Sobota nie oznacza, że na gospodarstwie nikt nie pracuje. Jeśli coś jest do zrobienia, trzeba to zrobić i nie ma czasu na przerwy. Gdzieś w tle widać zatem traktor powolnie przemierzający pole kukurydzy. Rano ktoś chwyta za wąż i podlewa rosnące w donicach kwiaty, owocowe drzewa, warzywa porastające małe poletko tuż na zboczu frontowej części domostwa.
Niebo zaciągnęło się dziś gęstymi chmurami, ale zanim zdążyłem wypić poranną kawę, zagłębić się na chwilę w literaturę, przegryźć dwie kromki chleba z dżemem figowym, chmury zniknęły z nieboskłonu, a słońce ponownie praży opaloną już skórę. Dźwięk cykad, biegające po murach jaszczurki, wychodzący z w zasadzie nie wiadomo skąd kot, leniwie leżąca w zagrodzie świnka, wszystko wydaje się być na swoim niewzruszonym miejscu. Wczoraj wieczorem gdzieś w oddali na polu pojawiły się dwie sarny, ale żyją tu również dziki i to właśnie dziczyzna jest jedną z podstaw toskańskich dań.

Tu chyba nic nie może przerwać błogiego lenistwa. Trudno o lepsze warunki do zgłębiania zaległości literackich, spisywania wyjazdowych wspomnień. Nawet muzyka nie jest do niczego potrzebna, bo cisza przerywana dźwiękiem cykad wydaje się być doskonałym tłem dla toskańskiej codzienności.

Przechadzając się po gospodarstwie zagaduje nas Giovanni, zapraszając do swojego La fonte dell’olio. To miejsce, gdzie stoją zbiorniki do produkcji i składowania oliwy. Ponadto wszystkie alkohole produkowane przez gospodarza. Nie mogłoby być zatem inaczej. Senior ponownie wyjmuje plastikowe kubeczki i częstuje swoim trunkiem. Tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty drugi rok. Blisko siedemdziesięcioletni słownik francusko-włoski stoi na półce. Jeden z pracowników wchodzi do pomieszczenia i pyta czy może zerwać pomidory przed pójściem do domu. Jakim szefem jest Giovanni? Z jednej strony wydaje się być surowy, z drugiej jednak, polewając swojemu pracownikowi grappę i pozwalając mu zrywać warzywa, owoce, wydaje się być życzliwy, pomocny. Stojąca poniżej agroturystyka należy również do niego. To tam wypasają się zwierzęta, podgryzają trawę kury, leni się stado osłów.

Chwilę po dwudziestej pierwszej codzienny rytuał gospodarza. Obchód gospodarstwa w towarzystwie dwóch butelek alkoholu. Siada przy stoliku i zaczyna częstować, sam również korzystając z okazji do wypicia. Cin cin! – na zdrowie! Wnosi toast.
– Stąd można pojechać wszędzie. Wielu turystów wsiada w pociąg w Chiusi, za godzinę są w Rzymie i wieczorem wracają tutaj. Jazda samochodem po stolicy byłaby samobójstwem. Ciągłe korki, hałas, tłumy ludzi, ograniczenia. Mam osiemdziesiąt trzy lata. Wszystkim zajmuję się tu sam z pomocą kilku ludzi. Agroturystykę prowadzę od kilkunastu lat. Taka była konieczność. W tym roku turyści powoli wracają. W zeszłym nie było nikogo. Rząd debatuje nad obowiązkiem szczepień. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Skorumpowani. Korupcja, mafia we Włoszech to codzienność. Są wszędzie.

Nasza rozmowa ma charakter dość prymitywny. Część francuska w wypowiedzi Giovanniego zmalała z trzydziestu do może dziesięciu procent. Sens wypowiedzi często jestem w stanie wychwycić jedynie na zasadzie podobieństw. Moje zdania francuskie ozdobione pojedynczymi włoskimi słowami wydają się być zrozumiałe dla Signore odwrotnie proporcjonalnie do jego wypowiedzi skierowanych w moją stronę. Ponownie dochodzę do wniosku, że ograniczenie w komunikacji jest niezwykle irytujące. W miastach i miejscach do szpiku kości przesiąkniętych turystyką masową ów problemu nie ma. A na wsi? Tutaj sytuacja zawsze wygląda inaczej.

W Polsce winogrona nadal niedojrzały. Tuż obok domostwa stoją dwa wiekowe drzewa. Tutaj można je zrywać całymi garściami i nie sposób byłoby je wszystkie zjeść.

…
Jest rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty trzeci. Siedemnastoletni Elio o żydowskim pochodzeniu, którego ojciec jest amerykańskim wykładowcą a matka Włoszką zamieszkuje Italię w starej zabytkowej willi na obrzeżu niewielkiego urokliwego miasteczka. Chłopak zafascynowany muzyką i literaturą na każde lato przenosi się do niewielkiego pokoju, aby zrobić miejsce dla przybywających na okres sześciu tygodni akademickich uczniów ze Stanów Zjednoczonych. Tym razem będzie to Oliver, a spotkanie na zawsze zmieni życie oboje młodych mężczyzn.
Pewnie każdy kojarzy ekranizację powieści Andre Acimana w reżyserii Luca Guadagnino pod polskim tytułem „Tamte dni tamte noce”. Mimo, że puenta całej historii jest przesiąknięta na wskroś pesymizmem, trudno było mi wybrać lepszą lekturę na włoskie wakacje. Pamiętne odgłosy cykad towarzyszące widzowi przez cały film, surowość zdjęć doskonale oddająca klimat lat osiemdziesiątych i sielską duszę Italii wydawały mi się odbiciem toskańskiej rzeczywistości, mimo że film nie był tutaj kręcony, a powieściowa Bordighera znajduje się w północno-zachodniej części kraju, a dokładniej mówiąc w Ligurii.
Literatura nieodłącznie związana jest z czasem wolnym. Trudno wyjechać gdzieś, by odpoczywać i nie zabrać ze sobą czegoś umilającego czas, co pozwoli przenieść się do alternatywnej rzeczywistości.
Podchodzę do rosnącego nieopodal drzewa. Granaty nadal nie dojrzały. Jest jeszcze za wcześnie.

Szeleszczące kamyki świadczą o zwyczajowym obchodzie Giovanniego. Musi być zatem chwilę po dwudziestej pierwszej. Zjadł kolację, wyciągnął ze swojej skrytki butelkę grappy i ponownie przyłączył się na kilkanaście minut, by umilić nam wieczór.
…
Giovanni i Onelia całe swoje życie utrzymywali się z pracy na gospodarstwie. Niestety pewnego dnia nadeszła recesja w rolnictwie i z powodu braku stosownej pomocy od państwa musieli znaleźć inną drogę zarobku. Podobna sytuacja dotknęła tysiące gospodarstw rozsianych po całej Italii.
Jadąc z północy na południe regionu, trudno nie zauważyć dziesiątek tabliczek ze strzałkami wskazującymi położenie gospodarstw parających się na co dzień przyjmowaniem spragnionych spokoju turystów.
Otaczające nas ziemie są w posiadaniu rodziny od końca XVIII wieku. Budynek został wzniesiony w tysiąc dziewięćset trzydziestym roku przez dziadka naszego gospodarza, ale koniec końców to Giovanni z biegiem lat remontował, aranżował apartamenty, by od kilkunastu lat móc przyjmować pod swój dach gości. Agroturystykę prowadzi od blisko dwudziestu czterech lat, ale do dziś nie porzucił swojego pierwotnego zajęcia i codziennie wstając wcześnie rano, pracuje ciężko do późnych godzin wieczornych.
Onelia zajmuje się domostwem, dbaniem o pełne żołądki zarówno męża, przybywających tu od czasu do czasu syna i wnuka, jak i Luigiego, młodszego pomocnika Giovanniego pochodzącego z pobliskiej Umbrii. Wcześniej przygotowywała również posiłki dla gości. Dziś jest inaczej. Każdy z wiekiem przecież starzeje się, ma coraz mniej sił. W agroturystykach bywa różnie, ale pryncypialna zasada jest jedna, a mianowicie produkty muszą pochodzić z lokalnych farm, jednakże nie wszyscy respektują ów regułę i kupują pożywienie dla gości w supermarketach. Tutaj zasada jest przestrzegana, gdyż większość produktów wytwarzana jest na gospodarstwie. Pomidory, bazylia, pietruszka, cebula, granaty, cytryny, figi, jabłka, winogrono, oliwa z oliwek, prosciutto, jajka, sery, cała gama alkoholi i przetworów w formie sosów czy konfitur. Świnie, osiołki, kury są wciąż obecne. Swego czasu było tu także stado krów, jednakże ceny mleka strasznie spadły i jedyną szansą na przetrwanie było otrzymanie dotacji i rozpoczęcie agroturystyki. Nie ma już również psów i kotów, bo jak twierdzi Giovanni turyści są strachliwi i wybredni, a obecność zwierząt domowych najczęściej im przeszkadza. Czasy nie były i nie są łatwe, ale z czegoś trzeba żyć.
Ci ludzie całe życie byli przecież rolnikami, a dziś mają na swoim terenie obcych, których goszczą. Sprzątanie apartamentów, rezerwacje, podstawy funkcjonowania internetu, nierzadko gotowanie i koniec końców przyswojenie podstaw języków obcych, co najmniej angielskiego to nowe wyzwania jakim musieli stawić czoła.
W pewien sposób adaptacja do nowego życia niesie ze sobą zalety. Gdy praca w polu to ciężki kawałek chleba, wieczorem można usiąść z gośćmi, wypić szklankę wina i coś przekąsić. Nawet jeśli tak jak ja, goście nie znają języka włoskiego bo do uczty i biesiadowania nie potrzeba rozumieć języków gdyż to właśnie uczta jest kwintesencją wszystkiego.
…
Kończę przygodę z Toskanią, by udać się dalej, choć niezbyt daleko, bo do położonej tuż obok prowincji. Wiszące na drzewach pobliskiego gaju oliwki jeszcze długo będą musiały poczekać na zbiór.