W ciągu kilkunastu dni przebyłem Maroko z północy na południe. Zrodzone gdzieś po drugiej stronie cieśniny Gibraltarskiej na skale niewzruszenie stojącej na krańcu Starego Kontynentu marzenie o podróży do tej szemrzącej kilkanaście kilometrów dalej w tle Afryki ziściło się. Tym razem oglądałem ją nie daleko w drugim planie, ale wszedłem do jej wnętrza, starałem się wycisnąć z niej jak najwięcej, zgłębić jej duszę, poznać obyczaje i kulturę, dotknąć codzienności, porozmawiać z jej mieszkańcami. Północ sprawiająca wrażenie południowej Hiszpanii, odbicie lustrzane andaluzyjskich pueblos blancos i arabskiej architektury. Południe tętniące życiem, zupełnie inne, wrota Czarnego Lądu, jego początek i zalążek.
Tag: Maroko (Page 1 of 2)
Gdy tylko sięgam pamięcią do dzieciństwa czy lat młodości zawsze uwielbiałem wodospady. To one były największym ucieleśnieniem potęgi natury. Przytłaczające ilości wody spadające z kilkudziesięciometrowych skał, niesamowita siła, kotłująca się para wodna wprawiały mnie zawsze w osłupienie, przepełniały podziwem, sprawiały, że nabierałem szacunku do otaczającej mnie przyrody. Wodospad Kamieńczyk w Szklarskiej Porębie, majestatyczne wodospady na Jeziorach Plitwickich, w Parku Narodowym Krka, czy też ukryte na uboczu dróg wodospady Kravica w Bośni i Hercegowinie nie dorównywały co prawda największym gigantom tej planety, ale zawsze podnosiły adrenalinę, napawały serce radością.
Kolejny dzień rozpoczynamy wczesną pobudką. Zostawiamy klucze w przygotowanej w tym celu skrzynce i czym prędzej uciekamy do centrum w kierunku dworca autobusowego. Zostało już nam niewiele czasu, zaledwie trzy dni podróży i bardzo zależy nam na poznaniu najbardziej zniewalającego, reklamowanego we wszystkich prospektach podróży jako kamień milowy, perła w koronie, miasta.
Czasami podróż bywa męcząca i wycieńczająca do tego stopnia, że potrzebny jest odpoczynek, chwila wytchnienia, wakacje. Tak było i tym razem. Do linii brzegowej oceanu mamy nieco ponad sto siedemdziesiąt kilometrów, czyli jakieś trzy godziny jazdy autobusem. Wielu ludziom wakacje kojarzą się z ciepłym, skąpanym w promieniach słońca, złocistym piaskiem i zawiewającą od morza rześką bryzą. Mam podobne skojarzenia. Pewnie dlatego, że jako dziecko każde wakacje spędzałem nad Bałtykiem. Mam do tego miejsca ogromy sentyment i przy każdej nadarzającej się sposobności urywam się na kilka weekendów w roku, żeby właśnie tam odpocząć. Tak po prostu leniwie poleżeć na plaży, poczytać książkę, przespacerować z jednej strony na drugą, obejrzeć zachód słońca, posiedzieć w plażowej knajpie, wypić wino, posłuchać muzyki. Uciec od zaspokajania potrzeby poznawczej, tak bardzo dającej o sobie znać podczas każdego kolejnego wyjazdu, dać wytchnienie umysłowi, powspominać bezpowrotne czasy beztroskiego dzieciństwa. Spoglądam na to morze i nie chcę wracać do schematu życia codziennego. Tym samym uciekam nad Atlantyk, zamiennik ukochanego Bałtyku.
Początek kolejnego dnia mógł mieć tylko jeden scenariusz, a mianowicie niekończące się pertraktacje ze stojącymi nieopodal hostelu taksówkarzami. Spoglądam na cztery ustawione wzdłuż drogi jeden po drugim pojazdy. Muszę podejść do tego pierwszego, gdyż takie panują tutaj zasady. Kto stoi pierwszy, pierwszy odjedzie. Gdy zakończy swój kurs, ustawia się na sam koniec kolejki. Na postoju taksówkarzy wszystko wydaje się współistnieć w harmonii. Mimo wykrzykujących nazwy miejscowości w większych skupiskach kierowców, całość podporządkowana jest z góry określonemu systemowi.
Déjà vu. Dzień świstaka. Dwa pierwsze skojarzenia jakie przychodzą mi do głowy po wyjściu z łóżka. Naciskając na włącznik światła w łazience, poczułem się jak Phil grany przez Billa Murray’a wychodzący na ulicę w przytoczonym filmie. Znowu wyłączyli prąd. Wszechobecne oszczędności dają o sobie znać na każdym kroku. Czy to o poranku, czy to przed pójściem spać. Brak czasu jest w takich sytuacjach najlepszym środkiem na uniknięcie stresu, walkę ze złym nastrojem i zdenerwowaniem. Wskazówka zegara posuwa się nieubłaganie naprzód, zdecydowanie za szybko, by zaprzątać myśli tym co miało miejsce również ubiegłego dnia. Za oknem słychać szumiący wiatr, ale niebo jest kompletnie czyste. Próżno szukać na nim choć jednej zbłąkanej, samotnej, oddzielonej od reszty stada, chmurki. Nie wybiła jeszcze ósma. Mały placyk przed hostelem jest jeszcze pusty. Zbyt wczesna godzina, by dojrzeć szwendających się po nim tubylców. Pewnie jeszcze śpią. Ci nie imający się żadnych stałych zajęć nie wstają na próżno. O tej godzinie nie zaoferują jeszcze nikomu swoich usług. Szkoła rozpoczyna pracę trochę później, a głównym zajęciem pozostałych jest branża turystyczna. Cisza zdaje się być uzasadniona. Ktoś musi jednak jechać do miasta.
Spoglądam na zegarek. Wybiła dziewiąta. Wstaję z łóżka, idę do łazienki, dotykam przełącznika, ale nic się nie dzieje. Światła nie ma. Prąd już wyłączyli. Uraczono nas energią na kilka godzin. Nie wiem czy to zalecenie odgórne, ale jeśli tak to kogo? Nawet na pustyni w Hassilabied prąd był dostępny cały czas. Wszystko wskazuje na dość sprytny sposób oszczędzania energii. Ale czy aż tyle jej się zaoszczędzi, wyłączając prąd w ciągu dnia i w nocy? Uruchamiając go tylko na kilka wieczornych godzin? Nikt nie przyjeżdża w tak spektakularne miejsca, by siedzieć w ciągu dnia w pokoju hotelowym. To przyczółek wspinaczy. W ciągu dnia skaczą po skałkach, a w nocy zmęczeni szybko zasypiają. Absurd goni absurd. Trudno opisać pazerność właścicieli hoteli próbujących zaoszczędzić na najbardziej podstawowych mediach jakimi są prąd i ciepła woda. Z drugiej strony będąc bardziej wyrozumiałym można by ich pochwalić za ekonomiczne zarządzanie zasobami energii. O swojej miłości do środowiska naturalnego warto byłoby jednak wspomnieć w prospektach reklamujących lokum. Nie jestem osobą wymagającą, nie potrzebuję w zasadzie żadnych udogodnień będąc w podróży, ale cenię sobie uczciwość. W takich poczynaniach uczciwości nie widzę, a raczej przebiegłość i cwaniactwo.
Alin i Valentina są obywatelami Austrii, ale ich korzenie sięgają Rumunii. Myśląc w sposób trochę bardziej żartobliwy, Alin nie przypadkiem wynajął na swoją podróż pojazd marki Dacia. Prawda jest troszeczkę inna. Otóż przed przylotem na swój wymarzony urlop zarezerwował auto w jednej z wypożyczalni. Po przyjeździe na miejsce i udaniu się na lotnisku do jednego z biur okazało się, że przedstawiciel o niczym nie ma pojęcia. Samochód nie został zarezerwowany, a innego nie ma. Cóż począć w takiej sytuacji? Ponad godzina wykłócania się o swoje prawa, dwukrotnie wyższa cena za zorganizowanie czegoś zastępczego i dwójka austriackich podróżników mknie przed siebie ponad sto kilometrów na godzinę po maghrebskich drogach. Tak, Alin nie oszczędza auta i pomimo licznych kontroli policyjnych ryzykuje dość mocno wlepienie mandatu. Chyba jest szczęściarzem. Mieli do tej pory kilka kontroli, ale po okazaniu paszportu ani razu nie zostali ukarani. Przed podróżą również rozważałem wynajęcie pojazdu na miejscu, ale moja nieufność, niechęć do blokowania astronomicznych kwot na koncie przez afrykańskie spółki, które mogłyby zostać w konsekwencji wykorzystane na pokrycie wyimaginowanych szkód, sprawiły, iż mimo zdecydowanie mniejszej wygody w podróżowaniu, komunikacja publiczna mimo wszystko wygrała. Komfort może i mniejszy, ale wrażenia związane z kupnem biletów, odwiedzaniem dworców, negocjacją cen, całym przedodjazdowym show serwowanym w większości autokarów niższej klasy, niezapomniane.
Wychodzimy na otwartą przestrzeń na przeciwko oazy gdzie czeka na nas berberyjski przewodnik ubrany w tradycyjne niebieskie szaty i turban. Obok niego leniwie leży czwórka dumnie spoglądających na prawo i lewo wielbłądów. Wszystkie połączone są jednym sznurem. Nie wyglądają na takie, które miałyby ochotę gdziekolwiek się ruszać. Ich żywot nie jest jednak ciężki. Napiły się i najadły, za moment ruszą na dwugodzinny spacer w stronę obozowiska. Tam posiedzą do rana, wrócą do wioski i znowu będą się lenić przez cały dzień, by w godzinach popołudniowych wyruszyć w dobrze znaną im trasę.
Nareszcie opuszczamy miejsce, które na długo pozostanie w naszej pamięci. W chwili wyjazdu niezwykle uradowany odetchnąłem z ulgą. Przed nami do pokonania blisko pięćset kilometrów drogi. Podróż potrwa całą noc, ale u celu czeka nas spotkanie z całkowicie odmienną kulturą. Co prawda odczuwam z jednej strony delikatny stres, gdyż będziemy musieli wysiąść w ostatniej ze znajdujących się na mapie wiosce, udać się do człowieka, którego nigdy nie widzieliśmy, a na zewnątrz nie zacznie nawet jeszcze świtać. Mimo wszystko uczucie ulgi bierze górę. Przynajmniej na chwilę. Autobus jest prawie pusty. Kupno biletu dzień wcześniej nie było koniecznie. Poza dwójką młodych turystów z Polski, listę pasażerów dopełnia dwóch Azjatów i kilku miejscowych. Może ktoś się jeszcze dosiądzie na dalszych przystankach. Może trwający jeszcze niski sezon ma wpływ na tak małą ilość osób podróżujących w kierunku algierskiej granicy.