Zostawmy na chwilę fado, gdyż w stosownym momencie ono z całą siłą powróci. Wsiądźmy w tramwaj i pojedźmy dziewięć kilometrów na zachód od Alfamy, do Belém. Jakoś dopiero ostatnio uświadomiłem sobie, że nazwa dzielnicy w tłumaczeniu na polski to po prostu Betlejem.
Belém to zupełne przeciwieństwo Alfamy czy Bairro Alto, nie wspominając o Mourarii. Świecące się w promieniach słońca czyste chodniki wzdłuż których pociągnięto pasy zieleni, duże otwarte przestrzenie, ciągnący się w nieskończoność wzdłuż Tagu deptak, po którym chodzą spacerowicze, jeżdżą rowerzyści, biegają amatorzy joggingu, ogród tuż przy słynnej wieży, a po drugiej stronie majestatyczna bryła słynnego Klasztoru Hieronimitów mieszcząca dziś w swoich salach Muzeum Morskie i Narodowe Muzeum Archeologiczne. Siadam na deptaku, by spoglądać w jakby zatrzymany w czasie Tag. Cisza w pewnym momencie przerwana wybuchem. Ogarnia mnie przerażenie, które kilka sekund później rozwiewa widok parady i wystrzałów z rozstawionych wzdłuż drogi armat. Zaczynam krążyć myślami gdzieś po końcach wieku piętnastego, kiedy to właśnie z tego miejsca będącego głównym portem stolicy w czasach kolonialnej potęgi Portugalii swoją wyprawę rozpoczynał Vasco do Gama. To w zasadzie dzięki jego żegludze do Indii powstał wspomniany przed momentem Klasztor uważany za wzór osiągnięć manuelińskich, swoją drogą zarówno jak i stojąca nieopodal wieża Belém wpisany na Listę wiatowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Do samego Klasztoru wrócimy jednak innym razem.



Zaczynam być głodny, a będąc na Belém trudno wybrać się do innego lokalu niż Pastéis de Belem. Co prawda nie jest to moje ulubione miejsce – zdecydowanie bardziej preferuję zabytkową Confeitaria Nacional na Praça da Figueira – jednakże spoglądając wstecz na historię, piekarnia na Belém wydaje się być tą najbardziej autentyczną sięgającą najbardziej do korzeni pysznych babeczek budyniowych. Co ciekawe historia powstania słodkich przekąsek ściśle związana jest ze wspomnianym cudem architektury manuelińskiej położonym tuż za rogiem, gdyż to właśnie zakonnicy z pobliskiego zakonu z żółtek produkowali babeczki – białka używali do krochmalenia habitów – które stały się jednym z głównych źródeł dochodu. Po likwidacji klasztoru przepis odsprzedano rodzinie, która pod zastrzeżoną nazwą ciasteczka sprzedaje po dziś dzień we wspomnianej Pastéis de Belem.



Skoro już o kulinariach to będąc w Lizbonie, a w zasadzie gdziekolwiek w Portugalii, trudno nie wspomnieć o dorszu, czyli wszechobecnym tu bacalhau. Gdy dzień wcześniej wszedłem do O Velho Eurico na Largo São Cristóvão, typowej portugalskiej restauracji położonej w podpiwniczeniu, zdumiałem się, gdy na stole wylądowała zamówiona chwilę wcześniej polędwica z dorsza. W pierwszej chwili pomyślałem, że musiała nastąpić pomyłka, gdyż danie ryby nie przypominało. Jednak już po pierwszym kęsie okazało się, że wszystko się zgadza, a dorsze serwowane w portugalskich restauracjach są po prostu kilkakrotnie grubsze niż te w polskich. Po skończonym posiłku okraszonym karafką czerwonego wina na stół trafia jeszcze arroz doce, czyli ryżowy budyń na mleku, chyba najbardziej popularny deser w całym kraju. A dopiero na sam koniec uma bica, czyli kawa wielkości włoskiego espresso parzona jednak w nieco inny sposób. W tym samym lokalu serwują również świetne polvo, czyli ośmiornicę okraszoną ledwie przysmażonym czosnkiem i zalaną oliwą z oliwek.
Jeśli ktoś naprawdę gustuje w owocach morza, to na pewno nie pogardzi daniami serwowanymi w Zé dos Cornos. Chodźmy zatem na Beco dos Surradores. Wprawdzie wystrój tej typowej portugalskiej tasci jest paskudny – ciężkie, metalowe, zielone drzwi, wewnątrz bar obity srebrną świecącą się blachą, za którym po sam sufit ustawione są butelki różnych gatunków win i innych alkoholi, drewniane stoły okryte obowiązkowo kartką białego papieru, proste taborety bez oparć, a na tyłach stanowisko grillowe również z charakterystyczną blachą, z którego na stół powędrują za chwilę opiekane kałamarnice w towarzystwie sałatki ze świeżych pomidorów i ogórków. Karafka wina ponownie jest nieodłącznym elementem pory obiadowej. Wspomniany wystrój może nie zachęca do odwiedzin, jednakże trudniej o większy autentyzm panującej tu atmosfery. Wokół sami Portugalczycy, menu pisane ręcznie również tylko w tutejszym języku.

Gdyby jednak komuś alkoholu było za mało, w zasadzie na każdym rogu – choć największym sentymentem darzę tą na Praça do Comércio – stoją budki, gdzie można kupić słynną ginjinhę, czyli portugalską wiśniówkę. Ta najsłynniejsza – A Ginjinha położona jest na Largo São Domingos, a skoro już tu jesteśmy, zajrzyjmy na chwilę do mojego ulubionego kościoła i jednej z najwspanialszych świątyń, jeśli nie na świecie, to na pewno w całej Portugalii. To wzniesiony w tysiąc dwieście czterdziestym pierwszym roku Igreja de São Domingos. Ostatni tak wielki zachwyt nad sakralną budowlą architektoniczną wzbudziło we mnie Mauzoleum Emira Ali w Szirazie. To nie to najczęściej fotografowane. Tamto nazywa się Nasir-ol-Molk i jest meczetem równie pięknym. Wracając jednak na Stary Kontynent, ów kościół, a w zasadzie jego surowe wnętrze, celowo nieodbudowane po po pożarze z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego roku, by pokazać ogrom zniszczeń, wyróżnia go na tle wszystkich pozostałych świątyń stolicy. Niestety jego historia, a w zasadzie jeden z epizodów nie jest już tak fascynujący. Otóż w kwietniu tysiąc pięćset szóstego roku rozpoczął się tu pogrom żydowskich konwertytów, których w całym mieście wymordowano od tysiąca do czterech tysięcy.

Tyle razy przechodziłem obok Sé de Lisboa, czyli lizbońskiej katedry, że całkowicie zapomniałem o wizycie w jej wnętrzach przed kilku laty i dopiero zapiski w formie zdjęć przypomniały mi o tym fakcie. Wszak ludzka pamięć jest niezwykle zawodna. Rokokowe wnętrze z osiemnastego wieku – choć katedra była wybudowana dużo wcześniej, bo już w wieku dwunastym – robi niezwykłe wrażenie. Zresztą niemniej zdumiewająca jest zewnętrzna konstrukcja wraz z dwoma masywnymi wieżami po bokach. Cóż, muszę tu jeszcze niebawem zajrzeć, by odświeżyć wspomnienie nie tylko podczas przeglądania zdjęć.


Skoro już chcąc nie chcąc jakimś dziwnym trafem natknęliśmy się na zabytki, spacerując po stolicy Portugalii warto swoje oczy zwrócić ku górującemu nad miastem Castelo de São Jorge, czyli wzniesionemu przez Maurów w dwunastym wieku Zamkowi Świętego Jerzego.
Udajmy się jeszcze bardziej na wschód od Alfamy i zajrzyjmy również do Mosteiro de São Vicente de Fora, czyli jednego z najważniejszych klasztorów w całej Portugalii, gdyż to właśnie tu znajduje się panteon monarchów dynastii Bragança.
Tuż obok położony jest Panteão Nacional, w którym znajdują się groby takich sław jak chociażby Amália Rodrigues, Humberto Delgado, czy też Guerra Junqueiro.
Krocząc uliczkami Alfamy trudno nie zajrzeć na Feira da Ladra, czyli legendarny już Targ Złodziei. Mówiąc dość prozaicznie, to miejsce dla miłośników wszystkiego, albo niczego, gdyż na targu znajdziemy wszystko od starych mebli, przez płytki azulejo, biżuterie, używane ubrania, stare zdjęcia, pocztówki, książki, gazety, winyle, po całkowicie nowe płyty CD, czy też sprzęty RTV.
Jeśli ktoś nie jest zmęczony po odwiedzinach na pchlim targu, a nadal jego artystyczna dusza nie została nasycona, zapraszam do Museu Nacional do Azulejo. Wiadomo nie od dziś, że jednym z pierwszych skojarzeń związanych z Portugalią są płytki. Sam budynek, w którym mieści się muzeum – dawny Klasztor Madre Deus – robi już niemałe wrażenie na zwiedzających. W muzeum spokojnie przemierzając kolejne sale, prześledzimy historię portugalskich płytek sięgającą korzeniami piętnastego wieku.

Zawsze gdy myślę o trzech najwspanialszych miastach Europy, Lizbonie w pierwszej trójce towarzyszą Warszawa i Londyn. Dlaczego? Otóż wszystko sprowadza się do wspólnego mianownika, a mianowicie muzyki. Uwielbiam tą magiczną nutę brytyjskiego bluesa w wykonaniu Boga Gitary wypełniającą najdalsze zakamarki najpiękniejszej sali koncertowej świata, londyńskiej Royal Albert Hall. Wszak słuchanie Claptona gdziekolwiek indziej nie ma najmniejszego sensu.
Może nostalgia nie jest najlepszym słowem w kontekście dwudziestolecia międzywojennego, jednakże twórcze bogactwo muzyczne niezliczonej liczby orkiestr i wykonawców sprawiło, że w stolicy Polski, mówiąc kolokwialnie moda na muzykę lat dawnych odżyła. Z drugiej strony czyż to nie jest kolejna wspólna cecha Warszawy i Lizbony, zestawienie nostalgii z saudade. Na szczęście żaden Portugalczyk nigdy nie przeczyta tych wynurzeń, gdyż natychmiast zostałbym zrugany za porównywanie saudade do nostalgii. Wszak jak bardzo nie interesowalibyśmy się historią, jak płynnie nie opanowalibyśmy języka portugalskiego, nigdy nie zrozumiemy owego stanu ducha zarezerwowanego tylko i wyłącznie dla prawdziwych Portugalczyków z krwi i kości. Będąc na natomiast w Warszawie, kiedy tylko mogę korzystam z tego wehikułu czasu i przenoszę się o sto lat do tyłu, wplatając w muzykę wizyty w teatrach, niezwykłych muzeach największej metropolii naszego kraju. A skoro już o muzeach i muzyce, każdy miłośnik wszechobecnego w Lizbonie fado winien odwiedzić Museu do Fado poświęcone zarówno samemu śpiewowi jak i gitarze portugalskiej.

Z tej opowieści powoli wykuwa się obraz Lizbony miodem i mlekiem płynącej. Niestety rzeczywistość jest zgoła inna, gdyż jak każda stolica również i ta portugalska ma swoje ciemne strony. Bezdomność i ubóstwo to coś, o czym zapominać nie wolno. Wracając do centrum wzdłuż Avenida Infante Dom Henrique, w okolicach torów kolejowych, pod mostami nie sposób nie zauważyć rozłożonych na kocach, przykrytych starymi stęchłymi kurtkami, z całym dobytkiem życiowym mieszczącym się w jednym podartym plecaku, bezdomnych. Jest ich tu cała masa i trudno nie odnieść wrażenia, że portugalski rząd nie ma sposobu, by zapobiec skrajnemu ubóstwu wylewającemu się na ulicę nie tylko Lizbony, ale również Porto czy też Coimbry. Tą biedę widać też przy słynnym kościele de São Domingos, gdzie to przybysze z Afryki próbują sprzedać różnej maści towary pochodzące często z nielegalnych źródeł.


Wróćmy jednak ponownie do muzyki i udajmy się do Tasca do Chico, tego położonego na Bairro Alto. Wystrój lokalu wprawia w totalne zdumienie. Na ścianach wiszą plakaty, portrety, zdjęcia nie tylko wielkich fadistas, ale także właścicieli z gośćmi i mniej znanych śpiewaków występujących w Tasca. Gdzieniegdzie portugalskie gitary, a nad głowami cała seria piłkarskich szalików. Wejście do Tasci nie należy do łatwych, gdyż ustawia się tu tłum żądny muzycznych wrażeń. Drzwi na czas występu są ryglowane i po trzech utworach ponownie otwierane, bo część słuchaczy po jednym, dwóch kieliszkach wina wychodzi, a na ich miejsce wchodzą kolejni. Większość ludzi po prostu stoi albo przy barze, albo w jakiejkolwiek wolnej przestrzeni. Stolików jest tutaj niewiele. Opieram się zatem o bar, do ręki biorę kieliszek wina i zanurzam się w dźwiękach sentymentalnego fado.