Co ciekawe w żadnej z dotychczas odwiedzonych kawiarni – a było ich bodajże kilkanaście – nie dostrzegłem w karcie caffè macchiato, mimo że co rano przed pójściem do pracy, zagryzając rogalika najczęściej wypełnionego gęstą czekoladą, co któryś z klientów popija espresso w wersji z kleksem mlecznym. To właśnie ta odrobinka mleka ma na celu złagodzenie mocy kawowego smaku klasycznego espresso.

To, że nie ma czegoś w karcie nie oznacza, że nie można tego dostać. Nigdy nie zdarzyło się zatem, żeby ktokolwiek odmówił przygotowania ów kawy. W zasadzie trudno, żeby odmówił skoro każda kawa w swojej bazowej wersji oparta jest na espresso i stosownie modyfikowana. Nikt przecież nie korzysta tu z automatów do kaw, gdyż swój fach wykonuje od kilku, kilkunastu, a czasem nawet kilkudziesięciu lat i doskonale radzi sobie bez tego typu ułatwień.

Sarteano

W zasadzie to nie tylko kwestia wspomnianego macchiato, którego nie uświadczymy w karcie, ale chyba po prostu zwykłej ludzkiej życzliwości. Gdy kilka dni wcześniej w jednej z kawiarni zamawiam rogalika z nadzieniem czekoladowym, nie będąc świadomym, że nie we wszystkich lokalach serwowane są ich te same wersje, właścicielka zamiast powiedzieć, że takowych nie ma, udaje się na zaplecze, przynosi słoik nuttelli, rozcina rogalika i serwuje go w wersji czekoladowej. Wczoraj gdy zapomniałem zważyć w sklepie melona, kasjerka nie nakrzyczała, tylko wzięła owoc i poszła to zrobić za mnie, wracając z uśmiechem na twarzy. Nie wspominając już o dzień dobry słyszanym regularnie od obcych osób, ale to chyba swoista norma w niejednym europejskim i nie tylko kraju. Cóż, może najlepiej byłoby zacząć robić z siebie wariata na własnym rodzimym podwórku i również do wszystkich obcych mówić po prostu dzień dobry.

Widok ze starych murów Sarteano

Wróćmy jednak na moment do tych tradycyjnych małych kawiarenek wyłaniających się z każdego rogu małej, wąskiej kamiennej uliczki. To swoisty rytuał, coś bez czego nie sposób rozpocząć dzień. Jednakże widok gawędzących przy stoliku kobiet, stojących przy barze mężczyzn, staruszków czytających gazety i popijających czarny magiczny trunek, jest typowym obrazkiem nie tylko Italii, ale wszystkich śródziemnomorskich krajów. Coś czego niewątpliwie brakuje nam, powolnego leniwego wejścia w dzień, choć patrząc na różnice kulturowe trudno oczekiwać jakichś przełomów na lokalnym podwórku. Nam to się po prostu nie opłaca, a po drugie nie mamy na to czasu, pędząc co rano na złamanie karku do pracy. Tu jest inaczej. Południowcom ani się nie spieszy do biur, ani nie kalkuluje się parzenie kawy o poranku w domu. Trudno się dziwić, spoglądając na ceny kawiarniane. U nas zupełnie odwrotnie, picie kawy i zajadanie się słodkościami każdego poranka, zrujnowałoby budżet niejednego statystycznego obywatela.

Sovana

Gdy na znakach drogowych widzę informację o niespełna stu pięćdziesięciu kilometrach odległości do Wiecznego Miasta, zdaje się, że znajdujemy się w południowej części Toskanii, zupełnie innej niż jej północna część. Długo szukałem słowa, by ją jakoś opisać i tym najwłaściwszym wydaje się być leniwa. Południowa Toskania pozbawiona rzeszy turystów – jeśli jakichkolwiek słychać to są to Włosi – drogich restauracji, sklepów z bibelotami na każdym kroku, jest po prostu leniwa. Nikt tutaj nigdzie się nie spieszy. Małe placyki porośnięte bujną kolorową roślinnością zaspane w nużącym je od wczesnych godzin porannych słońcu, żółte pola w początkach września już dawno skoszone, ale też wypalone promieniami słonecznymi, kręte górskie serpentyny wznoszące się by chwilę później mimowolnie i gwałtownie opadać, górujące gdzieś na horyzoncie kapliczki, tudzież domostwa tworzące klasyczny pocztówkowy toskański krajobraz wydają się jakby wyjęte poza nawias współczesnego świata, jakby z innej epoki, zatrzymane w czasie w rzeczywistości pędzącej nieubłaganie do przodu.

Pitigliano

Przemierzam niespiesznie ten zakątek włoskiego słodkiego życia, zachwycając się jednocześnie pomysłowością, zmysłem i uporem starożytnych Etrusków wznoszących majestatyczne miasteczka gdzieś wysoko na skałach, tak wysoko, że spoglądanie w dół z okalających je murów mrozi krew w żyłach i przyprawia niejednego o zawrót głowy. Zaskakuje mnie różnorodność kulturowa i pozostałości po osiedlającej się tu w piętnastym wieku społeczności żydowskiej. W zasadzie to chyba dobrze, że każdy kawałek świata pozostaje zawsze w pewien sposób nieodgadniony i zadziwia w bezpośrednim spotkaniu. Można by tu tak jeździć bez końca od wioski do miasteczka, od miasteczka do kolejnej i kolejnej wioski i za każdym zakrętem oczekiwać czegoś niespodziewanego. Ale Toskania to przecież także sielskie i idylliczne lenistwo, a prażące kolejny dzień słońce potrafi dość znacząco dać o sobie znać. Po południu wracam zatem do błogiego lenistwa przy książce. Jej główni bohaterowie to również Żydzi. Jakaż koincydencja.

Montemerano

Kolejny wieczór byłby w zasadzie taki sam jak wszystkie, ale cóż z tego. Chciałoby się, żeby każdy wieczór był właśnie taki. Przerywa go jednak Giovanni, choć słowo przerywa nie jest chyba najwłaściwszym. Grappa i vino rosso. Stawia dwie butelki na stół. Jak obiecał, albo nakazał, tak zrobił. Dwie godziny wcześniej przyszedł i w swoim nakazującym stylu oznajmił, że po jedzeniu będzie degustacja jego trunków. Okazuje się, że Giovanni rozumie co nieco francuski, co znacznie ułatwia nam komunikację. Co prawda w jego wykonaniu jest to mieszanka składająca się mniej więcej z siedemdziesięciu procent włoskiego i trzydziestu francuskiego, ale mimo wszystko rozmowa zaczyna przybierać jakiś sensowny kierunek. To i tak sukces, biorąc pod uwagę, że wcześniej jakiekolwiek jej rozpoczęcie kończyło się fiaskiem. Cóż, może pewnego dnia nadrobię zaległości językowe.

Trudno było się nie domyślić, że wszystkie otaczające nas uprawy winorośli i oliwek należą właśnie do niego. Stojącą na stole szklankę il Signore szczodrze wypełnia grappą własnej produkcji w trzech czwartych jej zawartości. Biorąc pod uwagę zawartość alkoholu w trunku sięgającą czterdziestu procent, wypicie jej do dna mogłoby wpłynąć na komfort przespania kolejnej nocy. W zasadzie nigdy nie piłem grappy, ale rzekomo jej oryginalna wersja nie jest zbyt wytwornym trunkiem. Receptura Giovanniego charakteryzuje się posmakiem cytryny, co znacznie uprzyjemnia jej spożycie.

Agroturystyka istnieje już od kilkunastu lat. Wcześniej całe siły skierowane były w zajmowanie się uprawą roli. Wszak trudno się dziwić, gdyż pracy jest tu co niemiara. Wino czy grappa to nie jedyne wytwory pracy rąk ludzkich. Giovanni wyrabia również wspomnianą już wcześniej oliwę z oliwek, a sądząc po etykietach na butelkach, nie są one jedynie miłym prezentem dla odwiedzających go gości, lecz trafiają na szeroko pojęty rynek.

W głowie szumi coraz bardziej, w tle wybrzmiewa Luigi Tenco, a Giovanni przepraszając za swój słaby francuski życzy dobrej nocy i odchodzi do siebie.