Kolejny dzień rozpoczynamy wczesną pobudką. Zostawiamy klucze w przygotowanej w tym celu skrzynce i czym prędzej uciekamy do centrum w kierunku dworca autobusowego. Zostało już nam niewiele czasu, zaledwie trzy dni podróży i bardzo zależy nam na poznaniu najbardziej zniewalającego, reklamowanego we wszystkich prospektach podróży jako kamień milowy, perła w koronie, miasta.
Przychodzimy na miejsce, jednakże okazuje się, iż dworcowe, potężne drewniane drzwi są nadal zaryglowane. Wrócimy zatem za pół godziny. Mogliśmy dłużej pospać, choć z drugiej strony nigdy tak naprawdę nie wiadomo ile osób będzie wracać porannym autobusem i czy dla wszystkich wystarczy biletów. Pół godziny później drzwi są już otwarte, a sympatyczna pani z chustą na głowie pomaga nam w zorganizowaniu przejazdu. Na dworcu robi się coraz bardziej tłoczno, a prawie wszyscy podróżujący to obcokrajowcy. Autobus zapełnia się prawie do ostatniego miejsca. Zajmujemy swoje miejsca i wracamy powoli w kierunku osławionego Marakeszu. Po drodze zatrzymujemy się w doskonale znanej nam już z jazdy w drugą stronę restauracji. Krótka przerwa na posiłek, małe zakupy i ruszamy w dalszą drogę. Do celu docieramy punktualnie.
Wysiadamy na dworcu autobusowym, ale nie tym samym z którego odjeżdżaliśmy, gdyż tym razem korzystaliśmy z usług innego przewoźnika, a przedsiębiorstwo CTM dysponuje swoimi własnymi obiektami. Przechodzimy na dworzec kolejowy. Tu nic, przede wszystkim wewnątrz, nie wskazuje na to, byśmy znajdowali się w tej chwili w Maghrebie. Duże, przestrzenne, nowoczesne wnętrze pozwala poczuć się przez moment jak na starym kontynencie. Wychodzimy przez główne wejście, kierując się w stronę starej części miasta, po drodze zahaczając o jedną z pobliskich restauracji, chowając się tym samym przed ulewą. To pierwszy deszcz w trakcie naszej trwającej już kilkanaście dni podróży. Mieliśmy niezwykłe szczęście udając się nad Ocean. Tam niebo zaszło chmurami dopiero w momencie wyjazdu. Magia mikroklimatu zadziałała zatem bezbłędnie. Pizza i spaghetti bolońskie stają się ukojeniem dla duszy. Choć jakość tych potraw pozostawia wiele do życzenia, po kilkunastu dniach spożywania maghrebskich specjałów, odmiana i powrót do europejskich kulinariów wydaje się być dla żołądka wybawieniem. Na zewnątrz przestaje lać. Niebo rozjaśnia się a na horyzoncie pojawia się ponownie słońce. Chodnikiem pociągniętym wzdłuż szerokiej ulicy podążamy w kierunku najważniejszego punktu miasta, działającego na turystów jak magnez, zniewalającego placu Jamma el Fna.

Po drodze mijamy jeszcze najwyższy w mieście meczet, a kątem oka po lewej stronie widzimy niezwykle szeroką ulicę, zastawioną po obu stronach konnymi powozami czekającymi na żądnych atrakcji turystów, tudzież zakochane pary chcące przemierzyć plac w karocy ciągniętej przez parę spoglądających dumnie przed siebie koni. Blondynka wystraszona, niemająca najmniejszej ochoty na przechadzki po placu wypatruje zaklinaczy węży. W wyobrażeniach była to aleja rozciągnięta wzdłuż placu, na której zaklinacze prezentują swoje niezwykłe okazy gadów. Rzeczywistość wygląda nieco inaczej. Otóż ów panowie chaotycznie porozrzucani to po jednej, to po drugiej stronie, siedzą na małych taborecikach, bądź kocach, trzymają flet w ręku i przygrywają leniwej, kobrze próbując zachęcić ją w ten sposób do jakiejkolwiek aktywności. Jednakże nie wszyscy mają w swoim arsenale kobry. Widać tu też inne rodzaje węży, jednakże trudno mi powiedzieć co to za gatunki, gdyż najzwyczajniej w świecie nie potrafię ich odróżniać. Jedyne co potrafię rozpoznać to wrodzony wstręt do tych gadów i tak jak Blondynka spoglądam od czasu do czasu na lewo i prawo, wypatrując szaleńców chcących wrzucić mi węża na szyję. W oddali wypatruję jedynie dwójkę Hiszpanów pozujących do zdjęcia z obrzydliwym stworzeniem.

Suki nie różnią się tak naprawdę niczym od tych widzianych w pozostałych miastach. Jedynym co przykuwa moją uwagę są niespotkane nigdzie do tej pory stoiska z przyprawami. Okazałe stożki koloru czerwonego, pomarańczowego i brązowego dumnie pną się ku górze, czekając na klienta chcącego rozkoszować się aromatem przenikającym każdy zakamarek targu Stożki stoją w towarzystwie ogromnych pojemników, a raczej beczek wypełnionych po brzegi miejscowymi słodyczami, bądź też innymi przyprawami.


Nad całym sukiem rozciągnięty jest dach zrobiony z falowanej blachy. Pod dachem podwieszone wiklinowe koszyki, różnokolorowe torebki jedne z materiału, inne ze skóry, chusty i wszelkiego rodzaju inne gadżety. Nikt nas nie zaczepia. Sprzedawcy są kulturalni, zajęci swoją pracą.



Zabytki, choć nie ma ich tu zbyt wiele, nikt nie przykłada się zbytnio do dbania o ich utrzymanie w należytym stanie. To jednak odwieczny problem Maghrebu, coś o czym wspominał Boubker podczas wizyty w stolicy. Brak chętnych do studiowania odpowiednich kierunków na uczelniach, a przede wszystkim brak kompetentnych wykładowców, którzy albo wyjechali, albo najzwyczajniej w świecie umarli. Sypiące się tynki murów, brud, brak jakichkolwiek czynności mających na celu odrestaurowanie budowli pogarsza ich stan z roku na rok, pogrąża je, doprowadzając powoli do ruiny, do nieuniknionej destrukcji, czekającego w oddali niebytu.



Szukając odpoczynku, wychodząc poza obręb centrum, poza utarte ramy obrysu porastających z każdej strony miasta starych murów, napotykam na chłopców grających w piłkę. Nie ma tu typowych boisk znanych z polskich wsi i miasteczek, a o orlikach ze sztuczną nawierzchnią nikt nawet nie śnił. To ciągnące się pole piachu z porozrzucanymi kamieniami, szara, brudna, kurząca się połać ziemi ze stojącymi po jednej i po drugiej stronie obdartymi z białej farby, rdzewiejącymi, starymi metalowymi słupkami służącymi za bramkę. Wracam na chwilę myślami do chłopców grających w piłkę przy placu ze wznoszącą się ku górze wieżą meczetu Hassana w stolicy i uderza mnie ogrom kontrastujących ze sobą obrazków. To tu po raz pierwszy zaczynam czuć powiew Afryki, jej zarys, kontur wyryty na obrzeżach maghrebskiego miasta. I choć Maghreb jest unikatowy, odcisk kultury muzułmańskiej i tradycji arabskich tak silny, że można by w zasadzie mówić o całkowicie odmiennym, osobliwym, a wreszcie autonomicznym tworze, to właśnie na obrzeżach Marrakeszu odnajduję swoistą spójność, harmonię, współistnienie tych dwóch tworów Maghrebu i czarnej Afryki, które wydajo się być jednakowe, jakby bliźniacze. To tutaj stają się jednością. Nie ma już dłużej rozróżnienia na Maghreb i Afrykę. To po prostu Afryka, zatopiona w biedzie, szukająca lepszego jutra, zagubiona w czasie, pozostawiona na pastwę losu, nie mająca żadnego znaczenia dla nikogo, ale też charyzmatyczna, oryginalna, jedyna w swoim rodzaju, piękna, beztroska, niezależna, radosna, serdeczna, zamknięta w sobie, trzymająca wszystkie istotne i szlachetne wartości życiowe dla swoich braci i sióstr. To jedyna na mojej drodze pocztówka, maghrebska pocztówka kilkunastu chłopców będąca jednocześnie pocztówką z Afryki, z jej serca. To na twarzach tych kilkunastu młodych mężczyzn odnajduję Afrykę, jej prawdziwe oblicze, jej duszę, charakter, uosobienie, jej prawdziwe ja.

…
Chwilę przed powrotem do domu siadamy na dachu jednej z restauracji. Do miasta nadciąga front chłodniejszego powietrza. Niebo pochmurne, pokryte gęstymi chmurami. Promienie słońca trudzą się, by przebić nieprzepuszczalną warstwę pary wodnej. Ludzie snują się po placu. Co jakiś czas przemknie ktoś z jednej na drugą stronę. Za stoiskami sprzedawców stoją motory i rowery oparte o stosy niebiesko-białych skrzynek ułożonych jedna na drugiej w towarzystwie wysokich beczek. Kobiety w brązowych i czarnych czadorach kontrastują z turystkami ubranymi w jeansy i sukienki. Po lewej stronie przy jednym z niezadaszonych stoisk dwie kobiety, jedna w szarym stroju i czerwonej chuście, druga ubrana cała na czarno przeglądają kolorowe tekstylia. Gdzieniegdzie widać zielone parasole, pod którymi ukrywają się zaklinacze węży. Kawałek dalej samotny mężczyzna pcha dwukołowy pusty wózek. Nad miastem zrywa się wichura, zaczyna padać deszcz.
Schodzimy na parter, schować się pod dachem restauracji. Gdy deszcz trochę ustaje, udajemy się na przystanek, łapiemy jeden z autobusów jadących na obrzeża w stronę domu Fedoui. Na jednym z przystanków, który finalnie chyba tak do końca nim nie jest jedna z pasażerek zaczyna wrzeszczeć i uderzać intensywnie pięścią w szybie. Pozostali komentują zaistniałą sytuację. Kierowca kontynuuje jazdę i nie zważa na rozwścieczoną pasażerkę. Pomimo, iż autobus jedzie, ona nadal coraz mocniej bombarduje uderzeniami szybę i wysiada pełna pretensji na kolejnym przystanku. Autobus odjeżdża, a tym razem od zewnątrz uderzają go pięściami i nogami młodzi mężczyźni. Kierowca również nie zwraca na to uwagi, nie zatrzymuje się, nie czeka aż wsiądą, tylko po prostu odjeżdża. W oddali widzę już stację paliw, punkt orientacyjny naszej dzielnicy. Wysiadamy. Nareszcie zrobiło się luźniej i spokojniej. Jeszcze tylko małe zakupy w jednym z pobliskich sklepików. Tu nikt nie próbuje naciągać i zawyżać cen, ale ta dzielnica nie ma nic wspólnego z turystyką. Tu na zakupy przychodzą w zasadzie tylko tubylcy. Zbliżamy się do domu. Drzwi otwiera nam Mohamed. W pokoju obok siedzi zapłakana Fedoua wraz ze swoją ciocią. Zdezorientowani wchodzimy do swojego pokoju.
– Może ktoś umarł? – pytam Blondynkę.
– Myślę, że nie. Wtedy zbiegłaby się tu cała rodzina. Może straciła pracę. Była na chorobowym, a przecież pracuję na czarno.
Kilkadziesiąt minut później do pokoju wchodzi Fedoua.
– Wszystko w porządku? – pytam.
– Tak, już ok.
– Mogę zapytać co się stało?
– Ukradli mi telefon. Przed domem, gdy byłam na spacerze z córką.
Na szczęście nikt nie umarł, Fedoua nie straciła pracy. Telefon dostała od swojego męża. To jeden z nowszych modeli na rynku. Będą musieli go spłacać jeszcze przez długi czas. Szansa na odnalezienie jest oczywiście zerowa. To tylko uwypukla jak bardzo technologia i żądza posiadania najnowszego dobytku technologi zawładnęła współczesnym światem. Dziś dzieciom w wózku nie wkłada się do buzi smoczka, by przestały płakać. Rolę smoczka zajął ekran telefonu, na którym puszcza się obrazki pozwalające uspokoić niemowlę. W domu nie ma wydawałoby się niezbędnych do życia rzeczy, ale każdy z domowników posiada topowy model smartfona. Zniknięcie, utrata równa się wielkiej tragedii. Lament, płacz, rozhisteryzowanie, roztrzęsienie emocjonalne, zagubienie, niewiedza co robić dalej. I gdy już wydawałoby się, że tutejsi ludzie na piedestale stawiają zupełnie inne wartości, te które stary kontynent już dawno zatracił i zagubił, jedna banalna sytuacja szybko sprowadza nas na ziemię, działa jak kubeł zimnej wody wylany wprost na twarz, bo przecież koniec końców tak naprawdę niczym się nie różnimy.
…
Dziś Mohamed nie wychodzi na drugą zmianę dorobić. Fedoua prosi go, aby uruchomił piec. Będziemy mogli wziąć prysznic. O dziwo Mohamed bez słowa wstaje z krzesła i wykonuje polecenie żony. Coś co mogłoby się wydawać nieprawdopodobne, dla dwojga małżonków jest czymś zupełnie normalnym. Może to tylko wyjątek od reguły? A może to łamanie stereotypów o muzułmańskim świecie? Żona gotuje obiad, pierze, ale chodzi do pracy. Mąż oczywiście również chodzi do pracy, ale w domu zajmuje się czynnościami technicznymi. Naprawi zepsuty kran, uruchomi piec do nagrzania wody. Czyż nie takie obrazki znamy z naszej europejskiej codzienności?
…
Marrakesz zaskoczył mnie niewątpliwie w dwojaki sposób. Z jednej strony pozytywnie, nikt nie zaczepiał nas nachalnie, wręcz nie zmuszał do zakupów, nie ciągnął do sklepów, nie pozwalał negocjować, nikt nie rzucał i nie zakładał mi węży na szyję, nie wyłudzał z tego powodu pieniędzy, nikt nie chciał mnie nigdzie oprowadzać, nie oferował swoich usług przewodnika, nie chciał zapłaty za wskazywanie drogi. A przecież te wszystkie elementy miały zdarzać się notorycznie. Miały męczyć na każdym kroku. Nawet nasza koleżanka Fedoua była przekonana o tym, że ktoś tego węża stającego się symbolem, główną maskotką miasta, prędzej czy później na szyję założyć nam musi. Z drugiej jednak strony Marrakesz nie zawładnął moim sercem. Brakowało mu charakteru. Nie pokazał pazura, nie był charyzmatyczny, a raczej odznaczał się wszechobecnym kiczem i tandetą. Może jak na moje wymagania był zbyt skomercjalizowany, a tym samym zbyt sztuczny. Spokojny, wręcz ospały, całkiem bezpieczny, idący swoją drogą, postępujący ku całkowitemu zatraceniu swego ducha. A Polacy spotkani kilka dni wcześniej w kanionach, przemierzający Maghreb w wygodnym busie z wynajętym przewodnikiem? Cóż każdy człowiek odbiera poszczególne miejsca w zupełnie inny, całkowicie spersonalizowany, subiektywny sposób. Dla nich najwidoczniej ta ociekająca tandetą i kiczem perełka była magnetyczna. A dla mnie? Nie wszystko co zobaczyłem, odwiedziłem, w co zainwestowałem jakieś fundusze musi zachwycać. Czasami może zawodzić. Natomiast tym razem polska dwójka jak i wielu pozostałych zachwyconych Marrakeszem podróżników, zostawiło w spokoju inne perełki, te mniej wyeksponowane i mniej dostrzegane, pozostające kwintesencją maghrebskiego świata dla wszystkich tych zadających sobie trud uruchomienia choć na chwilę percepcji poznawczej.