Początek kolejnego dnia mógł mieć tylko jeden scenariusz, a mianowicie niekończące się pertraktacje ze stojącymi nieopodal hostelu taksówkarzami. Spoglądam na cztery ustawione wzdłuż drogi jeden po drugim pojazdy. Muszę podejść do tego pierwszego, gdyż takie panują tutaj zasady. Kto stoi pierwszy, pierwszy odjedzie. Gdy zakończy swój kurs, ustawia się na sam koniec kolejki. Na postoju taksówkarzy wszystko wydaje się współistnieć w harmonii. Mimo wykrzykujących nazwy miejscowości w większych skupiskach kierowców, całość podporządkowana jest z góry określonemu systemowi.
– Do Ouarzazate. – rzucam leniwie w stronę jednego z kierowców.
– Dwieście dirhamów. – odpowiada z uśmiechem na twarzy mężczyzna.
– Drogo. Ile do samego ronda? Tam złapiemy jakiś autobus jadący dalej na zachód.
– Żaden autobus się nie zatrzyma. – włącza się do dyskusji jeden z berberskich sprzedawców, z którym rozmawialiśmy już wczoraj.
To nie pierwszy raz, kiedy spotykam się z całą serią sztuczek przygotowanych pod kątem rozmów z turystami. Tylko i wyłącznie autobusy dwóch największych w kraju przewoźników nie zatrzymują się w innych niż wyznaczone w tym celu miejscach. Kierowcy pojazdów mniejszych linii robią to nagminnie. Jest dopiero godzina jedenasta. Nigdzie nam się nie spieszy. Poczekamy, aż znajdą się w końcu inni chętni na przejazd pasażerowie, a jeśli będzie trzeba zrobimy dziewięciokilometrowy spacer do ronda. Kierowcy zauważają nasz brak pośpiechu, co skłania ich do dalszych negocjacji.
– Sto dirhamów i pojadę do ronda. – rzuca jeden z nich, jednakże oferta nadal nie jest zbyt kusząca.
– Sześćdziesiąt, ale to już ostateczna cena.
Wsiadamy do taksówki, ale na pożegnanie berberski sprzedawca z uradowaniem na twarzy prosi, żebyśmy się jeszcze zastanowili, czy nie chcemy jechać do samego miasta, gdyż z ronda nikt nas nie zabierze. W geście pożegnania uspokajamy go mówiąc, że przemyślimy to jeszcze w trakcie drogi. Również i kierowca nie daje za wygraną. Zachęca nas do przemyśleń i wskazuje palcem na kawiarnie, w której będzie jeszcze przez kilkanaście minut gdybyśmy zmienili zdanie. Przy rondzie znajduje się kolejny, większy postój taksówek. Zasiadamy na jednym z krawężników przy poboczu drogi i czekamy znudzeni. Może niebawem przejedzie tędy jakiś autobus. Rysuję kijem po piasku. W pewnym momencie moją zabawę przerywa ostre hamowanie nadjeżdżającego z lewej strony busa. Nie zdążyłem podnieść głowy, a metr przede mną stanął mężczyzna w lakierowanych ze skóry butach, materiałowych spodniach i koszuli.
– Potrzebujecie transportu? Mam jeszcze dwa wolne miejsca jeśli chcielibyście się zabrać. Sto dirhamów od osoby.
To jeden z niewątpliwych plusów biedniejszych krajów tego świata. Pieniędzmi można naprawdę bardzo wiele zdziałać, co często okazuje się dość pomocne. Zupełnie inaczej jest w krajach o jednym z najwyższych na świecie dochodów na osobę. Blondynka zdążyła już zauważyć, iż w środku siedziało kilku Europejczyków. Nie zastanawiając się długo, zajmujemy dwa ostatnie wolne miejsca w aucie i ruszamy przed siebie. Cała operacja oczekiwania na jakiś zdezelowany, brudny autobus pobliskiej linii nie trwała dłużej niż pięć minut, a siedzieliśmy w klimatyzowanym, czystym busie pośród pobratymców ze starego kontynentu. To grupka turystów, którzy wykupili wycieczkę na pustynię i teraz są w drodze powrotnej. Para z Niemiec, Włoch i trójka Hiszpanów.
Górskie pasmo Atlasu oddziałuje na zmysły z porażającą siłą. Przewyższenia, wysokości, wijące się w górę i w dół serpentyny, jazda na krawędzi przepaści przyprawia momentami o mdłości. Po godzinie drogi czas na przerwę na posiłek. To nie pierwszy raz gdy mieszkańcy Maghrebu dowodzą mi, iż nie liczą się za bardzo z czasem. Wszystko robią bez pośpiechu i widać to także w pracy kierowców. Częste postoje na jedzenie czy toaletę, brak jakiejkolwiek punktualności są tutaj na porządku dziennym. Kierowca busa doskonale zna się z restauratorami. To przykład jak sprawnie czasami potrafi działać tutejsza machina handlowa. Kierowcy zatrzymują się przy jednej z wybranych restauracji, dostarczając w ten sposób klientów swoim znajomym. Stosunek do swojego człowieka jest zupełnie inny, niż do turysty. W tym pierwszym przypadku obserwujemy jakąś nić, wzajemną, współistniejącą więź braterstwa. Chęć niesienia pomocy, kooperacja, zazwyczaj interesowna, gdyż pomoc rodakowi niesie ze sobą korzyść dla siebie samego. Wracam na moment myślami do sytuacji z początku podróży, gdy żebrząca przy stoliku kawiarni kobieta otrzymała kilka groszy od właściciela lokalu tylko po to, by nie przeszkadzała nam w piciu kawy. Lokal nie stracił swojego dobrego wizerunku, a restaurator nie stracił również pieniędzy, gdyż rachunek za kawę był odpowiednio wyższy. Zarówno kobieta, jak i restaurator, będący współbratymcami, oboje z sytuacji wyszli zadowoleni. Dostało się turyście. On jest tylko na chwilę, a bracia i siostry żyją tu na co dzień. Brak samoświadomości sprawia, iż z perspektywy Europejczyka połowiczne rozwiązanie problemu jest wystarczającym. Ale czy w rzeczywistości tak jest? Czy interesowna pomoc jest skuteczna na tyle, by móc spokojnie żyć i prowadzić lokal? Jeśli ów restaurator żyje wyłącznie z pieniędzy tubylców, to dbanie o turystę faktycznie nie musi być priorytetem. Natomiast jeśli to turyści generują większość przychodów ów postawa pewnego dnia doprowadzi do autodestrukcji. Krótka pogawędka z grupką Hiszpanów, wsiadamy do busa i ruszamy dalej.
Godzinę później dojeżdżamy do największej mekki maghrebskiego świata turystycznego. Magnetyczny, ponętny, kuszący Marrakesz. Miasto tętniące życiem dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodni. Pełni niepokoju przed tym co na nas czeka, wyrzucamy wszystkich pozostałych członków eskapady przy słynnym na cały świat Jemaa el Fna. Nie chcąc błądzić po nowym mieście, podaję do słuchawki naszą gospodynię, która szybko i dość sprawnie wyjaśnia kierowcy jak dojechać do celu.
Wyjeżdżamy powoli z hałaśliwego i chaotycznego centrum, próbując przebijać się przez tłum ludzi i trąbiące z każdej strony samochody. Dojeżdżamy do dużo spokojniejszej dzielnicy, pozbawionej zgiełku i tłumów, nieturystycznej części miasta, zamieszkałej wyłącznie przez tubylców. Nie ma tu hosteli, sklepów z pamiątkami, niczego co mogłoby skusić potencjalnych przybywających do spędzenia w tej dzielnicy choć kilku chwil. Wysiadamy z busa, a kierowca do końca cierpliwie czeka na przyjście naszej gospodyni. W oddali po lewej stronie widać zbliżającą się kobietę pchającą przed sobą wózek z dzieckiem. Ciemnej karnacji, niskiego wzrostu, o przyjacielskim wyrazie twarzy Fedoua, bo tak ma na imię nasza nowa znajoma, wita nas i naszego kierowcę. Krótka wymiana słów z mężczyzną, szybkie pożegnanie i podążamy do jej mieszkania.
Osiedle nie ma nic wspólnego z szeroko pojętą turystyką. To obrzeża miasta, bardziej nowoczesne niż stare centrum. Szerokie ulice przecinają osiedla blokowisk. Do jednego z nich właśnie wchodzimy. Fedoua mieszka na parterze, pierwsze drzwi na wprost po wejściu na klatkę. Całe mieszkanie wyłożone jest płytkami w kolorze kamienia. Chłodne, mało przytulne. Na szczęście południe kraju nie cierpi na problemy wilgotności. Susza doskwiera przez większą część roku, a znane nam z europejskich standardów ułożenie budynków nie służy powstawaniu wilgoci. To nie stara medyna, gdzie mieszkania pozbawione okien przylegają ściśle do siebie. Ściany wymalowane na kolor biały, drewniane drzwi barwy kremowej. W lokum znajdują się trzy pokoje. Jeden służy za sypialnię, drugi to coś w rodzaju salonu, ale w niczym nie przypomina salonu widzianego oczami wyobraźni. Jedna twarda kanapa, plastikowe białe krzesło, drewniany stół i lodówka na której stoi stary, malutki telewizor. W pokoju dla gości dookoła ścian ułożone w literę U kremowe kanapy w paski ze stojącą pośrodku drewnianą ławą. Na kanapach cała sterta poduszek, a na podłodze jedyny przytulny element mieszkania, maleńki dywan. Całości dopełnia łazienka będąca małą klitką z słuchawką prysznicową i spływem wody służącym za toaletę, kuchnia nieodbiegająca od standardowych tego typu pomieszczeń i coś czego nie potrafię zrozumieć, a mianowicie cour, czyli w wolnym tłumaczeniu z języka francuskiego dziedziniec. To wysokie na kilka metrów pomieszczenie bez dachu u góry! Ściany mniej więcej od połowy wysokości składają się z gołych cegieł pozbawionych tynku. Okna mieszkających powyżej wychodzą na jedną z ciągnących się ku górze ścian dziedzińca. Sporo mieszkań ma balkony, a jeśli ktoś go nie posiada może mieć dziedziniec. Zastanawia mnie co dzieje się gdy zaczyna mocno padać deszcz, gdyż podłoga w pozostałej części domu nie znajduje się poniżej poziomu posadzki. To pytanie pozostanie już bez odpowiedzi. Na dziedzińcu stoją motory Mohameda, męża Fedoui, którego nie ma obecnie w domu.

Zasiadamy w salonie. Fedoua przynosi talerz z owocami, bierze w ramiona córkę i pokazuje jej obrazki w podręczniku do języka francuskiego. Dziecko jest jeszcze za małe, żeby wypowiedzieć jakiekolwiek słowo. Nasza gospodyni na co dzień jest nauczycielką języka francuskiego i włada ów językiem na poziomie języków rodzimych, co nie jest zresztą czymś nienaturalnym, gdyż wiele osób w kraju posługuje się doskonale tymże językiem. Pracuje w prywatnej placówce, jednakże nie jest zatrudniona legalnie. Zarówno ona jak i jej mąż pracują na czarno. Utrudnia to jakiekolwiek świadczenia społeczne, a w zasadzie całkowicie je wyklucza. To samo dotyczy brania dni wolnych od pracy. O jakimkolwiek wyjeździe na stary kontynent nie ma mowy. Procedura uzyskania wizy Schengen jest skomplikowana. Jednym z wymogów jest informacja o zatrudnieniu i dochodach uzyskiwanych każdego miesiąca. Mohamed nie ma potrzeby i ochoty nigdzie wyjeżdżać. U siebie w kraju czuje się doskonale. Pracuje jako hydraulik. Jest bardzo dobry w swoim zawodzie, a tym samym otrzymuje wiele zleceń od klientów po godzinach. Często bardzo późno wraca do domu. Dwudziesta druga, dwudziesta trzecia, pierwsza w nocy, a rano musi już wstawać, by jechać do firmy gdzie jest zatrudniony, choć to zbyt dużo powiedziane, gdyż o stricte formalnym zatrudnieniu nie ma tutaj mowy.
Otwierają się drzwi. Do pokoju wchodzi mężczyzna pryz kości, ciemnej karnacji, o wyrazie twarzy przypominającym chomika, ubrany w niebieski dres i niebieską czapkę z daszkiem. To właśnie Mohamed. Nie mamy niestety możliwości zamienić słowa, gdyż jedynym językiem w jakim się posługuje jest arabski. W telewizji czas na wiadomości rozpoczynające się od przytłaczających informacji z Europy. Zamachy terrorystyczne w Belgii. Smutna wiadomość, gdyż niecałe dwa tygodnie temu mieliśmy przesiadkę na lotnisku obok. Mohamed powoli przygotowuje się do wyjścia. Praca czeka. Dziś wróci bardzo późno, w okolicach północy. Fedoua zaczepia go żartobliwymi wypowiedziami. Jest zazdrosna. Chciałaby, aby więcej czasu spędzał z nią i z córeczką, ale wie, że musi się poświęcić dla dobra małej. Wsiada na skuter stojący na klatce i odjeżdża.
Wraz z Fedouą przemierzamy zakątki jej dzielnicy. To zupełnie inne miejsce, całkowity kontrast dla turystycznego centrum miasta. Tu nikt nas nie zaczepia, nikt niczego nie proponuje, nikt od nas niczego nie chce. To dwa całkowicie odmienne światy. Nikt nie zwraca na nas absolutnie żadnej uwagi. Nie ma tu ludzi parających się turystyką. Jakże dwa różnorakie oblicza tubylca pozwala wykreować maghrebski świat. W zależności od tego dokąd się udamy, możemy wrócić z zupełnie innymi wyobrażeniami o tutejszej ludności. Co więcej ludności zamieszkującej to samo miasto, sąsiadującą dzielnicę, a może nawet żyjącej dokładnie klatkę obok, ale pracującej i przebywającej na co dzień kawałek dalej? Brak zgiełku, ulicznego chaosu, zaczepiających sprzedawców. W porównaniu do centrum to świat żyjący w doskonałej harmonii i spokoju. Przemierzamy tutejsze ulice, dochodząc powoli do czegoś na wzór suku, choć przypomina to bardziej nasz europejski bazar targowy. Namioty i budki rozlokowane wzdłuż ulicy, ciągną się na kilkaset metrów w jedną i drugą stronę. Fedoua przystaje na moment przy jednym ze stoisk i kupuje córeczce płytę z bajkami. To zagłębie pirackiej muzyki, filmów i gier. Znajdziemy tu wszystko począwszy od starych klasyków, do najnowszych hollywoodzkich produkcji. Ruszamy dalej. Moją uwagę przykuwa brak koszy na śmieci. To dość typowy element wielu muzułmańskich krajów, choć znam go też doskonale chociażby z Norwegii uchodzącej za kraj wysoce rozwinięty. Jednakże w przeciwieństwie do Norwegii tutaj jak najbardziej spotkamy z walającymi się hałdami śmieci na chodnikach. Gdy już gdzieś uda wypatrzeć się kubły na śmieci, trudno wcisnąć tam choćby kawałek papieru. Wypchane po brzegi pękają w szwach, a niezliczone wory ze śmieciami otulają je z każdej strony. Z jednego końca ulicy nadjeżdża osiołek ciągnący za sobą coś na wzór platformy. To rodzaj transportu, ale nie dla towarów tylko dla ludzi. Człowiek siedzący na podwyższeniu znajdującym się na platformie prowadzi osiołka, a na tylnej jego części siadają ludzie.
Fedoua opowiada nam historię swojego ojca. Kiedyś był jednym z największych właścicieli plantacji haszyszu. Wszyscy doskonale znali ich nazwisko. Rodzina była osławiona wśród narkotykowych handlarzy. Gdy zakończył nielegalną karierę, paradoksalnie postanowił wstąpić w szeregi policji. On i wszyscy pozostali członkowie rodziny musieli zmienić nazwisko, gdyż wyglądałoby to dość nieprzyzwoicie, gdyby nagle funkcjonariuszem policji był były plantator haszyszu. Narkotyki w kraju są nielegalne, ale tak naprawdę walka przeciwko handlarzom nie jest zakrojona na szeroką skalę. Co prawda statystyczne dane z roku na rok są coraz niższe, ale rząd doskonale zdaje sobie sprawę jak wiele osób żyje z handlu nielegalnymi środkami. Z drugiej strony skoro policjantami stają się emerytowani handlarze znający zasady działania nielegalnego półświatka, cóż może przeszkodzić w prowadzeniu interesów narkotykowym bossom.
Powolnym krokiem udajemy się w stronę mieszkania. Z okna jednego z budynków znajdujących się na osiedlu naszej nowej znajomej kobieta w chuście na głowie z życzliwym uśmiechem na twarzy nawołuje Fedouę. Chwilę później otwierają się potężne, drewniane drzwi od klatki schodowej, a kobieta zaprasza nas do siebie. To ciocia Fedoui mieszkająca z mężem i trójką swoich dzieci w mieszkaniu składającym się z trzech dość obszernych pokoi. Wchodzimy do jednego z nich. Kobieta nie mówi niestety po francusku, ale życzliwość i gościna jaką się charakteryzuje są niezmierne. To coś, co w kulturze arabskiej potrafi złapać mocno za serce. Po kilku godzinach spędzonych na zwiedzaniu można mieć dość nagabywania, naciągania, hałasu, można mieć dość wrażeń kulturalnych i spotkań z tubylcami. Wieczorem natomiast sytuacja zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni, gdy nagle uciekamy z turystycznego zakątka i wchodzimy w życie normalnych ludzi, życzliwych, uczynnych, gościnnych, serdecznych, odznaczających się niezwykłym ciepłem i dobrocią. W kącie przy telewizorze leży jeden z synów cioci Fedoui. Włącza na płycie film o tak marnej jakości, że na ekranie telewizora trudno jest dostrzec cokolwiek poza walkami jakichś potworów. Gospodyni zastawia stół oliwkami, oliwą i chlebem. Nie są to może wyrafinowane dania, ale na tym właśnie polega arabska gościnność. Stół zastawia się wszystkim tym, co ma się aktualnie w domu. Mieszkanie nie należy do nowocześnie urządzonych, ale na pierwszy rzut oka można zauważyć, że każde dziecko trzyma w ręku smartfon. To samo dało się dostrzec u Fedoui w domu. Jej mała córeczka, mimo że nie potrafi jeszcze mówić, płacze by wymusić od swojej mamy ulubioną zabawkę, telefon. Drabina potrzeb jest zatem dość nieprzewidywalna. Na pierwszym miejscu wygód znajduje się super nowoczesny telefon. Przytulność mieszkania i wygody ogólnie nie mają już tak istotnego znaczenia.
Robi się już dość późno. Wracamy powoli do domu. Tu czeka nas kolejna niespodzianka. Otóż łazienka pozbawiona jest prysznica. Słuchawka została wykręcona. Nie ma ciepłej wody. Ba nie ma w ogóle żadnej wody. Fedoua przynosi nam wiadro z zagotowaną wodą i małym garnuszkiem do oblania się i umycia. Jest to dość ekstremalna forma kąpieli gdyż wymiary pomieszczenia nie przekraczają metra kwadratowego. Jednocześnie spływ służy za toaletę. W łazience nie ma tak naprawdę jak się obrócić. Moją uwagę przykuwa jednak piec wiszący na wejściu do łazienki. Otóż jedyną osobą w domu potrafiącą uruchomić urządzenie i podgrzać piec jest Mohamed. Gdy męża nie ma w domu poziom higieny drastycznie spada. Dla Fedoui nie jest to jednak rażącym problemem. To kolejny przykład doskonale obrazujący drabinę potrzeb maghrebskiej rodziny. Nasza gospodyni kompletnie nie czuje potrzeby przyswojenia sobie zasad obsługi ów pieca.
Każde nowe doświadczenie jest czymś niezwykle cennym. I gdy rano możemy szczerze nienawidzić maghrebskiego świata za jego natarczywość, hałaśliwość, nieszczerość, wieczorem wszystko się zmienia, gdyż nagle ją kochamy za gościnność, uprzejmość, serdeczność i przede wszystkim nieprzewidywalność.