Coraz chłodniej. Za niecałe dwie godziny zajdzie słońce, a wiatr nadal smaga na wszystkie strony wywieszoną wysoko na maszcie flagą Kirgistanu. Zasiadam na drewnianej ławce stojącej na porośniętym częściowo trawą podwórku, otoczonym przez zaniedbane budynki i rozstawione chaotycznie, nie działające już od lat złomy samochodów. Moje serce bije coraz szybciej, oddech staje się płytki, nierównomierny, odczuwam lekki specyficzny ból głowy, coś jakby szmery przebiegające z jednej na drugą półkulę. Trudno opisać ten dość charakterystyczny stan pierwszych objawów wysokościowych. Jestem na wysokości trzech tysięcy stu siedemdziesięciu metrów, w ostatniej miejscowości przed granicą kirgisko-tadżycką. Potem już tylko dwudziestopięciokilometrowy pas ziemi niczyjej i granica. Przede mną gdzieś daleko w tle, jakby na drugim planie ośnieżone, osnute chmurami szczyty legendarnego Pamiru. Posępny, groźny, nieodkryty, tajemniczy, niewzruszony od tysięcy lat ciągle w tym samym miejscu. Czeka. A w zasadzie to ja niecierpliwie czekam na spotkanie. Od ośmiu lat czekam na spotkanie z nim. Z niezmierzonym Pamirem.