Tag: Kirgistan

Długa droga do domu

Celem dzisiejszego dnia był dla mnie rowerowy atak na najwyższą na trasie przełęcz Ak-Baitał położoną na wysokości czterech tysięcy sześciuset pięćdziesięciu pięciu metrów nad poziomem morza. Jak to w życiu bywa, plany planami, a rzeczywistość lubi nam płatać figla. Nie inaczej było i tym razem.

Na pasie ziemi niczyjej

Gdy rano dzwoni budzik, za oknem jeszcze nie świta. Wstaję jak najwcześniej, żeby jak najszybciej dojechać do granicy, gdyż tak naprawdę nie wiadomo ile czasu zajmie jej przekraczanie. W pomieszczeniu obok nie widać, aby się ktoś krzątał także chyba nie mam co liczyć na śniadanie. Pewnie zaspali. Pakuję zatem moje sakwy, zakładam rękawice i w tym samym momencie z domu obok wychodzi właścicielka z jedzeniem i dzbankiem herbaty. Myliłem się. Jednak nie wyruszę w dalszą podróż z pustym żołądkiem. Opóźniam zatem cały wyjazd o trzydzieści minut, posilając się po raz kolejny smażonymi jajkami, kirgiskim chlebem, całą gamą owoców i słodyczy, wypijam do dna dzbanek herbaty, żegnam się z właścicielką, mówiąc, że zatrzymam się u niej również w drodze powrotnej i ruszam przed siebie.

Opowieści z Sary Tasz

Dzwoni budzik. Wstaję, żegnam się z Nursułtanem, rodziną i ruszą w dalszą drogę, drogę wspinaczki pośród powalających pięknem krajobrazów. Kirgistan jest relatywnie czystym państwem. Nie dostrzegam porozrzucanych śmieci. Gdzieniegdzie natomiast napotykam tabliczki z prośbą o nieśmiecenie. W zasadzie tylko raz zdarzyło mi się widzieć palące się wysypisko śmieci na ulicy w Osz. Cóż zachowania, świadomość niektórych ludzi pozostawia czasami wiele do życzenia, ale nie można mierzyć wszystkich jedną miarą, wrzucać ich do tego samego worka. Wspominał też o tym Nursułtan podczas naszych wczorajszych pogadanek, iż bardzo nie lubi śmiecących wszystkim dookoła Kirgizów.

Kirgiska gościnność

Coraz chłodniej. Za niecałe dwie godziny zajdzie słońce, a wiatr nadal smaga na wszystkie strony wywieszoną wysoko na maszcie flagą Kirgistanu. Zasiadam na drewnianej ławce stojącej na porośniętym częściowo trawą podwórku, otoczonym przez zaniedbane budynki i rozstawione chaotycznie, nie działające już od lat złomy samochodów. Moje serce bije coraz szybciej, oddech staje się płytki, nierównomierny, odczuwam lekki specyficzny ból głowy, coś jakby szmery przebiegające z jednej na drugą półkulę. Trudno opisać ten dość charakterystyczny stan pierwszych objawów wysokościowych. Jestem na wysokości trzech tysięcy stu siedemdziesięciu metrów, w ostatniej miejscowości przed granicą kirgisko-tadżycką. Potem już tylko dwudziestopięciokilometrowy pas ziemi niczyjej i granica. Przede mną gdzieś daleko w tle, jakby na drugim planie ośnieżone, osnute chmurami szczyty legendarnego Pamiru. Posępny, groźny, nieodkryty, tajemniczy, niewzruszony od tysięcy lat ciągle w tym samym miejscu. Czeka. A w zasadzie to ja niecierpliwie czekam na spotkanie. Od ośmiu lat czekam na spotkanie z nim. Z niezmierzonym Pamirem.