Czasami podróż bywa męcząca i wycieńczająca do tego stopnia, że potrzebny jest odpoczynek, chwila wytchnienia, wakacje. Tak było i tym razem. Do linii brzegowej oceanu mamy nieco ponad sto siedemdziesiąt kilometrów, czyli jakieś trzy godziny jazdy autobusem. Wielu ludziom wakacje kojarzą się z ciepłym, skąpanym w promieniach słońca, złocistym piaskiem i zawiewającą od morza rześką bryzą. Mam podobne skojarzenia. Pewnie dlatego, że jako dziecko każde wakacje spędzałem nad Bałtykiem. Mam do tego miejsca ogromy sentyment i przy każdej nadarzającej się sposobności urywam się na kilka weekendów w roku, żeby właśnie tam odpocząć. Tak po prostu leniwie poleżeć na plaży, poczytać książkę, przespacerować z jednej strony na drugą, obejrzeć zachód słońca, posiedzieć w plażowej knajpie, wypić wino, posłuchać muzyki. Uciec od zaspokajania potrzeby poznawczej, tak bardzo dającej o sobie znać podczas każdego kolejnego wyjazdu, dać wytchnienie umysłowi, powspominać bezpowrotne czasy beztroskiego dzieciństwa. Spoglądam na to morze i nie chcę wracać do schematu życia codziennego. Tym samym uciekam nad Atlantyk, zamiennik ukochanego Bałtyku.

Wczesna pobudka i przejazd taksówką na dworzec autobusowy. Fedoua zostawiła nam klucz do swojego mieszkania. Tak po prostu. Bez wzbudzania podejrzeń, bez jakichkolwiek zahamowań. Zastanawia mnie ilu ludzi otaczających mnie na co dzień zostawiłoby nieznajomemu Arabowi klucze do swojego domu. Przejazd taksówką podnosi mi nieco adrenalinę. Taksówkarz nieugięcie próbuje wmówić, że nie może włączyć taksometru. Doskonale znam już tą zagrywkę. Dopiero po otwarciu drzwi i próbie wyjścia udaje się go nakłonić do uruchomienia liczydła. Dworzec o tej godzinie świeci pustkami. Poza mną i Blondynką na krzesłach siedzi kilku innych śpiących turystów. Trudno o jakichkolwiek tubylców, bo któż miałby się teraz wybierać na wybrzeże. Kupujemy bilet, wychodzimy z poczekalni i udajemy się do nadjeżdżającego autobusu.

– Jeszcze nie. – napomina nas kierowca.

Cóż, może nie ten kierunek. Pewnie za moment przyjedzie kolejny.

– Teraz możecie. – ponawia po pół godziny ten sam człowiek.

Jednak to był ten. Mamy wsiadać do dokładnie tego samego autobusu. Nie za bardzo potrafię zrozumieć sytuację, ale nie zawsze wszystko musi być jasne i klarowne. To Maghreb, a Maghreb ma to do siebie, że rządzi się swoimi prawami.

Podroż przebiega bez przeszkód z jednym obowiązkowym postojem na posiłek. Na zajeździe natrafiamy na kilka innych autobusów. To najwyraźniej punkt zbiorczy wszystkich przejeżdżających tędy przewoźników. Ludzie rozchodzą się po parkingu. Jedni udają się do toalety, inni czują nieodpartą potrzebę zaspokojenie głodu czy pragnienia. Wraz z Blondynką cierpliwie czekamy, aż wszyscy wrócą na swoje miejsca, a kierowca będzie mógł ruszyć w dalszą drogę. Teren za oknem staje się coraz bardziej płaski. Po obu stronach drogi rozciągają się w nieskończoność niezliczone ilości pól. Kilkaset metrów w oddali naszą uwagę przykuwa stado kóz szwendające się leniwie to w jedną, to w drugą stronę. Podjeżdżamy coraz bliżej, a wszyscy turyści zaglądają w popłochu do torebek i plecaków i wyciągają aparaty fotograficzne. Otóż na drzewie również siedzą kozy! Dość niecodzienny widok. Głowę zaprząta tylko jedno pytanie, a mianowicie jak i w jakim celu one tam weszły. Otóż drzewa oblegane przez te piękne zwierzęta to nic innego jak drzewa arganowe. Kozy wspinają się na gałęzie w poszukiwaniu owoców, których niestrawione resztki zbierane są przez ludzi do produkcji najdroższego na świecie oleju arganowego.

Trzy godziny później jesteśmy już na naszych upragnionych wakacjach nad Oceanem Atlantyckim. Medyna, stara medyna. To właśnie tam zarezerwowałem nocleg, choć na samą myśl o nazwie Blondynkę przeszły dreszcze. Ta nie jest jednak tak straszna i obskurna jak stare miasto w niezapomnianym Fezie. Wchodzimy główną bramą do starej części miasta, skręcamy w prawo i udajemy się dość gwarną promenadą przed siebie, szukając naszego hostelu. Przechodzimy przez jeden bramę, potem jeszcze kolejną i pytamy policjanta o miejsce naszych poszukiwań. Chwyta za mapę, przegląda ją ze skupieniem na twarzy, obraca we wszystkie strony, po czym energicznym ruchem ręki pokazuje we właściwym kierunku. Przechodzimy wąską, śmierdzącą uliczką wzdłuż której rozstawione są zardzewiałe paleniska do grillowania zakupionych świeżych ryb w porcie. To stanowiska wspomniane przez Boubkera. To tutaj polecał nam kupić świeżą rybę, poszukać grilla w medynie i przyrządzić potrawę. Sam wygląd palenisk nie zachęca jednak do konsumpcji. Poczucie higieny Arabów jest zupełnie inne. To co dla nas może wydawać się brudne, dla nich jest nieskazitelnie czyste. Boubker gdy tylko może, wsiada w pociąg i jedzie ze stolicy do oddalonego o blisko pięćset kilometrów kurortu, gdzie mieści się jego apartament.

Po chwili nerwowych poszukiwań odnajduje w końcu swoje lokum. Na drzwiach wisi kołatka. Pukamy. Drzwi otwiera kobieta przy kości, z wymalowanym na twarzy uśmiechem i chustą zaciągniętą na głowę. Wypełniamy formularz meldunkowy i odbieramy klucze do pokoju. Kierujemy się schodami ku górze. Na pierwszym piętrze stoimy jakby na balkonie okalającym otwartą przestrzeń pozwalającą spoglądać na foyer znajdujące się na parterze. To dość typowe dla tutejszych budowli. W zasadzie przypomina to trochę riad w Fezie, gdzie po wejściu na piętro można było obejść balkonem dookoła otwartą przestrzeń odgrodzoną tylko i wyłącznie barierką z drewnianą zabudową. Pokój przed momentem był sprzątany, gdyż na podłodze pokrytej płytkami widać jeszcze znaczne ilości wody. Wilgoć. To upiorne słowo znowu powraca do mojej głowy. W powietrzu znowu czuć wszechogarniającą, przytłaczającą wilgoć. W pokoju nie ma okien. Panuje przenikający wszystko półmrok, delikatnie rozpraszane słabo świecącą się, przyczepioną na kinkiecie do jednej ze ścian lampce. Łazienka odgrodzona jest od reszty pokoju drewnianym parawanem. Leżąc na łóżku, widzimy przed sobą toaletę. Projektant tego mieszkania nie wykazał się zbyt wyrafinowanym zmysłem architektonicznym. Na szczęście lokum spełnia tylko i wyłącznie funkcję noclegową.

Wychodzimy na spotkanie ze starą medyną. Na ulicach widać wielu turystów mieszających się z ludnością tubylczą. Co chwila ktoś podchodzi, zachęca do wejścia do swojej restauracji. Przy jednej z tablic menu po raz pierwszy zauważam alkohol. Jest to co prawda ostatnia rzecz jakiej w tej chwili szukam, ale cena półlitrowego kufla piwa w wysokości pięćdziesięciu dirhamów zwaliła mnie z nóg. Na głównym placu kilku chłopców, przekrzykując jeden drugiego kopie piłkę. Kawałek dalej w drewnianej budce zastawionej owocami pomarańczy i grejpfrutu mężczyzna z czapeczką na głowie wyciska świeże soki. Zatrzymuję się, wypijam gorzki sok i spoglądam na mur okalający stare miasto.

Uwagę przykuwa jedynie jego niechlujność. Cała ściana oklejona odchodami pozostawionymi przez natrętnie przyfruwające mewy. Ptaki doskonale wiedzą, że czeka je tu posiłek dostarczany im każdego dnia przez przechodniów. Krążąc w powietrzu, co jakiś czas zniżają się do lądowania, siadają na murkach i oczekują kolejnej porcji pokarmu. Odbijając w lewo i przechodząc obok zakotwiczonych przy brzegu niebieskich łódeczek, symbolu miasta widniejącego na każdej pocztówce kurortu, dochodzimy do portu rybackiego.

W porcie

Pierwsze co uderza odwiedzające to miejsce osoby to niesamowity odór rybny. Po obu stronach chodnika rozlokowani sprzedawcy patroszą ryby i wszelkiego rodzaju inne morskie gatunki zwierząt. Ostrygi, krewetki, homary, langusty i wiele innych widzianych po raz pierwszy w życiu. Smutek w sercu wywołuje widok martwego, malutkiego rekina. Niesprzątnięte resztki ryb walają się pod nogami sprzedawców. Zapachy unoszące w powietrzu nie zachęcają do kontynuacji zwiedzania. Z całą pewnością można się tu zaopatrzyć w świeży prowiant prosto z oceanicznego połowu, który w następstwie dałbym się ugrillować na jednym z wcześniej widzianych stanowisk, jednakże nasza przechadzka po porcie dobiega końca.

W oddali widzimy serię stojących blisko siebie niebieskich namiotów. Podchodzimy do jednego z nich. Tu również jeden sprzedawca przekrzykuje drugiego i próbuje zagarnąć klientelę koledze ze stoiska obok. Siadamy przy jednym ze stolików. Podchodzimy do stołu z rybami. Ilość i różnorodność rozłożonych świeżych owoców morza i ryb jest zdumiewająca. Olbrzymie krewetki, kraby, homary, sole, dorsze i wiele innych tworzą pewnego rodzaju harmonię, zakrywając każdy zakamarek blatu stołu.

Spoglądamy zdumieni, nie mogąc się zdecydować. To mój odwieczny problem nie tylko w restauracjach, ale wielu innych aspektach życiowych. Dokonywanie wyborów jest tym trudniejsze, im więcej możliwości zostaje zaproponowanych. Ostatecznie decydujemy się na solę i krewetki. Cena również jest podawana tutaj z głowy. Sto pięćdziesiąt dirhamów za oba dania, talerz sałatki i napoje. Boubker ostrzegał, że ceny w niebieskich namiotach są zawyżone. Spędza tu przecież każdą wolną chwilę. Nie słuchaliśmy, ale nie słuchaliśmy celowo. Chcieliśmy odpocząć od podróży, oddać się błogiemu lenistwu. Nie mając ochoty na chodzenie po porcie i kupno świeżych, surowych ryb, które trzeba by w konsekwencji grillować, zostajemy przy jednym z niebieskich namiotów. Kończąc posiłek udajemy się poza mury starego miasta.

Wszystko wydaje się tu być dość spokojne. Szerokie chodniki poprzecinane gdzieniegdzie małymi alejkami palmowymi, restauracje na głównym deptaku, po lewej ciągnące się jeden przy drugim hotele, a po prawej oddzielona murkiem znajdująca się poniżej poziomu chodnika piaszczysta plaża. Ocean jest dziś całkowicie spokojny. Wszystko stanęło w miejscu. Co jakiś czas zaczepi nas młody mężczyzna oferujący ciasteczka z zawartością narkotyków. Czy faktycznie wypełnione są środkami odurzającymi? Trudno stwierdzić. Nie mamy najmniejszej potrzeby sprawdzania.

Powrócę jeszcze myślą na krótko do plaż. Otóż nie wyobrażam sobie rozkładania koca na piasku i wypoczywania w ów miejscu. Na pierwszy rzut oka, stojąc w oddali wszystko wydaje się być dość idylliczne, jednakże po bliższym spotkaniu sytuacja odwraca się o sto osiemdziesiąt stopni. Piasek przyozdobiony jest wielbłądzimi odchodami. Co prawda do pustyni mamy stąd kilkaset kilometrów, ale tutejszym dorobkiewiczom nie przeszkadza, aby z wielbłądów uczynić jedną z nadmorskich atrakcji. Oferując przejażdżki na zwierzętach, kompletnie nie dbają o jakikolwiek porządek związany z załatwieniem przez nie potrzeb fizjologicznych. Nie trudno zatem rozkładając koc, położyć się obok pozostawionych przez czworonoga chwilę wcześniej odchodów. Gdy już przespacerujemy wzdłuż cały deptak, możemy wrócić do starego miasta. Na tym polega cały urok leniwych, beztroskich wakacji. Kosztowanie jedzenia, spacery, kąpiele w wodzie. Czego chcieć więcej.