Déjà vu. Dzień świstaka. Dwa pierwsze skojarzenia jakie przychodzą mi do głowy po wyjściu z łóżka. Naciskając na włącznik światła w łazience, poczułem się jak Phil grany przez Billa Murray’a wychodzący na ulicę w przytoczonym filmie. Znowu wyłączyli prąd. Wszechobecne oszczędności dają o sobie znać na każdym kroku. Czy to o poranku, czy to przed pójściem spać. Brak czasu jest w takich sytuacjach najlepszym środkiem na uniknięcie stresu, walkę ze złym nastrojem i zdenerwowaniem. Wskazówka zegara posuwa się nieubłaganie naprzód, zdecydowanie za szybko, by zaprzątać myśli tym co miało miejsce również ubiegłego dnia. Za oknem słychać szumiący wiatr, ale niebo jest kompletnie czyste. Próżno szukać na nim choć jednej zbłąkanej, samotnej, oddzielonej od reszty stada, chmurki. Nie wybiła jeszcze ósma. Mały placyk przed hostelem jest jeszcze pusty. Zbyt wczesna godzina, by dojrzeć szwendających się po nim tubylców. Pewnie jeszcze śpią. Ci nie imający się żadnych stałych zajęć nie wstają na próżno. O tej godzinie nie zaoferują jeszcze nikomu swoich usług. Szkoła rozpoczyna pracę trochę później, a głównym zajęciem pozostałych jest branża turystyczna. Cisza zdaje się być uzasadniona. Ktoś musi jednak jechać do miasta.