Pandemia miała to do siebie, że niweczyła wszelkie plany wyjazdowe, szczególnie te dalekie poza Stary Kontynent. Miała być Korea Południowa rowerem, miało być Karakorum w Pakistanie. Wszystko bezlitośnie spaliło na panewce. Wyjazd poza granicę kraju wydawał się być mało realny, ale wczesną jesienią w końcu dopięliśmy swego. Co prawda kolejny wyjazd do Portugalii miał skupiać się wokół północnych krańców kraju Vasco da Gamy, a dokładniej rzecz ujmując prowincji i stolicy rozkosznego vinho verde, Minho w połączeniu z innym obliczem ognistej ziemi flamenco, Galicją, tak bardzo kontrastującą z resztą Hiszpanii. Strach przed przemieszczaniem się przez granice sprawił, że wylądowaliśmy na spalonym słońcem południu, a dokładniej w dosłownym tłumaczeniu dolnej części Alentejo, Alentejo-Baixo. Pamiętacie jak rok wcześniej mówiłem, że ów region jest tak rozległy, że przy jego pierwszym przemierzaniu postanowiliśmy skupić się na jego północnej części? Wszak przyszedł czas na zgłębienie obszarów położonych bliżej linii wybrzeża, a skoro już tak blisko Algarve, trudno byłoby nie skorzystać z okazji i nie rzucić okiem na wspaniałe formacje skalne dalekiego południa. Ale po kolei. Wszystko zaczęło się jak zwykle w Lizbonie, o której opowiadać nie będę. Spragnionych wrażeń z przepełnionej melancholią Alfamy odsyłam do stosownego wątku na stronie. Wszak moja miłość do stolicy Portugalii jest tak wielka, że otrzymała ona swoją osobną zakładkę, w której będą regularnie pojawiać się krótkie opowieści z tegoż miasta. Wsiądźmy zatem za kierownicę, opuśćmy na jakiś czas Lizbonę i skierujmy się niespiesznie wzdłuż wybrzeża na samo południe.
…
Gdybyście kiedykolwiek opuszczali Lizbonę mostem wspomnianego Vasco da Gamy pamiętajcie o jednym. Nie mając chęci poruszać się autostradami, możecie przejechać nim darmowo tylko w jedną stronę, właśnie na wyjeździe. Jakkolwiek kuriozalnie to zabrzmi, na powrocie przejazd jest już płatny, a wtedy nie pozostaje już nic innego jak objechać zalew wzdłuż Reserva Natural do Estuário do Tejo i długą, zakorkowaną drogą od północy wjechać z powrotem do stolicy.
Ale tym razem nie o tym. Macie czasami tak, że w poszukiwaniu jedzenia, spontanicznie zatrzymujecie się w jakimś miejscu, nie mając żadnych oczekiwań? Tak było i tym razem w całkowicie przypadkowej miejscowości Sines. Nie będziemy się rozwodzić na temat historii ów miasta. Warto jedynie powiedzieć, że urodził się tu wspomniany niejednokrotnie Vasco da Gama.
Na jednej ze świecących pustkami ulic – o co trudno się dziwić w okropnym upale jaki tu dziś panuje – wchodzimy do jednej z równie pustych restauracji. Prosta w wystroju, z powieszonym jak zawsze na ścianie telewizorem, typowa portugalska tasca. Właściciel natychmiast przybiega z nakryciem stołu w postaci białej kartki papieru i wręcza nam karty. Decyzja nie trwa długo, gdyż na prato do dia serwowana jest dziś ośmiornica. Przechodzący w pobliżu ludzie, skuszeni wydostającymi się z kuchni zapachami, zapełniają do ostatniego miejsca wolne stoliki. A może to po prostu szczyt pory obiadowej i są tutaj codziennie? Z pewnością ta druga hipoteza jest bliższa prawdy. Kilkanaście minut później na stole ląduje ośmiornica pływająca w czosnku i oliwie z oliwek. Najprostsze rzeczy zazwyczaj są najlepsze. I tak też jest z naszym dzisiejszym obiadem. Co prawda taką z pozoru prostą potrawę bardzo trudno jest przygotować, ale tutejszy kucharz jest jedyny w swoim rodzaju. Trudno rozwodzić się nad smakiem ośmiornicy, ale jest to najlepsza tego typu potrawa jaką kiedykolwiek jadłem. Uczta nie tylko dla podniebienia, ale także i dla zmysłów.
Z Sines mkniemy przez Parque Natural do Sudoeste Alentejano e Costa Vicentina dziewięćdziesiąt kilometrów na południe do Aljezur, niewielkiego miasteczka położonego na granicy dwóch prowincji.

Charakterystyczna zabudowa wybielonych fasad oraz górujące na wzgórzu wznoszącym się na blisko sto metrów ruiny zamku Maurów są charakterystyczne dla ów miejscowości. Kompleks dwóch wież i wielobocznego muru otacza kręty wąwóz rzeki o tej samej nazwie. Ponadto warto zajrzeć do ratusza miejskiego pochodzącego z XIX wieku, który obecnie mieści w sobie Muzeum Miejskie. Gdyby ktoś chciał zaopatrzyć się w świeże ryby, koniecznie powinien odwiedzić Mercado Municipal de Aljezur.
Tutejsze okolice słyną z mało uczęszczanych plaż, jednakże my plaże chcemy podziwiać na samym południu kraju. Wsiadamy zatem w auto i mkniemy dalej przed siebie, by koniec końców dotrzeć do Cabo de São Vicente, czyli Przylądku Świętego Wincentego. Jest to najbardziej na południowy zachód wysunięta część Europy. Możemy tu podziwiać latarnię morską jak i znajdujące się nieopodal twierdze Beliche i Sagres. Widoki opadających dramatycznie w dół urwisk skalnych zapierają dech w piersiach i napominają jakie ogromne pokłady sił drzemią w naturze. Niektórzy o tym niestety zapominają, co kończy się tragicznymi wypadkami. Polacy również mają tu swój akcent, gdyż podczas robienia zdjęcia para turystów na oczach swoich dzieci spadła ze 140-metrowego klifu. Z jednej strony można współczuć, z drugiej można stwierdzić, że ludzka głupota nie zna granic.

Ale nie o tym. Spójrzmy na kartę niezwykle ciekawej historii, bo jeszcze w średniowieczu miejscowi uznawali przylądek za koniec znanego im świata. Gdy cofniemy się w historii jeszcze dalej, a mianowicie do czasów przedchrześcijańskich, teren ten nazywano Promotorium Sacrum, z łaciny Świętym Przylądkiem. Dlaczego? A no dlatego, że to właśnie stąd jako ostatniego miejsca widoczne było zachodzące słońce. Współczesna nazwa wywodzi się od świętego Wincentego z Saragossy, diakona, męczennika i świętego Kościoła katolickiego i prawosławnego, który torturowany, a w konsekwencji ukrzyżowany do końca nie wyrzekł się swojej wiary. Z kulinarnych ciekawostek warto odnotować fakt, że stoi tu typowa niemiecka buda sprzedająca kiełbasy o jakże finezyjnej nazwie Letzte Bratwurst vor Amerika, czyli w wolnym tłumaczeniu ostatnia kiełbasa przed Ameryką.

Z Przylądka udajemy się jeszcze na chwilę do Sagres, małej wioseczki będącej kurortem, spokojniejszą alternatywą dla Lagos. Ale to właśnie w tym drugim miejscu noce tętnią życiem, a słońce pali niemiłosiernie najpiękniejsze formacje skalne na całym wybrzeżu.
Gdy docieramy tu końcem września, mogłoby się wydawać, że trudno będzie włożyć szpilkę między masę tłoczących się po ulicach ludzi. Rzeczywistość za sprawą pandemii jest zgoła inna. Turyści co prawda są, ale w znośnej dla nas ilości.
Kiedyś w jednej z audycji radiowych słuchając jednego z podróżników usłyszałem, że portugalskie wybrzeże należy do jednych z najnudniejszych i brzydkich na świecie. Nic z tych rzeczy. W założonym w pierwszym tysiącleciu przed naszą erą przez Celtów lub Kartagińczyków Lagos poza najbardziej malowniczymi plażami w rejonie, znajdziemy również zabytki jak chociażby Igreja de Santa Maria, Igreja de Santo António czy Muzeum Miejskie. Samo stare miasto ze swymi urokliwymi, kamiennymi uliczkami przypadnie do gustu kademu, kto wybierze się tutaj na wakacje. Nie można też zapominać o położonej w mieście marinie, czy też deptaku porośniętym palmami.

Nie oszukujmy się jednak. Wszyscy przyjeżdżamy tu w jednym celu, a mianowicie dla pocztówkowych krajobrazów ciągnących się wzdłuż wybrzeża. Skalne zatoki tworzące plaże de Porto Mós czy do Camilo to swoista wizytówka regionu. Kady prospekt biura podry, baner reklamujący bajkowe wakacje prezentuje zdjęcia jednej z dwóch wspomnianych plaż. Trudno się dziwić. Natura nie poskąpiła urody tutejszym terenom. Nie będąc specjalnie miłośnikiem grillowania ciała na słońcu, w Lagos spędzam raptem dwa dni.

Chodząc po mieście próżno szukać tradycyjnych portugalskich lokali gastronomicznych. Wchodzę zatem do jednego z przypadkowych miejsc zamawiając cataplanę, czyli portugalski gulasz rybny, który niespecjalnie zachwyca smakiem. Wszak przygotowanie wywaru do tego dania jest jednym z trudniejszych zadań w rodzimej kuchni.

Wśród turystów chodzących po ulicach przeważają Brytyjczycy i Niemcy. Żeby doświadczyć bardziej autentycznej Portugalii, należy udać się w głąb lądu, co z niezmierną przyjemnością uczynimy kolejnego dnia. Nie zmienia to jednak faktu, że spędzenie kilku dni w nadmorskim Lagos z całą pewnością zaliczymy do jednego z bardziej udanych doświadczeń w wyjazdach do Portugalii.