Angolańska semba, kabowerdyjska morna, portugalskie fado, a może brazylijska bossa? Gdy Carolina, Brazylijka o długich ciemnych włosach i czerwonym kapeluszu na głowie chwyta za gitarę, a po skąpanym w słońcu Miradouro de Santa Luzia przebiegają niespiesznie uspokajające duszę dźwięki É Preciso Perdoar największego mistrza i współtwórcy gatunku João Gilberto, staje się jasne, że Lizbona budzi się z covidowego letargu, w którym pogrążona była przez ostatnie ponad półtora roku.
Gdzieś niespiesznie ktoś przejdzie, ktoś inny zrobi zdjęcie, zje śniadanie, porozmawia ze sprzedawcą kolorowych koralików. Spoglądam w czerwone dachy Alfamy tworzące jakby spójną całość z czystym błękitem nieba i głębią zatrzymanego w czasie Tagu. On poruszy się tylko raz na jakiś czas, gdy z jednego na drugi brzeg przepłynie jakiś statek, czy łódka. W pozostałych momentach uśpiony wprawia w nastrój błogiego spokoju.

Zawsze zachwyca mnie kolorystyka, a konkretniej mówiąc róż porastających to wspaniałe miejsce kwiatów. Nie pytajcie mnie jaki to gatunek, gdyż moja wiedza florystyczna ogranicza się do umiejętności rozpoznania róż i może jeszcze tulipanów. I te dwa niebywałe panele ułożone z lokalnych azulejos przedstawiające sceny z historii miasta – Praça do Comercio przed trzęsieniem ziemi z tysiąc siedemset pięćdziesiątego piątego roku oraz oblężenie przez krzyżowców Castelo de São Jorge w trakcie podboju w roku tysiąc sto czterdziestym siódmym. Całości dopełnia niespiesznie płynąca woda z fontann ukrytych gdzieś pod porośniętymi roślinnością pergolami.
Trudno o lepsze miejsce do kontemplacji czy relaksu w to listopadowe południe. Aż trudno sobie wyobrazić, że gdzieś daleko w Polsce może być szaro i ponuro. Wszak nie ma to w tym momencie żadnego znaczenia, skoro można rozkoszować się słońcem i ciepłem w jakże leniwej atmosferze okraszonej dźwiękami równie niespiesznej muzyki.
Na Praça do Comercio, jak i w licznych knajpkach najwspanialszej dzielnicy miasta widać ruch turystyczny. Może nie jest on przytłaczający, rzekłbym raczej dość znośny, wręcz przyjemny, gdyż człowiek nie czuje się odosobniony w spacerze po wymarłym mieście, jednak gdy poprzedniego wieczoru chciałem wejść na kolację do O Velho Eurico, wszystkie stoliki były zarezerwowane. Cóż, weekend również rządzi się swoimi prawami, a wspomniana restauracja jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych w Alfamie.
Koniec końców ku mojej uciesze serca wieczór spędziliśmy w Os Minhotos, gdyż rok wcześniej ów tasca była zamknięta, co dość dobitnie w czasach szalejącej zarazy świadczyło o jej upadłości. Na szczęście lokal nadal istnieje, a serwowana przez szefa kuchni dorada i kalmary, czyli portugalskie lulas są swoistym zwieńczeniem całodniowej przeprawy na drugi koniec Europy. Zwieńczenie co prawda tylko w kontekście kulinarnym, gdyż crème-de-la-crème dzisiejszego wieczoru, a w zasadzie nocy, dopiero za chwilę.
Wychodząc bezpośrednio na Rua dos Remedios do mojego największego lizbońskiego skarbu już niedaleko, zaledwie kilkaset metrów w górę. Jest chwilę po dwudziestej drugiej. Z za dużych, ciężkich drewnianych drzwi dobiega gwar kończących właśnie kolację gości. Chwilę po pierwszym utworze wchodzę do środka, staję przy barze, szeptem, by nie przeszkadzać w występie zamawiam kieliszek czerwonego wina. Kelner musi niestety uciszać siedzącą tuż obok grupę francuskich turystów. Cóż, nie do wszystkich słowo silêncio ma jednakowy wydźwięk. Na szczęście tak feralne epizody są w Mesie dość sporadycznym zjawiskiem. Dziś wnętrza osiemnastowiecznej kaplicy wypełnia głos męski dwóch niezwykłych fadistas przy standardowym akompaniamencie gitary portugalskiej i klasycznej. Po pierwszej serii trzech, czasami czterech – w zależności od artysty – utworów, pierwsi turyści opuszczają salę, a ja siadam przy jednym z wolnych stolików. Trudno im się dziwić, skoro spędzili tu już ponad trzy godziny. W istocie chodzenie tutaj na astronomicznie drogie kolacje o wątpliwej jakości jedzeniu mija się z celem. Portugalczycy przychodzą do Mesy na muzykę i tak należy również czynić. Któż miałby mieć lepszą wiedzę na temat tego, co i gdzie robić na własnym podwórku? Pierwsza w nocy już dawno wybiła, a zatem kończę swój drugi kieliszek wina – choć w Mesie i nie tylko, to tak jakby wypić trzy czwarte butelki, gdyż kelnerzy są dość szczodrzy w napełnianiu szkła czerwonym trunkiem – i udaję się do pokoju odpocząć. To była długa podróż i niezwykle długi wieczór. A Mesa? Powróci w stosownym momencie.
…
Ostatni raz na Belém byłem cztery lata temu. Czas zatem odświeżyć nieco wspomnienia i wrócić w to niezwykłe miejsce. Chwilę po godzinie dziesiątej rano na Rossio zbiera się tłum turystów równo stojących w kolejce wzdłuż ulicy, z której za chwilę odjedzie tramwaj o numerze piętnaście w stronę sławnej dzielnicy. Na szczęście to nie ten najsłynniejszy, stary zabytkowy z numerem dwadzieścia osiem, gdyż zabranie tak dużej ilości ludzi na pokład nie byłoby w żaden sposób możliwe.

Krzepiące serce jest przykładne zachowanie Portugalczyków w środkach komunikacji publicznej, a w zasadzie we wszystkich zamkniętych pomieszczeniach. Nie sposób pośród tego tłumu ludzi dostrzec choćby jedną osoby bez maski. Można by rzec, że większość z jadących osób to z pewnością turyści i tak zaiste jest, jednakże presja portugalskiego społeczeństwa i stosowanie się do zasad jest tak duża, ze komukolwiek spoza Portugalii nie przyjdzie do głowy wyłamać się z panujących tu reguł.


Wysiadam przy Klasztorze Hieronimitów. Przed Pastéis de Belém jest tak duża kolejka, że na kawę wybieram się do lokalu obok, gdzie nie będę musiał odstać kilkudziesięciu minut w oczekiwaniu na poranną dawkę kofeiny. Wypijam uma bica przy barze i udaję się w stronę klasztornych kas biletowych. Tu kolejka również jest niemała, ale po niespełna trzydziestu minutach, jestem już w środku. Jeśli byliście kiedyś na Belém i widzieliście klasztor z zewnątrz, zwiedzaliście Convento de Cristo w Tomar, Convento de Santa Maria da Vitória w miejscowości Batahla albo Mosteiro de Alcobaça nie ma potrzeby wchodzić do środka, gdyż takowa wizyta równoznaczna jest z dużym rozczarowaniem. Jeden dziedziniec to w zasadzie wszystko czego należy spodziewać się podczas wizyty w Klasztorze. Dużo większe wrażenie robi majestatyczny kościół Santa Maria de Belém, jednakże do niego biletu nie potrzebujemy. Na szczęście Portugalczycy nie wpadli jeszcze na stosowany w niektórych krajach pomysł pobierania opłat za wchodzenie do miejsc kultu religijnego.

Duże wnętrza Klasztoru wykorzystano jednak na eksponaty muzealne. Swoją siedzibę ma tu Narodowe Muzeum Archeologiczne i Muzeum Morskie. Wejdźmy zatem do tego drugiego. Historia muzeum związana jest z Ludwikiem I, miłośnikiem badań oceanograficznych. To on od tysiąc osiemset sześćdziesiątego trzeciego roku gromadził tu przedmioty związane z morską historią kraju.
Wśród eksponatów znajdziemy obrazy, znaleziska archeologiczne, przyrządy nawigacyjne, mapy i wiele modeli statków używanych w Portugalii od piętnastego wieku. O obiektywizmie niestety mowy być nie może, gdyż wszystkie ciemne karty związane z podbojami odnoszące się do niewolnictwa poza jedną lakoniczną wzmianką zostały tutaj przemilczane. Portugalczycy jawią się raczej jako wielcy odkrywcy i wybawiciele, którzy przyczynili się do niesamowitego rozwoju wielu dziedzin życia. Nie dowiemy się tu niestety jaka była cena ów podbojów i co za tym idzie rozwoju.


Będąc na Belém należałoby się jeszcze udać chociażby do Museu Coleção Berardo, Palácio Nacional de Belém czy chociażby Palácio Nacional da Ajuda – mimo że ten ostatni administracyjnie leży już w innej dzielnicy – jednakże nie wszystko naraz. Lizbona jest niespieszna, pozwala się sobą delektować w małych kawałkach. Zajrzymy tam zatem innym razem. Tymczasem chodźmy pod Padrão dos Descobrimentos, czyli Pomnik Odkrywców odsłonięty w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku. Wysoka na pięćdziesiąt dwa metry konstrukcja przedstawia postacie z okresu wielkich odkryć geograficznych jak chociażby Henryka Żeglarza, Vasco da Gamę, Ferdynanda Magellana i innych.
Abstrahując już od samego pomnika, lubię usiąść na tutejszym nabrzeżu, delektować się promieniami świecącego słońca odbijającymi się od tafli Tagu, jakże innego w tymże miejscu. To przecież stąd ruszały w świat wszystkie wymienione wielkie postaci na słynne podboje. Wizyta na Belém nie byłaby kompletna bez odwiedzin najsłynniejszej tutejszej kawiarni. W godzinach popołudniowych ruch jest już zdecydowanie mniejszy. Czas zatem na kolejną bica i pastel de Belém. Tak, w przeciwieństwie do wszystkich innych miejsc w Portugalii, które są zmuszone nazywać budyniowe ciasteczka de Nata.
Dziś niedziela, a co za tym idzie lizbońskie tascas są po prostu zamknięte. Na szczęście właściciele mojej ulubionej petisqueiry w całej Alfamie postanowili dziś pracować. Siadam zatem krótko przed dwudziestą pierwszą wewnątrz Tasquinha Ginja d’Alfama, zamawiam kieliszek wina, oliwki, chleb, pataniscas de bacalhau i pasteis również w wersji z bacalhau. Dziś w krajach Europy położonych w basenie śródziemnomorskim trudno o autentyczność, jednakże na Alfamie jeszcze kilka takich lokali istnieje, a to właśnie jeden z nich. Co więcej tu kładzie się dość duży nacisk na relacje pomiędzy klientelą, a właścicielem, który prowadzi lokal wraz ze swoją żoną.

Niedziela jest dniem totalnej posuchy w stolicy, gdyż tak jak i wspomniane tascas, tak i moja ukochana Mesa jest zamknięta. Nie można ani dobrze zjeść ani posłuchać muzyki. Oczywiście można by się uprzeć i pójść do jednego z otwartych siedem dni w tygodniu lokali kuszących spektaklami fado. Choć z tym kuszeniem chyba jednak trochę przesadziłem, bo to raczej odstraszanie. Niestety w Alfamie nadal bardzo łatwi wpaść w turystyczną pułapkę. Cóż, poczekam do poniedziałku na kolejną noc z muzyką, a dziś zatrzymam się jeszcze w jednym z barów położonych na dzielnicy, w której mieszkam, trochę powyżej Alfamy. Ot zwykły osiedlowy bar z wypisaną białą kredą na tablicy kartą, okrągłymi drewnianymi stolikami i skórzanymi kanapami. Trudno mówić o jakimkolwiek wystroju, gdyż nic tu do siebie nie pasuje, jednakże nie to jest najważniejsze. Chwilę po dwudziestej drugiej w niedzielę lokal nadal jest pełny. Ludzie piją wino, jedzą petiscos, a jeden z gości stojąc przy barze, wyśpiewuje tekst wszystkich granych w radio hitów lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Cóż, mimo że Mesa zamknięta, znowu wyszło tak jakoś muzycznie.
…
Gdy rano zasiadam w osiedlowej kawiarni, której na jednej ulicy jedna przy drugiej jest jak grzybów po deszczu, przy oknie siedzi starszy pan w kapeluszu i czyta gazetę. Przy stoliku obok starsza pani delektuje się smakiem ciepłego jeszcze galão, a dwóch młodych mężczyzn w garniturach poza kawą zamawia śniadanie. Gdy przyjdę tu kolejnego i jeszcze kolejnego dnia, przy tych samych stolikach o tej samej godzinie będą siedziały te same osoby. Trudno się dziwić skoro nikt jakoś specjalnie nigdzie się nie spieszy, co więcej koszt jednej kawy i pastel de Nata to ledwo euro z kawałkiem. Gdyby tak na polskim podwórku można było zaczynać dzień od niespiesznej kawy w lokalnej kawiarni. Cóż, rzeczywistość jest zgoła inna.
Ostatnio lubuję się w odwiedzaniu małych muzeów nie przytłaczających mnie swoim ogromem jak chociażby paryski Louvre, londyński British Museum, czy Muzea Watykańskie. Warszawski Pawiak, Muzeum Warszawskiej Pragi a w Lizbonie Casa de Fernando Pessoa. O tym najsłynniejszym portugalskim poecie, a zarazem prozaiku i tłumaczu można by mówić naprawdę wiele, ale chyba najlepiej pójść do miejsca, w którym mieszkał przez ostatnie piętnaście lat swojego życia, na Rua Coelho da Rocha. Wystawa została podzielona na trzy części rozłożone na poszczególnych piętrach. Nie wchodząc w szczegóły, może samo muzeum nie jest zachwycające, ale pomysł opieki nad dziedzictwem wielkiego pisarza godny podziwu.

Będąc już w tej części miasta warto zajrzeć jeszcze do fascynującej Basílica da Estrela, bogato zdobionej barokowej świątyni pochodzącej z osiemnastego wieku, odznaczającej się bliźniaczymi dzwonnicami, skrywającej we wnętrzach grób królowej Marii I.

W drodze do centrum Lizbony zatrzymuję się jeszcze na moment przed Palácio de São Bento, który jest siedzibą Zgromadzenia Republiki. Abstrahując od jego historii, kiedy to był również siedzibą dwóch dawnych parlamentów, czyli Assembleia Nacional w okresie reżimu Nowego Państwa i Kongresu Republiki w okresie I Republiki i Cortes podczas Monarchii Konstytucyjnej, zupełnie coś innego zwraca moją uwagę. Sou pescador, não sou lixo. Eu quero trabalhar não roubar: To napis na fladze przymocowanej do rozbitego na małym betonowym placyku namiotu, przy którym siedzi protestujący. Jak łatwo się domyślić z przytoczonego cytatu mężczyzna jest rybakiem, nie śmieciem. Chce pracować, nie kraść. Cóż portugalskie bezrobocie to temat rzeka będący odwiecznym problemem dla rządzących krajem. Z drugiej strony trudno oczekiwać, by w najbliższych latach cokolwiek uległo zmianie, gdyż pandemia odciska i przez długie jeszcze lata będzie odciskać swoje piętno i pozostawi trwały ślad na wielu gałęziach portugalskiej gospodarki.

Wracając jeszcze na chwilę myślą do domu Fernando Pessoi, można tu kupić w zasadzie wszystkie dzieła, które wyszły spod pióra mistrza. Ze względów czysto ekonomicznych wolę to jednak uczynić w pobliskim FNACu, gdzie za każdym razem odbieram jakąś małą porcję luzofońskiej muzyki czy też literatury. Tym razem w moje ręce wpadły „Mensagem” – jedyny wydany w rodzimym języku wspomnianego Mistrza tomik poezji, oraz „Memoria de Elefante” i „Os Cus de Judas” António Lobo Antunesa, portugalskiego pisarza, który brał udział w wojnie angolskiej o czym traktują jego powieści. Nie wiem na ile zostały one przetłumaczone na język polski, ale przywołując wypowiedź jednego z bohaterów znakomitej książki Aarona Lanskiego pod długim i zawiłym tytułem „Przechytrzyć historię. Niezwykłe przygody człowieka, który ocalił milion książek w jidysz”, „jeśli chcę przeczytać jakąś obcą książką, to uczę się języka”. Coś w tym jest, gdyż przekład nigdy nie odda w pełni myśli pisarza. Jeśli już jesteście w okolicy FNAC’a, zajrzyjcie na Rua Garrett, jedną z głównych arterii handlowych Lizbony, gdyż tuż przy A Brasileira do Chiado siedzi sobie z nogą opartą o kolano sam Fernando Pessoa.

O restauracji O Marquês dwóch braci, od których nazwiska nazwa lokalu pochodzi słyszeliście, a w zasadzie czytaliście już pewnie nie raz. Gdybym musiał wyciąć wszystko i zostawić jedne miejsce na mapie Portugalii, do którego mógłbym wracać byłaby to Lizbona. Gdybym musiał wycinać dalej zostawiłbym Alfamę, a gdybym miał to jeszcze obciąć, zostałyby na mapie stolicy dwa miejsca, w których mógłbym spędzać cały mój portugalski czas, a mianowicie O Marquês i A Mesa. Do tego drugiego chodzę zawsze późnym wieczorem posłuchać kojących dźwięków fado, a do tego pierwszego w porze obiadowej, nacieszyć kubki smakowe. Zatrzymajmy się zatem na chwilę u Marquêsa.
Dziś w tej skromnej w wystroju zresztą jak każdej portugalskiej tasca z charakterystyczną makietą tramwaju na ścianie i zachowanymi fragmentami torów w podłodze, na danie dnia serwowane są sardynki i dorada. Pomijam dania mięsne ze względów dość oczywistych. Nie przepadając specjalnie za sardynkami, zmuszony jestem zjeść doradę. Może słowo zmuszony brzmi dość niefortunnie, jednakże moja niewiedza na temat tegoż gatunku ryby spowodowana jest tym co zawsze, a mianowicie fatalną jakością serwowanych ryb i owoców morza na lokalnym podwórku. Tu grillowana dorada wprowadza moje kubki smakowe w stan nirwany. Tak naprawdę trudno się dziwić, że warzywa, ziemniaki czy ryż są tylko skromnym dodatkiem, gdyż większą część talerza zajmuje po prostu ryba podawana w całości. Gęste caldo verde przed daniem głównym zagryzione świeżo wypieczonym chlebem, czekoladowy deser dopełniony aromatem popijanej kawy na koniec, a podczas całej pory obiadowej towarzystwo wytrawnego czerwonego wina. Czego chcieć więcej!
Zawsze gdy spaceruję po Praça do Comércio zaskakuje mnie bezpośredniość podchodzących do przechodniów sprzedawców haszyszu i innych środków odurzających, w ogóle nie krępujących się obecnością policji na placu. Z pewnością ci gentlemani doskonale wiedzą jak uciec przed ewentualną akcją patrolu, choć z drugiej strony nie ma się co łudzić, że coś takiego mogłoby mieć miejsce, gdyż zdziwiłbym się, gdyby panowie na służbie nie byli świadomi kto i czym handluje.

Largo Portas do Sol magiczne jest o każdej porze dnia i nocy. Tuż przed zachodem słońca, gdy temperatura zdecydowanie spada, a słońce nie praży już swoimi promieniami słońca odkrytych części ciała, na równo wyłożonym płytkami tarasie spotyka się lizbońska młodzież, by oddać się uciesze jazdy na deskorolkach. Jedni o mniejszych umiejętnościach, inni o większych. Jakaś francuska rodzina prosi, by jeden ze skateboardzistów przewiózł na swojej desce dziecko.
Zostawmy jednak na boku deskorolki, gdyż wieczór coraz bliżej, a dziś poniedziałek, tym samym chwilę przed dwudziestą trzecią zapukamy ponownie do potężnych drewnianych drzwi na Rua dos Remedios. Tym razem zasiadamy na antresoli, gdyż na dole wszystkie stoliki są jeszcze zajęte gośćmi, którzy przyszli tu na kolację. Na ścianie dostrzegam zdjęcia Marizy i Antonio Zambujo. Trudno się dziwić, gdyż to właśnie tu wielu znanych dziś śpiewaków stawiało swoje pierwsze kroki w gatunku fado. Co więcej w A Mesa goszczą również największe gwiazdy gatunku jak chociażby dwóch wyżej wspomnianych, z czego Antonio występował tu dosłownie kilka miesięcy temu. Jego muzyka może nie jest czystym fado i charakteryzuje się pewnym zabarwieniem w twórczości cante alantejano, co wydaje się dość oczywiste skoro Zambujo urodził się w miejscowości Beja, o której słów kilka opowiem innym razem.

Tutejsi barmani i kelnerzy doskonale widzą co się dzieje w lokalu, pamiętają kto i kiedy przyszedł, bo mimo że Mesa zapełniła się już kolejnymi gośćmi, obsługujący nas mężczyzna wrócił po nas na górę, by zaproponować wolny stolik na dole.
Jedną ze śpiewających fadistas miałem okazję usłyszeć już przed rokiem. To Teresinha Landeiro dość znana śpiewaczka w hermetycznym środowisku miłośników gatunku. Swoją drogą na znanych serwisach streamingowych możecie znaleźć jej poczynania na najnowszym albumie zatytułowanym „Agora”. Co ciekawe chwilę wcześniej gdy przechadzaliśmy się Rua dos Remedios widzieliśmy zdezelowane auto, z którego wysiadała właśnie wspomniana Teresinha i towarzyszący jej w dzisiejszym wieczorze gitarzysta Pedro de Castro, kierowca ów pojazdu. Można zatem stwierdzić, że muzycy sesyjni jak ich roboczo nazwę, tacy jak właśnie Pedro tak naprawdę nie zarabiają milionów, ale z miłości do muzyki poświęcają się swojej pasji ku uciesze przybywających tu z różnych rejonów świata ludzi. A może po prostu nie inwestują pieniędzy w samochody? W godzinach nocnych, gdy wieczór przekształca się w urodzinową imprezę jednego ze śpiewaków, a my nacieszyliśmy się już wystarczająco muzyką, wracamy do naszego lokum.
…
W zasadzie będąc w Lizbonie już niejednokrotnie, widziałem co miałem do zobaczenia i nie czuję potrzeby odhaczać kolejnych zabytków. Od czasu do czasu zajrzę do jakiegoś nowego muzeum, a resztę czasu spędzam w miejscach, które darzę szczególnym sentymentem. Z pewnością zauważyliście już nie raz, że lubię przesiadywać na Miradouro de Santa Luzia, czytać lokalną prasę, albo książki.
Dziś w godzinach przedpołudniowych tuż po wypiciu kawy w lokalnej kawiarni – tej samej co dzień wcześniej i tej samej, do której udam się z pewnością również i jutro – przychodzę ponownie na wspomniany punkt napawać się widokiem zatrzymanego w czasie Tagu. Brazylijska gitarzystka także i dziś umila słoneczne przedpołudnie zbierającym się tu turystom. W porze obiadowej znowu wracam do mojej ukochanej knajpki, a Marquês serwuje mi dziś grillowanego okonia morskiego. Co ciekawe będąc tu przed chyba pięcioma laty po raz pierwszy, obiad przerywał japoński bezdomny chodzący od stołu do stołu i proszący o wsparcie finansowe. Trudno nie zapamiętać tej twarzy, gdyż Japończyków nie spotyka się w stolicy Portugalii na każdym kroku. Cóż, nic się nie zmieniło, a dzielnica żyje własnym życiem. Dziś w porze obiadowej tak jak i pięć lat temu również spotykam Japończyka proszącego o pieniądze, a chwilę później na obiad do knajpy obok przychodzi ten sam, wystylizowany czarnoskóry mężczyzna w białym garniturze. Trochę jak w słynnym „Dniu Świstaka” z Billem Murrayem w roli głównej pewne wydarzenia po prostu się powtarzają.

W późnym godzinach popołudniowych zajrzę jeszcze na chwilę na Rua da Madalena, usiądę na chwilę ponownie na Cais das Colunas, przekąszę coś w Ginja de Alfama, by ostatni wieczór spędzić ponownie w A Mesa. Cóż ta ostatnia noc to wydarzenie, przeżycie absolutnie końcowe zakrawające o pogranicze mistyki. Gdy pomiędzy utworami wchodzę cichym krokiem i opieram się o bar, kelner nawet nie pyta co chciałbym zamówić, tylko nalewa dwa duże kieliszki czerwonego wina, stawia je z uśmiechem na barku. Jak miło, że po trzech razach między klientem a obsługą nawiązuje się już jakaś więź, że kelner pamięta swojego gościa i wie bez słów co mu podać. Myślenie dalece życzeniowe na naszym rodzimym podwórku. Kilka utworów później siadam przy stoliku dość blisko wykonujących kolejne utwory fadistas. Dwie kobiety ubrane klasycznie na czarno z przewieszonym na szyi szalem tego samego koloru i Pedro Pinhal akompaniujący gitarze portugalskiej. To on mnie zachwycił jak nikt inny podczas tych trzech ostatnich nocy fado w A Mesa. Dawno nie widziałem nikogo, kto z taką lekkością i radością grałby na gitarze przede wszystkim w akustycznych partiach pozbawionych śpiewu. I kto tu mówi, że fado musi być smutne, nostalgiczne, przepełnione nutą saudade. Dziś może ono nieść radość, można się nim bawić, cieszyć. Absolutnie fenomenalne, magiczne doświadczenie. Niezapomniana i niebywała noc kończąca się chwilę po drugiej w nocy.
…
Choć zawsze trudno jest żegnać się z Portugalią, a Lizboną szczególnie, tym razem to pożegnanie nie jest aż tak ciężkie, gdyż z pewnością za chwilę tu wrócę. Pamiętacie jak wczoraj mówiłem o relacji klient – właściciel w A Mesa? Dziś po raz ostatni udajemy się do Marquêsa, który na finał serwuje nam grillowane kalmary i ośmiornicę. Kalmary podawane są jednak w formie szaszłyka. Z taką formą jeszcze się nie spotkałem, gdyż do tej pory zawsze widziałem je obtoczone panierką. Abstrahując od zjawiskowego jedzenia, właściciel widząc, że mamy ze sobą spakowane torby podchodzi się pożegnać. Pyta skąd jesteśmy i zaprasza nas ponownie do siebie jak tylko będziemy w Lizbonie. A my? Cóż, z pewnością wrócimy tu w stosownym momencie.