Do Italii zawsze było mi nie po drodze. Zbyt oblegana, zbyt turystyczna, zbyt oklepana. Zawsze były inne pomysły. A to na kraje bardziej orientalne, odleglejsze, a to na nieklasyczne zwiedzanie, a przeniesienie punktu ciężkości na aktywny wypoczynek, wreszcie zainteresowanie innymi kulturami, językami z pogranicza Starego Kontynentu.

Jesienią roku dwa tysiące dziewiętnastego mój gitarowy Guru po długiej przerwie zapowiedział europejską trasę koncertową. W czerwcu dwa tysiące dwudziestego roku Layla i inne nieśmiertelne klasyki miały wybrzmieć odpowiednio w Mediolanie i Bolonii. Chwilę później koncert przy zabytkowych murach otaczających Lukkę zaplanował ex-Beatles, sir Paul McCartney. W ciągu jednego tygodnia w położonych blisko siebie miastach miało zagrać dwóch moich ulubionych artystów. Decyzja nie mogła być inna. Nadszedł czas na Italię. A przynajmniej tak wydawało mi się blisko dwa lata temu.

Marzec roku dwa tysiące dwudziestego drastycznie zmienił jednak plany podróżnicze chyba wszystkich ludzi na świecie. Pandemia odcisnęła tak duże piętno, że trzeba było zostać w Polsce, jesienią wyruszyć natomiast do znanej nam doskonale Portugalii. Takie rozwiązanie było najbardziej rozważne i najłatwiejsze do zrealizowania. Gdy w czerwcu tego roku okazało się, że sytuacja w miarę jest opanowana i można znowu zacząć przemieszczać się po Europie, plan sprzed dwóch lat wrócił na przysłowiową tapetę. Choć do końca nie było wiadomo czy uda się wyjechać, bo przecież wciąż pandemiczna rzeczywistość była bardzo dynamiczna, tym razem nic już nie mogło stanąć na przeszkodzie. Zmieniło się tylko jedno, otóż zamiast samolotem pojechaliśmy samochodem.

Tysiąc kilometrów przebyte, ale pięćset pozostało nadal do przebycia. Mogłoby się wydawać, że ruch turystyczny zmalał, ale nic z tych rzeczy. Sznury samochodów na niemieckich rejestracjach od wczesnych godzin porannych szturmują austriacko-włoską granicę. Co ciekawe nikt nie sprawdza żadnych certyfikatów covidowych, nie ma żadnych kontroli. Jedyne co zaskakuje to pogoda. Może nie w Czechach, czy Austrii, choć nawet tam końcówka sierpnia mogłaby być cieplejsza. Jednakże Italia wita nas padającym rzęsiście deszczem i chłodem. Cóż, pozostało jeszcze pięćset kilometrów do celu. Może jednak coś się jeszcze zmieni.

Ruch na drogach wydaje się olbrzymi, jakość nawierzchni czasami woła o pomstę do nieba, choć najbardziej zaskakującym widokiem są sikający na pasie awaryjnym mężczyźni. Korki, włoski styl jazdy, korki. Wpychający się z lewego, czy też prawego pasa na środkowy, wjeżdżający w ostatniej chwili na ronda kierowcy, od których nie należy oczekiwać krzty drogowej uprzejmości. A to rzekomo polscy kierowcy są znani z nadzwyczajnej agresywności za kierownicą. Również podzielam ów zdanie, ale chyba powinienem się z nimi przeprosić. Parkowanie to kolejna zmora tutejszego ruchu drogowego. Biały, niebieski, żółty, słynne strefy ograniczenia ruchu i cała masa dodatkowych wyjątków mogą przyprawić niejednego o zawrót głowy. Żeby zacząć jako tako funkcjonować we włoskim świecie drogowym, potrzeba kilku dni na przestawienie się i przyzwyczajenie.

Koniec końców nie wszystko jest tak straszne jak to malują, a po ponad dwudziestu godzinach jazdy, przebytych blisko tysiącu pięciuset kilometrów dojeżdżamy do celu. Deszcz ustaje, chmury znikają z horyzontu, słońce świeci coraz mocniej, lato, które już dawno opuściło Polskę, tu zdaje się być w pełnym rozkwicie.

Giacomo Puccini – dawny mieszkaniec Lukki

Gdyby starożytni Etruskowie wstali z grobów, albo żyjący kilkanaście wieków później Giacomo Puccini ponownie przespacerował się po swoim rodzinnym mieście, jaka byłaby ich reakcja na szturmujące je rzesze turystów? Co by pomyśleli? Przecież w tamtych czasach rzeczywistość była zgoła inna. Mało kto mógł sobie pozwolić na podróże, które trwały zdecydowanie dłużej niż teraz. Była to zaledwie garstka uprzywilejowanych, pochodzących zazwyczaj ze szlacheckich rodów bądź też wojskowe trupy, jednakże oni robili to w zupełnie innym celu niż turystyczny.

Z drugiej jednak strony nie wiem czy mogę mówić o tłumach w kontekście zaistniałej sytuacji. To, że są ludzie na ulicach, nie oznacza jeszcze, że są tłumy. Nie widać Azjatów, Amerykanów, Brytyjczyków. W zasadzie dziewięćdziesiąt procent przybyłych to Niemcy. Cóż, pandemia jak wszystko ma i swoje plusy.

Gdyby przyjrzeć się dokładnie elewacją budynków starego miasta można by odnieść wrażenie, że są zaniedbane. Odpadający tynk w niektórych miejscach, wyblakłe kolory ścian, jednakże mówić o Lukce w kontekście sypiącej się ruiny byłoby nie na miejscu. Wielu z tutejszych ludzi przemierza uliczki starożytnego miasta z mapą, odhaczając punkt po punkcie kolejne zabytki. Trudno się dziwić, gdyż kraj ten jest drugim na świecie pod względem wpisów na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Słowem o zabytkach będzie później. Chwilowo skupmy się jednak na innych doznaniach.

Kościół San Michele in Foro w Lukce

Otóż krocząc wąskimi, urokliwymi uliczkami, trudno opędzić się od zapachów. Tak, Italia, a więc pizza, ale też taka do ręki na kawałki atakująca nasze zmysły z każdego narożnika. Wina na kieliszki również można by kosztować co kilka kroków, zajadać ponoć słynne na cały świat włoskie lody, zastanawiać się kilka godzin nad wyborem któregoś ze znajdujących się na nieskończonej liście makaronów.

Moda i sklepy odzieżowe to kolejny agresor próbujący wydrenować do końca nasz portfel. Otóż w przeciwieństwie do małych odzieżowych sklepów kojarzących się zazwyczaj z kiczem otaczających rynki polskich kilkunasto- czy też kilkudziesięciotysiecznych miast, tutejsze niesieciowe sklepiki kuszą przybysza ciekawymi marynarkami, wyslimowanymi spodniami, całą gamą ciekawego obuwia i innych garderobianych dodatków. Trudno się dziwić, gdyż przecież jest to kraj słynący z mody jak chyba żaden inny na świecie.

Wracając na moment do naszych polskich miasteczek i miast, których centralne punkty otoczone są przez wspomniane mówiąc najdelikatniej nie najlepsze sklepy z odzieżą. Otóż całości mizery dopełniają lombardy, lumpeksy, sklepy monopolowe i inne dziwne twory będące kwintesencją postpeerelowskiej spuścizny. Tymczasem tutejszy centralny punkt miasta – dotyczy się to również innych w tym kraju – otoczony jest przez restauracje. Co najwyżej znajdziemy tu może jeden albo dwa sklepy z turystycznymi pamiątkami. Ze świecą natomiast szukać lombardów, lumpeksów czy innych podobnych instytucji. Za to kotów co niemiara. Tak, kotów! Ale nie takich jak w Polsce czy jeszcze gorzej w Portugalii wychudzonych, zaniedbanych, schorowanych. Tu koty wychodzą z domów i wylegują się na kamiennych parapetach, spacerują dostojnie po urokliwych uliczkach starego miasta. Zadbane, dobrze odżywione, przyzwyczajone do obecności tłumów ludzi.

Koty – mieszkańcy włoskich miast
Lukka – Piazza dell’Anfiteatro

Usiądźmy zatem na Piazza dell’Anfiteatro, głównym punkcie miasta. Turystycznie, a nawet bardzo to prawda, ale w tym momencie nie ma to większego znaczenia. Zapach pizzy, świeżej oliwy z pierwszego tłoczenia, ciągnący się ser, wyborne anchois, łyk czerwonego wina. Robi się coraz ciemniej. Okrągły plac powoli zaczynają rozświetlać rozmieszczone po bokach latarnie. W lokalu do którego weszliśmy brakuje już miejsc, jednakże nie stanowi to żadnego problemu dla właściciela, by wynieść stolik, nakryć go i przyjąć kolejnych gości. Tak jak to bywa również i w innych śródziemnomorskich krajach, często to właściciel obsługuje przychodzących gości. To on dogląda, czy wszystko funkcjonuje jak należy i ma wszystko pod kontrolą w przeciwieństwie do polskich właścicieli mających pod kontrolą sytuację, ale nie z perspektywy miejsca pracy, ale kamery zamontowanej w lokalu i przekazującej rzeczywistość na ekran monitora umieszczonego w domu.

Wieczór na Piazza dell’Anfiteatro w Lukce

Stolik obok włoska rodzina zajada się zajmującymi co najmniej trzy czwarte talerza wołowymi stekami. Amerykanie – może tu mieszkają, niekoniecznie musieli przylecieć – jak to Amerykanie zadowolą się burgerami. Jest gwarno, ciepło i niezwykle przyjemnie. Z okien wychodzących na plac wyglądają ludzie. Studenci? Wynajmujący? A może tubylcy mieszkający tu od lat? Choć trudno wyobrazić sobie życie we włoskich miastach. W pełni sezonu i w czasach normalności są z pewnością udręką nawet w czasie urlopu, a co dopiero w normalnym życiu. Bądź co bądź widać pojedyncze osoby przyglądające się toczącemu się na placu życiu. Na jego środku stoi keyboard, przy którym siedzi mężczyzna. Momentami trochę na jazzowo, a chwilami wygrywając instrumentalne wszystkim znane przeboje dopełnia tą wakacyjną, nastrojową, w żadnym razie kiczowatą strukturę wieczoru. Z pewnością każdy zna ten wysoki zaśpiew Gilmoura w drugiej zwrotce floydowskiego przepełnionego niezwykłymi emocjami Wish you were here. Można by się czepiać, że się poróżnili, że nie zawsze było miło i przyjemnie. Nie ma to jednak żadnego znaczenia, gdyż ich twórczość wydaje się być nieśmiertelna. A instrumentalna wersja miejscowego muzyka jest równie poruszająca. I cóż z tego, że koniec końców wyszło tak bardzo muzycznie.

Uliczki Lukki po zmroku