Trzydzieści stopni. Pełne słońce. Na horyzoncie nie widać ani jednej chmury. Błękit nieba. Dziś po raz pierwszy można się spocić. Wcześniej, gdy temperatury oscylowały w granicach dwudziestu sześciu, dobijając momentami do dwudziestu ośmiu stopni, choć to również wydaje się być całkiem sporo, nie sposób było poczuć zimne krople potu na ciele. Może to niższa wilgotność przez co powietrze jest bardziej suche, choć pewien być nie mogę, bo nie sprawdzałem, może brak pośpiechu, zadań do wykonania, pusta głowa, a może wszystko po trochu.
Tymczasem zatrzymuję się w pobliskim sklepie gdzieś na granicy dwóch regionów. Zawsze gdy w ostatnich latach bywam w Portugalii dostaję zawrotu głowy wchodząc do sklepu, kupując wino. Nie dość, że jestem osobą mającą problemy z podejmowaniem szybkich decyzji, nie jestem znawcą win i kupno ów trunków jest dla mnie nie lada wyzwaniem. Byłem co prawda kilka razy w jakiejś winnicy, wysłuchałem historii na temat powstawania win, obejrzałem maszyny wykorzystywane do produkcji boskiego napoju, co więcej brałem udział w degustacjach, jednakże nie będę udawał znawcy. Nie znam szczepów, nie jestem w stanie powiedzieć co wpływa na smak końcowy produktu. W tej branży jestem totalnym laikiem, krążę jak po ciemnym, krętym labiryncie, a wina to dla mnie czarna magia. I niech już tak zostanie. Nie zmienia to jednak faktu, że jakiegoś wyboru dokonać trzeba, więc za indykator wyznaczyłem sobie region z jakiego dany trunek pochodzi. Otóż jeżdżąc dajmy na to po Alentejo sięgam po lokalne produktu z ów prowincji. Będąc w Douro degustuję wina powstałe z winorośli porastających wzgórza doliny z płynącą w dole majestatycznie rzeką o tej samej nazwie.
Wracając jednak do głównej myśli i wizyty we wspomnianym sklepie, tu sytuacja jest jeszcze trudniejsza. Otóż poza winami, o których nie mam zielonego pojęcia, dochodzi jeszcze kwestia kupna serów. Tu może nie jestem aż tak niezaznajomiony z tematem jak w przypadku win, jednakże mnogość ich rodzajów potrafi zwalić z nóg. To na co cierpię na rodzimym podwórku, tu nie ma prawa bytu. Mogę wybierać pomiędzy wyrobami z różnych rodzajów mleka, z bardziej bądź mniej dojrzałych, o takiej bądź innej nucie smakowej, wybrać kawałek degustacyjny bądź olbrzymi kilogramowy, w końcu mówiąc prozaicznie, najeść się produktów jakościowych bez konieczności organizowania eskapady do specjalistycznych sklepów o często zawyżonych cenach. Tu jest to najzwyczajniej w świecie normalnością i nikt nie uważa się za jakiegoś znawcę serów czy win. Ludzie może nie rodzą się z tą wiedzą, jednakże jeśli ktoś od zawsze ma do czynienia z całym wachlarzem win, serów, czy dajmy na to wędlin, bo o nich również należałoby powiedzieć, po prostu korzysta z dobrodziejstw planety, nie dorabiając do tego żadnej wyższej filozofii.
Przywołajmy chociażby przykład Francuzów. Przecież żadnemu z nich nic nie powie stwierdzenie żółty, czy biały ser. Wręcz język francuski pozbawiony jest ów uproszczeń. To samo dotyczy win, bo przecież Francuzi nie używają określeń słodkie, pół słodkie, wytrawne, ale raczej stosują nazwy szczepów.
Obkupiony zatem w sery, wina, wędliny i oliwki zjeżdżam z asfaltowej drogi i stromym zboczem – do tego stopnia stromym, że jadąc na pierwszym biegu, koła momentami kręcą się w miejscu i wyrzucają spod siebie białe kamyki – przez ponad kilometr toczę się powoli w górę, by dojechać do swojego upragnionego celu.

Gospodarstwo choć należałoby dodać agroturystyczne. Zastanawiam się, czy wiem jak to smakuje. Tak wiem, ale dlatego, że już na niejednym byłem, niestety nie w Polsce. W zasadzie jest to błędne twierdzenie, bo w moim rodzimym kraju również byłem, jednakże oczekiwania zazwyczaj mijały się z rzeczywistością.

Droga porośnięta po obu stronach cyprysami, ciągnący się w górę oliwny gaj ograniczony od drugiej strony drzewami, winorośle, figi, cytryny, granaty, basen skierowany w stronę zbocza, gdzieś w tle jeżdżący leniwie traktor. Z tyłu w budynkach gospodarczych zwierzęta kury, świnie i pewnie jeszcze wiele innych. Stary kamienny budynek pokryty czerwoną dachówką, z drewnianymi okiennicami i donicami roślin przytwierdzonymi do fasady. Kamienny chodnik okalający domostwo, drobne kamienie tuż obok na których stoi drewniany stół osłonięty parasolem przed wejściem do apartamentu. Może to brzmi górnolotnie gdyż ów apartament zachował swój stary rustykalny wystrój. Nic tu nie zmieniono na gorsze, a wręcz przeciwnie to co zatrzymało się w czasie kilkadziesiąt, a może ze sto lat temu, przez niezbyt daleko idące renowacje uczyniono bardziej komfortowym do użytku.

Mangiate! – krzyczy Giovanni sprawiający wrażenie apodyktycznego. Choć to tylko wrażenie, gdyż biorąc pod uwagę, że nie mówię ani słowa po włosku, a część sensu wypowiedzi jestem w stanie wyłapać tylko na podstawie ewentualnym podobieństw do innych znanych mi języków romańskich, może po prostu czuć się nieswojo, że nie możemy się w pełni porozumieć.
Udaję się pod figowiec, a on starszy pan skrupulatnie pokazuje, które owoce są już na tyle dojrzałe, że można je zjeść. Wręcza dwie garście fig i nakazuje, by codziennie rwać ich tyle ile dusza zapragnie.
Bądź co bądź dość śmieszna sytuacja, gdyż ostatnio szukając w polskich sklepach fig, potrzebnych do pewnie chwilowego hobby jakim stało się gotowanie potraw greckich, nie znalazłem ani jednej. Tu z początkiem września, bo dziś właśnie na kartce kalendarza pojawił się ten miesiąc, figi porastają drzewa do tego stopnia, że część z nich po prostu spadnie i zgnije, gdyż nikt nie jest w stanie przejeść takiej ich ilości.
Cykady. Ich dźwięk działa na mnie niezwykle uspokajająco. Zawsze będąc krajach śródziemnomorski cieszę się na ich dźwięk w ciepłe, długie, niemające końca wieczory. Co prawda słońce jeszcze nie zaszło w pełni, lecz skryło się na moment za wybijającymi się w górę, otaczającymi posiadłość drzewami.

Spoglądając na trawę, dostrzegam przemierzające to z jednej, to z drugiej strony małe, kolorowe, urocze jaszczurki. Ażeby nie obudzić się rano w towarzystwie nieproszonego gościa, trzeba pamiętać, by za każdym razem wchodząc do mieszkania zamknąć za sobą drzwi.
Przyszedł czas na przygotowanie czerwonego wina, wody, plateru serów, wędlin i oliwek. Jest jednak na tyle ciepło, że wieczór można zdecydowanie spędzić na zewnątrz. W idyllicznej ciszy okraszając smak wspomnianych potraw i wina słodyczą rosnących nieopodal fig można zapomnieć o szeroko pojętej codzienności. Ów ciszę może zaburzyć tylko kojący dźwięk cykad.
…
Miało padać. Nic z tego. Prognozy dla tutejszego regionu są zwodnicze. Znowu trzydzieści stopni, brak chmur na nieboskłonie i prażące słońce.
Wstając chwilę przed dziewiątą rano, trudno wyobrazić sobie coś bardziej przyjemnego niż filiżanka aromatycznego espresso. Od kiedy zacząłem się interesować twórczością Wisławy Szymborskiej, zauważyłem, że nie odnajduję chwili spokoju, by zagłębić się w jej wiersze. Ciągły pęd, brak momentu na chwilę zadumy, refleksji, błyskotliwej ironii.

Nie sposób znaleźć byłoby bardziej odpowiednie miejsce na chwycenie kolejnego tomiku Mistrzyni krótkiej formy. Jednakże samo espresso mogłoby okazać się niewystarczające. Kawałek chleba z konfiturą figową powinno doskonale dopełnić ciekawą wizję poranka. Kawa, poezja i figi. Ach te figi.
Buongiorno! Odwracam się za siebie i widzę Giovanniego. Ubrany w koszulę i dżinsowe spodnie, schylony, zajęty pracą w polu kukurydzy. Pewnie wstał dużo wcześniej niż mi się wydaje. To on jest seniorem rodu i szefem całej posiadłości, choć biorąc pod uwagę nieznajomość języków, pomocnikiem w zarządzaniu całym gospodarstwem jest Fabio, jego syn.
Chwilę później gdy ja już siedzę przy kieliszku białego wina, schłodzonego i okraszonego małą ilością lekko gazowanej wody, Giovanni wsiada na traktor i jedzie na pole pracować dalej. Trudno, żeby siedział i nie robił nic, biorąc pod uwagę, że produkuje wysokiej jakości oliwę, wino, ma również wszelkie podstawowe produkty swojego wyrobu jak chociażby prosciutto, jajka czy ser.
Co prawda to dość stereotypowe, ale obserwując tutejsze życie można zauważyć, że nicnierobieniem zajmuje się syn i wnuk.
Tutto bene skierowane do gości w okolicach godziny dziesiątej, krótka pogawędka, przebranie się i wskoczenie do basenu z synem to główne zadania wyglądającego na jakieś pięćdziesiąt lat Fabio.
Jest jeszcze Luigi, człowiek z zewnątrz zatrudniony by pomagać seniorowi rodu w ciężkich pracach polowych. Trudno, żeby prace były łatwe, biorąc pod uwagę panujące tu warunki pogodowe.
Sielskość i idylla wydaje się zatem mieć zawsze dwa oblicza. Jedni muszą ciężko pracować, by było sielsko, a inni czerpią z ich pracy profity.
Jaszczurki lubują się również we wspinaczce, a mają ku temu doskonałe warunki. Jedna z nich powoli po nierównościach wystających z elewacji kamieni wspina się wyżej i wyżej. Jeśli zatem ktoś nie zamknie okiennic, albo zapomni zsunąć moskitierę, z pewnością czeka go nieoczekiwane spotkanie z nieproszonym gościem.
Tymczasem zbliża się pora obiadowa. Należałoby coś przekąsić. Dziś gnocchi skąpane w sosie pomidorowym z nutką bazylii, posypane startym dojrzewającym trzydzieści miesięcy pecorino. Potem kolejne espresso, kolejny kieliszek wina. Trudno nie odnieść wrażenia, że to podręcznikowe dolce vita. Choć teraz, choć tak na chwilę.

Żeby dopełnić jeszcze to słodkie życie, zabieram się za lekturę „Tamtych dni, tamtych nocy”. Przecież fabuła ów powieści, również miała miejsce w tym kraju. A wieczorem znowu wino, oliwki, bresaola, jakiś kolejny ser, może figi, a może Sól Noblistki, a wszystko to niewątpliwie przy dźwięku cykad rozpraszającym sielską ciszę.