Silêncio! Silêncio! Rozbrzmiewa jedno dobitne słowo na sali, na której słychać jeszcze ostatnie szepty i szmery wśród publiczności. Jest chwila po godzinie dwudziestej drugiej. Późny, ciepły listopadowy wieczór. W malutkiej sali z kilkoma, może kilkunastoma prostymi drewnianymi stolikami ciemnego koloru, przy których stoją również proste, niespecjalnie wygodne taboreciki, trudno złapać oddech. Jest duszno, a stłoczeni na swoich miejscach ludzie muszą się jeszcze kawałeczek przesunąć, gdyż w lewym narożniku sali za kilka chwil wybrzmią dźwięki niezwykłe. Na ścianach obłożonych fragmentami jasnobrązową boazerią, a częściowo marmurem z drobnym kreskowanym wzorkiem, wiszą w drewnianych ramach obrazy fadistas, którzy swoim przeszywającym do szpiku kości głosem, wprawiali na przestrzeni lat w zdumienie przybywających tutaj gości. Do góry nad zdjęciami stoją butelki wina, a pomiędzy lampki łagodnie żarząc się, wprowadzają nastrój tajemniczości, swoistego półmroku. Na stolikach natomiast lampki pełne wina, choć zdarzy się, iż ktoś popełni faux-pas i zamówi piwo. Wszak świat ciągle ewoluuje i skoro nawet Francuzi spożywają więcej piwa niż wina, coś co wcześniej byłoby absolutnie nie do przyjęcia, dziś staje się normalnością. Przystawki, dania, deser, kawa pojawią się na stołach w stosownym momencie. W trakcie wybrzmiewania muzyki jeść przecież nie wypada. Wręcz nie wolno. Krążące na samym początku silêncio wdzierające się w każdy zakamarek sali, docierające do każdego ucha nie było dziełem przypadku. Znaczenia słowa na tyle oczywiste, iż tłumaczenie możemy z całą dozą pewności pominąć.

Dwóch młodszych mężczyzn otwiera ciemne pokrowce, wyjmuje instrumenty i zasiada na drewnianych taboretach. Powolnym krokiem w ich stronę kieruje się fadista mający z pewnością powyżej pięćdziesięciu lat na karku, łysiejący z przodu, nadrabiający zaległości bujną czupryną w tylnej części głowy. Nie obowiązuje tu żaden strój. Jeansy, wyświechtany biały t-shirt z jakimiś napisami na środku. W sali nie ma żadnych mikrofonów. Śpiewak musi być na tyle pewny swoich umiejętności, że poradzi sobie bez technologicznych nowinek. Trzy przepełnione melancholią, tęsknotą, emocjonalnie wylewne, silnie ekspresyjne pieśni przyprawiające widzów o gęsia skórkę poruszające w treści romanse, trudy życia, kryzysy społeczne, zmarłych, po czym piętnasto- dwudziestominutowa przerwa.

Na stole lądują oliwki, chleb, kawałki masła, kilka rodzajów sera owczego oraz najbardziej tradycyjna z portugalskich zup caldo verde. W sali pogrążonej w zupełnej ciszy znowu gwarno. Ludzie wstają z miejsc, jedni wychodzą na papierosa, inni składają kolejne zamówienia. Przyszedł czas na rozmowy, na jedzenie podanych przed momentem dań. Zamówienie jednak czegokolwiek nie należy do zadań najłatwiejszych. Portugalczycy nie mają w naturze pośpiechu. Nie do końca też widzą co się dzieje na sali. Tym samym chcąc cokolwiek otrzymać, sami musimy się przypominać. Nie należy spodziewać się specjalnego zainteresowania ze strony kelnera naszą osobą.

Silêncio! Silêncio! W mgnieniu oka sala pełna ludzi i gwaru ponownie cichnie. Tych samych dwóch mężczyzn zasiada na stołkach, opierając o kolano pudło rezonansowe gitary. Metaliczny głos strun towarzyszy tym razem kobiecie ubranej na czarno śpiewającej o utraconej miłości, fatum, którego nie dało się uniknąć. Ponownie po trzech utworach dokonuje się metamorfoza. Gwar, ruch, ale i na stole lądują dania główne dzisiejszego wieczoru, bolinhos de bacalhau, czyli w wolnym tłumaczeniu klopsiki z dorsza, a po przeciwnej stronie feijoada de marisco, danie podane w formie zupy z fasolą, gotowane na wywarze z owoców morza, przyprawione świeżymi ziołami.

Krótko po północy po ostatniej serii rozgrzewających duszę pieśni, nasz zamówiony kilkanaście minut wcześniej deser, nie rozweseli już naszych kubków smakowych. Pamiętacie gdy chwilę wcześniej mówiłem, że pośpiech nie jest obecny w charakterze Portugalczyków?

Na zewnątrz nadal przyjemnie. Najwyraźniej lizbońskie listopadowe noce nie należą do najchłodniejszych. Również i ludzi nie brakuje. Miasto mimo późnych godzin nocnych nadal tętni życiem. Trudno się dziwić, wszak to stolica, co więcej stolica jednego z krajów południowych, a tu zwyczaje i rytuały są zupełnie inne niż na naszym lokalnym podwórku.