Celem dzisiejszego dnia był dla mnie rowerowy atak na najwyższą na trasie przełęcz Ak-Baitał położoną na wysokości czterech tysięcy sześciuset pięćdziesięciu pięciu metrów nad poziomem morza. Jak to w życiu bywa, plany planami, a rzeczywistość lubi nam płatać figla. Nie inaczej było i tym razem.
Tag: Pamir
Wyjazd z Jelondy oznacza walkę z kolejną przełęczą Koi-Tezek osiągającą wysokość czterech tysięcy dwustu siedemdziesięciu dwóch metrów, a jak to na tadżyckich przełęczach bywa, możemy całkowicie zapomnieć o wyasfaltowaniu drogi. Tarka, piach, kamienie, czyli wpychanie roweru kilka kilometrów pod górę. Tym razem nie napotykam problemów z oddychaniem, gdyż mam pełną aklimatyzację na wysokościach powyżej czterech tysięcy metrów, a takowej aklimatyzacji nie traci się z dnia na dzień. Nie trudno się domyślić, iż na tych wysokościach dookoła otacza mnie totalne pustkowie, księżycowy krajobraz. Gdzieś niedaleko drogi dostrzegam wypasające się stado bydła. Kawałek dalej stojąca rzeźba owcy Marco Polo. Niestety nie miałem jej okazji nigdzie dostrzec.
Dzwoni budzik. Wstaję, żegnam się z Nursułtanem, rodziną i ruszą w dalszą drogę, drogę wspinaczki pośród powalających pięknem krajobrazów. Kirgistan jest relatywnie czystym państwem. Nie dostrzegam porozrzucanych śmieci. Gdzieniegdzie natomiast napotykam tabliczki z prośbą o nieśmiecenie. W zasadzie tylko raz zdarzyło mi się widzieć palące się wysypisko śmieci na ulicy w Osz. Cóż zachowania, świadomość niektórych ludzi pozostawia czasami wiele do życzenia, ale nie można mierzyć wszystkich jedną miarą, wrzucać ich do tego samego worka. Wspominał też o tym Nursułtan podczas naszych wczorajszych pogadanek, iż bardzo nie lubi śmiecących wszystkim dookoła Kirgizów.
Coraz chłodniej. Za niecałe dwie godziny zajdzie słońce, a wiatr nadal smaga na wszystkie strony wywieszoną wysoko na maszcie flagą Kirgistanu. Zasiadam na drewnianej ławce stojącej na porośniętym częściowo trawą podwórku, otoczonym przez zaniedbane budynki i rozstawione chaotycznie, nie działające już od lat złomy samochodów. Moje serce bije coraz szybciej, oddech staje się płytki, nierównomierny, odczuwam lekki specyficzny ból głowy, coś jakby szmery przebiegające z jednej na drugą półkulę. Trudno opisać ten dość charakterystyczny stan pierwszych objawów wysokościowych. Jestem na wysokości trzech tysięcy stu siedemdziesięciu metrów, w ostatniej miejscowości przed granicą kirgisko-tadżycką. Potem już tylko dwudziestopięciokilometrowy pas ziemi niczyjej i granica. Przede mną gdzieś daleko w tle, jakby na drugim planie ośnieżone, osnute chmurami szczyty legendarnego Pamiru. Posępny, groźny, nieodkryty, tajemniczy, niewzruszony od tysięcy lat ciągle w tym samym miejscu. Czeka. A w zasadzie to ja niecierpliwie czekam na spotkanie. Od ośmiu lat czekam na spotkanie z nim. Z niezmierzonym Pamirem.