Lubię przesiadywać na Praça do Comércio, a dokładniej rzecz ujmując na Cais das Colunas, osiemnastowiecznym nabrzeżu z marmurowymi schodami. Najlepiej z samego rana, tuż po kawie i pastéis de Nata, albo krótko przed zachodem słońca chylącym się nad taflą zatrzymanego w czasie Tagu. W ciągu dnia natomiast, gdy słońce delikatnie praży ceglaste dachy Alfamy siadam z gazetą, czy też książką w ręku na Largo Portas do Sol albo Miradouro de Santa Luzia. Głęboki róż bujnie rosnących tu kwiatów, zielone drewniane ławki, ułożone z kafelek na ścianach obrazy, porośnięte pnączem kamienne filary dające jakże kojący cień w gorące słoneczne dni. W tym drugim przypadku podobnie jak pod Igreja de São Domingos można spotkać wielu imigrantów z Afryki. Trudno się dziwić, spoglądając na karty historii Portugalii. To zazwyczaj Senegalczycy, Angolczycy, przybysze z Gwinea Bissau, ale też innych krajów, gdzie w przeszłości Portugalia miała swoje koloni. Często przychodzą porozmawiać, ale przebieg takiej rozmowy jest zawsze taki sam i zawsze zmierza do tego samego celu, a mianowicie sprzedania turyście jakiegoś bibelotu. Mimo, że mężczyźni nie są zbyt nachalni – raz zdarzyło mi się, że zawieszony na ręku bibelot stał się prezentem – w takich sytuacjach zawsze należy uważać.

Powoli zbliża się pora obiadowa. Uciekam zatem na sardynki zapiekane w sosie pomidorowym. Tuż po zmroku kolejna noite de fado, tym razem w trochę bardziej profesjonalnym wydaniu w słynnym lokalu A Faia.

…
Rua São João da Praça. Promienie słoneczne na błękitnym, czystym nieboskłonie muskają ceglane dachy Alfamy, serce portugalskiej stolicy. Lizbona powoli, niespiesznie budzi się ze snu. W wąskich uliczkach najsłynniejszej dzielnicy panuje cisza. Gdzieś ktoś przemknie niespiesznie, ktoś inny spojrzy, uśmiechnie się, pozdrowi. Siedzę przy stoliku jednej z lokalnych kawiarni, popijając kawę, przegryzając pastéis de Nata, przeglądam lokalną prasę. Co ciekawe tu nadal funkcjonują kioski z gazetami, są w zasadzie na każdym rogu. Ludzie nie chcą całkowicie odejść od papierowej prasy na rzecz tej mobilnej na ekranach telefonów. Choć to nie tylko przypadłość Portugalczyków. Włosi, Hiszpanie, Brytyjczycy również mają słabość do papieru. Przecież idąc przez Londyn w godzinach przedpołudniowych, w zasadzie nie dostaniemy już żadnego dziennika z podajników ustawionych na ulicach. Wszystko sprzedane. Wróćmy jednak na wąskie uliczki Alfamy.

Wczoraj z samego rana pobiegłem uszczuplić portfel na małych zakupach, uzupełniając swoją kolekcję muzyczną. Po płyty chodzę do FNAC’a na Rua do Carmo, a w książkach lubię szperać tuż obok na Rua Garrett w słynnej Livraria Bertrand. Mariza, Antonio Zambujo, legendarny Carlos do Carmo, Moura, Camané, który jutro tuż za rogiem ma swój występ, Tito Paris. Zaraz, chwila, przecież miłośnicy niedzielnej Pory Siesty zarzucą mi, że Tito jest z Cabo Verde. No tak, bo przecież Lizbona to mieszanka, swoisty tygiel kulturowy całej Luzofonii. To brama nie tylko do sielskiego świata Alentejo, ale też Afryki, którą najlepiej widać tuż przy Igreja de São Domingos i na Rossio obleganym przez ludzi z Gwinei Bissau, Senegalu, czy Angoli. Ale spokojnie, tu jest nad wyraz bezpiecznie. Choć kawałek dalej na Mouraria, jeśli chcecie uniknąć dociekliwych spojrzeń tubylców, omijajcie jej wąskie zakamarki tuż po zmroku. Czasami to dobry moment na krótką refleksję nad losem. Dlaczego Ci ludzie chcieli, a może po prostu musieli tu przybyć? Dlaczego to miejsce urodzenia, na które nie mamy żadnego wpływu, często determinuje nasz dalszy los na tej planecie?

Gdy w porze obiadowej przychodzę do Marquesa trudno w zasadzie o wolny stolik. Szyld z nazwą tasci nad zielonymi żelaznymi drzwiami widać już z daleko, choć knajpka dość dobrze ukryta jest w małej uliczce na uboczu. Trafią tu tylko wtajemniczeni i całe masy robotników w przerwie od pracy. W środku skromne stoliki i tramwaj, a w zasadzie doskonale zrobiona makieta z napisem dworca Rossio u góry. Mimo, że dość trudno tu trafić, warto włożyć wysiłek w poszukiwania, gdyż serwowane steki z tuńczyki rozpieszczają do granic możliwości kubki smakowe każdego miłośnika tej ryby. Lepszą jadłem chyba tylko w małej wiosce Nungwi w północnej części Zanzibaru. Zaglądam tu ostatnimi czasy dość regularnie i jeśli kiedykolwiek będziecie w okolicach Praça de Dom Pedro IV nie zapomnijcie o Marquesu.

Trudno nie dostrzec, że panująca pandemia dość mocno odciska piętno na stolicy. Lokale święcą pustkami, kilka z klubów fado, w których byłem ostatnio już nie istnieje. Ich los podzieliły też Os Minhotos i Meste André, dwie świetne tascas dziś, kolokwialnie mówiąc, zabite dechami. Nawet Largo Portas do Sol jest puste. Choć prawdziwa, skryta, autentyczna Lizbona nadal istnieje, bo gdy chwilę po dwudziestej drugiej wchodzę do Mesa de Frades na lampkę czerwonego wina swoją noite do fado rozpoczyna właśnie Pedro Galveias, a stolik obok zarezerwowała sama Amalia Rodrigues, ale na wieczór niestety nie dotarła. Mesa to miejsce na wskroś niezwykłe. Mieści się w starej kaplicy siedemnastowiecznego pałacu. Charakterystyczne mury z mozaikami ułożonymi z azulejos, ciężkie drewniane meble, takie same drzwi. To właśnie przy tych drzwiach po zamknięciu stają fadistas i hipnotyzują swoim głosem zgromadzoną tu publiczność.
To w ostatnim czasie mój ulubiony lokal fado, bez którego wizyty w Lizbonie wyobrazić sobie nie potrafię. Trudno się dziwić skoro dzień później, wchodząc tradycyjnie tuż po dwudziestej drugiej spotykam tu słynną Marię do Carmo Carvalho Rebelo de Andrade. Szukając jej albumów muzycznych w sklepach bądź też na serwisach streamingowych znajdziemy ją pod pseudonimem Carminho. Uznawana za jedną z najbardziej utalentowanych i innowacyjnych fadistas swojego pokolenia jest córką słynnej Teresy Siqueiry.
Cóż, chyba już wiecie dlaczego tak bardzo kocham to miasto. Wszechobecne fado, za którego wysłuchanie w Polsce płacić musimy krocie, tu dostępne jest w lokalach w cenie lampki wina w wykonaniu nierzadko tych samych artystów, wiszące w powietrzu saudade, świeże owoce morza, jak i wiele innych smaczków, którymi Lizbona niespiesznie pozwala się delektować.