Déjà vu. Dzień świstaka. Dwa pierwsze skojarzenia jakie przychodzą mi do głowy po wyjściu z łóżka. Naciskając na włącznik światła w łazience, poczułem się jak Phil grany przez Billa Murray’a wychodzący na ulicę w przytoczonym filmie. Znowu wyłączyli prąd. Wszechobecne oszczędności dają o sobie znać na każdym kroku. Czy to o poranku, czy to przed pójściem spać. Brak czasu jest w takich sytuacjach najlepszym środkiem na uniknięcie stresu, walkę ze złym nastrojem i zdenerwowaniem. Wskazówka zegara posuwa się nieubłaganie naprzód, zdecydowanie za szybko, by zaprzątać myśli tym co miało miejsce również ubiegłego dnia. Za oknem słychać szumiący wiatr, ale niebo jest kompletnie czyste. Próżno szukać na nim choć jednej zbłąkanej, samotnej, oddzielonej od reszty stada, chmurki. Nie wybiła jeszcze ósma. Mały placyk przed hostelem jest jeszcze pusty. Zbyt wczesna godzina, by dojrzeć szwendających się po nim tubylców. Pewnie jeszcze śpią. Ci nie imający się żadnych stałych zajęć nie wstają na próżno. O tej godzinie nie zaoferują jeszcze nikomu swoich usług. Szkoła rozpoczyna pracę trochę później, a głównym zajęciem pozostałych jest branża turystyczna. Cisza zdaje się być uzasadniona. Ktoś musi jednak jechać do miasta.
W krajach arabskich cierpliwość popłaca. Arabowie mają czas, nigdzie się nie spieszą. My jednak tego czasu nie mamy. Z lewej strony nadjeżdża stary, zdezelowany mercedes. Kolory lakieru już dawno wyblakły od słońca. Do góry dostrzegam wymalowany na czarno napis taxi. Podnoszę delikatnie do góry prawą rękę, choć tak naprawdę mógłbym tego nie robić. Dwa plecaki, dwie torby, dwóch białych jest na tyle rozpoznawalnych, iż trudno ich pomylić z kimkolwiek. Tak, tutaj odróżniamy się od tubylców wszystkim. Przypuszczam, że nawet mając podobny kolor skóry i rysy twarzy, nie będąc obwieszonym plecakami, również łatwo odróżnialibyśmy się od reszty sposobem bycia. Może taksówkarz siedzący w aucie i nadjeżdżający z kilkudziesięciu metrów nie zauważyłby tego, ale przy pierwszym bliższym kontakcie, zdemaskowałby nas dość szybko i bez kłopotu. Brahim nie kłamał. Niektórzy taksówkarze cechują się niezwykłą uczciwością. Przecież doskonale wie, że spieszymy się na autobus. Region zna jak własną kieszeń, wie, że niczym innym niż taksówką się stąd nie wydostaniemy. Widzi, że mamy wypchane po brzegi plecaki. Niepowtarzalna szansa na wykorzystanie okazji, naciągnięcie dwóch bogatych Europejczyków. Może wymyślić na poczekaniu kilka przekonujących historyjek dlaczego musimy zapłacić tyle ile sobie zażyczy. Nic z tych rzeczy. Miało być osiem i jest osiem. Ani centimara więcej. Równe osiem dirhamów powędruje za kilkanaście minut do kieszeni naszego kierowcy. Co prawda z tyłu są jeszcze dwa wolne miejsca obok jednego siedzącego pasażera, ale kierowca nakazuje nam usiąść na przednim siedzeniu. We dwójkę. Tak, dwie osoby na jednym, przednim siedzeniu pasażera. W miejscu gdzie umieszczona jest dźwignia hamulca ręcznego kierowca opuszcza małe siedzonko poszerzające w ten sposób główny fotel. Jakże wygodnie, jakże przyjemnie można podróżować w trójkę na dwóch przednich siedzeniach. Kierowca zaczyna coraz głośniej mówić sam do siebie. Jego pasażer rozmawia przez telefon. Mówi po arabsku. Nie rozumiem ani słowa. Nie przestaje gadać. Może ubliża pasażerowi? Tamten nic nie odpowiada. Kończy rozmowę telefoniczną i nadal nic nie mówi, a kierowca nadal gada. Dłuższą chwilę później pasażer krótkim stwierdzeniem kwituje długi monolog kierowcy. No tak, specyfika języka arabskiego sprawia, iż nam Polakom może wydawać się, że dwóch mężczyzn zażarcie się kłóci. Jeden wyzywa drugiego. Tamten przeklina swojego rozmówcę, nie pozostawiając na nim suchej nitki. Zupełnie odwrotnie. Arabowie są po prostu bardziej ekspresyjni niż my. Dużo gestykulują, bardzo głośno mówią, co wcale nie wskazuje na żaden rodzaj kłótni. Podobne zjawisko łatwo zauważyć na naszym kontynencie wśród południowców. Hiszpanie, może nie aż tak jak Arabowie, ale także są dość ekspresyjni w wyrażaniu swoich przekonań, myśli, uczuć, jednakże tak jak i w tym przypadku, czasami spoglądając na grupkę jadących w pociągu czy tramwaju młodzieńców można odnieść wrażenie, że jeden przekrzykuje drugiego, do tego włącza się jeszcze trzeci, czwarty i kolejny i wychodzi z tego jeden wielki harmider. Nikt nie czeka, aż rozmówca skończy swoją wypowiedź, by wtrącić swoje trzy grosze. Wszystko odbywa się równocześnie. Moja tolerancja kulturowa wystawiona jest w takich przypadkach na dość poważną próbę, gdyż po kilkunastu minutach takich wrzasków zaczyna mnie boleć głowa, a po kilkunastu kolejnych załącza się wewnętrzna złość. Coś w środku mnie ma ochotę wykrzyczeć dość! Nie będę krzyczał dość, poczekam, aż się wygadają. Za moment wysiadam. Czasami bywam łatwowierny. Kierowcy wręczam banknot o nominale dwustu dirhamów, jak na tutejsze realia dość wysoka suma. Zabiera go i znika. Jego uczciwość nie topnieje jednak wraz z wzrastaniem słupka rtęci w termometrze i po kilku minutach mężczyzna pojawia się na horyzoncie, biegnąc z resztą w naszą stronę. Odchodząc szczęśliwie od taksówki kompletnie zapominam o znajdującym się w bagażniku pakunku.
– Plecaki! – napomina kierowca po raz kolejny udowadniając swoją niezwykłą uczciwość.
Dworzec autobusowy. Pojęcie względne w miejscach takich jak to. Sam budynek dworca co prawda istnieje i trudno pomylić go z czymś innym. Nie różni się niczym od naszych dworców, ale co do samych peronów, jest zgoła inaczej. Nie ma, nie istnieją. Nigdy nie powstały. A tak naprawdę po co miały powstać? Do czego jest to komu potrzebne? Każdy tubylec doskonale wie skąd i dokąd oraz o której godzinie pojedzie autobus. My nie wiemy. Wzdłuż jednego z chodników okalających mały ogród założony w centrum miasteczka, stoi jeden zbłąkany bus wyglądający dość nowocześnie. To nie nasz, ale człowiek przy drzwiach pojazdu trzymający notesik okazuje się być sprzedawcą biletów. Wypisuje jakieś dwa świstki papieru i każe nam udać się na rondo. Tam przyjedzie nasz autobus. Tak, autobus zatrzyma się na poszerzonym fragmencie asfaltu po prawej strony drugiego ze zjazdów ronda. Nie ma tam żadnej tabliczki informacyjnej, żadnego oznaczenia przystanku autobusowego. Jest za to kilka znudzonych osób. Czekają tak jak my na swój środek transportu. Podjeżdża! Punktualnie! Wszyscy ze stojących na robiącym za peron kawałku betonu wchodzą do autobusu. My również próbujemy, ale z tyłu słyszymy krzyk jakiegoś mężczyzny, że to nie ten. Wykazałem się zatem sporą dozą naiwności wierząc, że autobus jakiejś podrzędnej linii przyjedzie punktualnie. Powoli na peron zaczynają schodzić się nowi ludzie. Pół godziny później podjeżdża ten właściwy. Brahim się nie mylił. Dzień wcześniej mówił, że autobus odjedzie o ósmej trzydzieści. Bilety kupiliśmy na kurs o godzinie ósmej. Półgodzinne spóźnienie jest zatem czymś normalnym, wliczonym w rozkład, czymś o czym Brahim doskonale wiedział, nie pospieszając nas jakoś specjalnie. Co ciekawe bilet wypisany jest na blankiecie zupełnie innego przewoźnika, niż ten, który przed momentem podjechał. Kierowca respektuje papierowy kwitek, tym samym możemy wygodnie zasiąść w klejącym się od brudu wehikule. Sprzedawca był najwyraźniej przedstawicielem mającej lokum po drugiej stronie ulicy agencji turystycznej trudniącej się sprzedażą biletów. Nie mam pojęcia na jakiej podstawie poszczególni przewoźnicy rozliczają się finalnie z ilości przewiezionych pasażerów. Jeśli jednak pobór opłat na polskich odcinkach autostradowych będących własnościami różnych podmiotów działa sprawnie, to tym bardziej Arabowie nie powinni mieć żadnych problemów z końcowym dojściem do ładu. Względnego ładu, takiego pozwalającego funkcjonować mniej lub bardziej sprawnie w maghrebskiej rzeczywistości.
Trzydzieści minut po czasie rusza i jedzie. Jedzie mozolnie przed siebie. Nie cierpię spóźnień, ale tu nie działają na mnie z taką siłą oddziaływania jak w Polsce. Arabska rzeczywistość jest inna. Trzeba ją poczuć, podążać jej naturalnym krokiem, próbować zrozumieć, zaakceptować. Tylko dzięki okazanej tolerancji kulturowej można odczuć dozę satysfakcji, jakiegoś wewnętrznego spełnienia. Namacalne spojenie ze światem w którym jestem intruzem, integracja, wtopienie się, zanurzenie w jego normalność, codzienność, owocuje radością i osiągnięciem sukcesu. Spoglądanie z zewnątrz, niezrozumienie, wściekanie się byłoby czasem kompletnie straconym, nic nie wnoszącym, niczego nie uczącym, pozbawionym głębi i sensu. Byłoby aktem pozbawionym duszy, powierzchowną obserwacją sprawozdawczą nacechowaną finalnie i tak niemożliwym do osiągnięcia obiektywizmem. A ja wcale nie chcę patrzeć przez pryzmat obiektywizmu. To moje spostrzeżenia, moja odczucia, moje myśli i moje intymne spotkanie z obcym dla mnie światem. To mój egoizm podróżniczy, żądza wiedzy i kontaktu interkulturowego mają charakteryzować ów moment. Chwilę, która przecież już nigdy się nie powtórzy, bo nie ma dwóch identycznych sytuacji. Kolejna podróż autobusem, mimo że podobna będzie już czymś zupełnie innym, nowym. Jestem wprawdzie obserwatorem tegoż świata, ale próbuję się stać także jego integralną częścią. Choć na tą jedną małą chwilę.
Powoli przebywamy kolejne kilometry, stajemy na jednej z kolejnych rozkładowych stacji. Na znaku wypatruję nazwę miejscowości. Boubker o niej wspominał i o słynnym kwiatowym festiwalu, ale to nie ta pora roku. Dziś żadnych kwiatów tu nie ma. Życie pasażerów uprzykrza natomiast jeden z żebraków wchodzących do autobusu. To dość częsty widok w maghrebskich autobusach, szczególnie tych mniej renomowanych przewoźników. Czarnoskóry mężczyzna z plastikowym kubkiem w ręku przechodzi przez cały korytarz krzycząc na pasażerów. A może on wcale nie krzyczy? Może to kolejny przykład ekspresji jego rodzimego języka? Jego przechadzka wzdłuż autobusu nie jest bezcelowa. Dwóch pasażerów zasiliło jego kubeczek, wrzucając do niego kilka centimarów. Biedak opuszcza pojazd, do autobusu wsiadają kolejni podróżni i wydawałoby się, że mamy już ruszać, ale ów moment znowu odwleka w czasie wchodzący do środka żebrak. Ten sam! Tak, dokładnie ten sam mężczyzna nastręcza się nowym pasażerom. Tym razem bezskutecznie. Co ciekawe kierowcy nie mają nic przeciwko i nie zakazują żebraczki tubylcom. Starszy mężczyzna nie jest jedyną taką osobą w miasteczku. Pod sklepikami ciągnącymi się wzdłuż ulicy widać wielu podpierających ściany ludzi. Stoją ze spuszczonym w ziemię wzrokiem. Nie wiedzą co ze sobą począć. Mijają godziny, dni, a oni nadal stoją. Rytm dnia jest za każdym razem taki sam. Pobudka, szwendanie się po mieście, powrót do domu o ile taka możliwość istnieje. Wielu z nich nie ma żadnego domu. Śpią gdzie popadnie. Tak wygląda rzeczywistość małych maghrebskich miasteczek. Po dwóch takich seriach ruszamy w dalszą podróż.
Dojeżdżając do stacji końcowej próbuję uzyskać informację od siedzących w autobusie podróżnych, czy jest więcej stacji w mieście, czy tylko jedna ta, na której się właśnie zatrzymaliśmy. Nikt nie mówi po francusku, przynajmniej z tych, z których próbowałem wyciągnąć ów nowinkę. Kierowca oczywiście również niczego nie rozumie. Francuski nie zawsze jest wybawieniem. W wielu miejscach znajomość arabskiego jest jedyną możliwą drogą porozumienia się z tubylcami. Intuicja podpowiada, by nie wysiadać. Nie wysiadamy zatem. Był to strzał w dziesiątkę. Chwilę później widzimy już kontury głównego dworca miasta. Na zewnątrz panuje niesamowity skwar. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że za chwilę stanę się ofiarą hord taksówkarzy czekających przed wyjściem głównym.
– Dzień dobry. Dokąd chcecie jechać? – zaczyna się tradycyjna seria pytań.
– Do słynnej kasby.
– Dwieście dirhamów. Mamy ostatnie dwa miejsca w busiku i jest to ostatni jadący w tym kierunku. Wszyscy jadą rano i wracają popołudniu, także już niczym innym się stąd nie wydostaniecie.
Są na świecie ludzie mający wypisane na twarzy dużymi literami oszustwo. Nie potrafią tego zamaskować. Ten człowiek do tego grona niewątpliwie należy. To kolejna doskonała historyjka przygotowana z myślą o przybyszach z zachodu. Niestety tym razem nie zasili swojego portfela. W niektórych aspektach zdążyliśmy się już przestawić na sposób funkcjonowania tutejszych ludzi. My mamy czas. Nigdzie nam się nie spieszy. Poczekamy, aż nadarzy się okazja do wydostania się z miasteczka za dwie godziny. W końcu to zawsze jakaś część przygody. Z rozkładu i słów jednego z biletowych naganiaczy wynika, że kolejny autobus odjeżdża za dwie godziny. Wystarczająca ilość czasu, by dla kontrastu pospacerować po mieście.
Dwa dni wcześniej moja kurtka przebyła nieco ponad trzysta pięćdziesiąt kilometrów na tylnej półce wynajętego przez parę austriackich turystów samochodu. Posiadam adres hotelu, w którym nasi znajomi nocowali. Alin nie obiecywał jednak niczego, gdyż z góry poinformowano go, że za dwa dni ktoś inny będzie pełnił służbę w recepcji. Kurtka nie należy do kosztownych, ale jak miałem kilkakrotnie okazje przekonać się podczas całego pobytu, rzecz nie musi być kosztowna, żeby przyciągnęła uwagę tubylców. Pstrokate kolory, sportowy design przypominający formą markowe obuwie jest na tyle atrakcyjny, że nie sposób uniknąć pytań zachęcających do wymiany przywiezionych z Europy rzeczy, szczególnie odzieży na pustynne kamienie, tudzież innego rodzaju bibeloty. Pani w recepcji doskonale wie o czego szukam, udaje się spokojnym krokiem do szafki ustawionej we foyer, wyciąga znajome odzienie i wręcza z życzliwym uśmiechem na twarzy, życząc szczęśliwej podróży. Nie naciąga, nie zachęca do wykupienia noclegu w ich hotelu, nie kłamie, nie udaje niedoinformowanej w temacie. Mogła zrobić wszystko tak naprawdę. Tubylcy cechują się niebywałym doświadczeniem i bardzo szerokim wachlarzem technik stosowanych w rozmowach z przybyszami z obcego kraju. Nic z tych rzeczy. Poczułem się przez chwilę jak w niemieckiej placówce, gdzie wszystko od początku do końca jest doskonale uporządkowane.
Tu oczywiście także nietrudno o pseudoprzewodników, którzy w zaledwie kilkanaście minut zaprezentują uroki całej starej części miasta. Mieszkają tu od dziecka. Znają każdy kąt jak własną kieszeń. Takie rozmowy to jeden ze stałych punktów maghrebskich miast. Czas spędzony pośród tubylców uczy wielu nawyków, nowych przyzwyczajeń. W taki sposób dokonuje się integracja z obcą kulturą, nową społecznością, Otwartość na drugiego człowieka, na jego zachowania, przyzwyczajenia przyspiesza proces owej integracji i nauki. Częste podróże taksówkami, przebywanie na okolicznych sukach wyrabia nawyk targowania. Gdybym się nie targował obraziłbym tubylca. To właśnie część jego kultury, jeden z kultywowanych obyczajów, a zarówno obcą kulturę jak i obyczaje należy respektować. Do dworca troszkę ponad cztery kilometry. Idąc spokojnym krokiem szerokim chodnikiem prowadzącym stromo w dół, wychwytuję wypowiadane z okna samochodu słowo taxi!
– Trzydzieści dirhamów.
– Dziesięć. – odpowiadam.
– Ale to duża taksówka. To grand taxi. – motywuje kierowca.
No tak może i duża, ale dla nas ów fakt pozostaje mało ważny. To kolejny aspekt podróży. Wyzbycie się wszelkich wygód. Jadąc na wakacje i odpoczynek, zwróciłbym uwagę na to w jakim nocuję pokoju, w jakich lokalach jadam posiłki, jakim środkiem transportu się przemieszczam, w co jestem ubrany, dokąd chodzę wieczorami, o ile gdziekolwiek chodzę. Ale ja nie przyjechałem tu na wakacje. Przybyłem, bo chciałem zgłębić swoją wiedzę na temat Maghrebu. Poszerzyć horyzonty. Mam zupełnie inny cel. Chcę spać jak tubylcy, jadać jak oni, przemieszczać się jak oni. Nie potrzebuję wygód. Nie chcę ich. Wyzbywam się o ile to możliwe wszystkiego związanego z wygodnictwem. Oczywiście w żaden sposób nie neguję spędzania wakacji w hotelu, czy na plaży. Wykupienie wyjazdu all inclusive jest pewnie doskonałą opcją pozwalającą odpocząć organizmowi od całorocznej pracy czy to fizycznej, czy w korporacji, czy to gdziekolwiek innej. Rozróżniam natomiast dwa zupełnie odmienne cele wizyt w jednym i tym samym miejscu. Wyzbywając się natomiast wygód, kontynuuję negocjacje, ale w twardszy sposób. Jeśli taksówkarz nie zgodzi się na propozycję pójdę pieszo, a on zostanie bez klienta.
– Dziesięć. – uparcie odpowiadam.
– Dobrze. Dwadzieścia i pojedziemy na dworzec.
– Pójdę zatem na pieszo. – nieugięcie kontynuuję swój żwawy spacer w kierunku dworca.
– Dobrze. Dziesięć. – kończy negocjacje taksówkarz.
Po raz kolejny uświadamiam sobie, jak błędnym jest zachowanie człowieka kategoryzującego dane narodowości, szufladkującego je, myślącego stereotypowo. Kilka dni wcześniej w innym mieście taksówkarz nie ugiął się. Podobnych sytuacji było zresztą więcej. Historie z niedziałającym taksometrem, bądź strefą gdzie nie można go uruchomić, przymusem jazdy na pusto z innej części miasta, posłużyłyby za doskonały materiał do napisania niebanalnej powieści. Teoretycznie mógłbym zaszufladkować. Nie zrobiłem tego i słusznie. Ten pan złamałby ów stereotyp.
Wysiadając na znajomym dworcu, udajemy się bezpośrednio do hali. Autobusu jednak nie ma i nie będzie. Wypadł. Cóż, zdarza się nie tylko w Maghrebie. Kolejny za godzinę. Pozostaje poczekać, pospacerować. Panów od ostatniego busa już dawno nie ma. Mając na sobie plecaki, torby trudno nie wyróżniać się z dość jednolicie wyglądającej reszty podróżnych. W zasadzie poza nami nikogo tu nie widać. Dość szybko podchodzi do nas nieznajomy mężczyzna. Rozmowa rozpoczyna się dość neutralnie. Kilka standardowych pytań co tu robimy, gdzie byliśmy dokąd się udajemy. Jest taksówkarzem. Kim innym mógłby być na dworcu. Ma dużą taksówkę i może nas zabrać do swojego brata. Twierdzi, że to właśnie u niego będziemy nocować, gdy tylko mówimy mu jak ma imię nasz gospodarz. Trudno mi uwierzyć w te mrzonki. To jedna z kolejnych historyjek mająca ułatwić pozyskanie klientów na przejazd. Dwieście dirhamów. Tyle proponuje taksówkarz. Suma niebotyczna. Negocjacje kończymy na sumie sześćdziesięciu dirhamów i jeździe z jego kolegą. Jest nam w zasadzie obojętne z kim pojedziemy. On jest głównodowodzącym parkingu bo jako jedyny zna tu francuski. Nikt z pozostałych kierowców nie dobije z nami targu. Musimy tylko poczekać kilkadziesiąt minut na dopełnienie pojazdu. Po kilku minutach przychodzi pierwszy mężczyzna, kilka kolejnych minut mija i dołącza do nas kobieta z torbami pełnymi zakupów. Jeszcze parę chwil i ruszymy. Wszyscy pozostali pasażerowie wysiadają na rondzie a my podążamy boczną drogą kolejnych dziesięć kilometrów w stronę celu. W zasadzie taksówka nie była takim złym pomysłem, gdyż jadąc autobusem musielibyśmy wysiąść na wspomnianym rondzie i łapać taksówkę na kolejny odcinek podróży. Autobus nie zatrzymuje się, nie ma tu przystanku. Jesteśmy w kraju arabskim, a tym samym wiele rzeczy można zorganizować drogą okrężną. Podejmując odpowiednie negocjacje z kierowcą zazwyczaj kończące się sukcesem, możemy wysiąść we wskazanym przez nas punkcie. Cała operacja trwałaby o niebo dłużej, a w okolicach popołudnia jesteśmy już na miejscu.
Cisza i spokój. Na jednej przebiegającej przez miasteczko ulicy pustki. Schodzimy wąską uliczką w prawo, następnie jeszcze węższą w lewo. To dom naszego hosta. Sallah, niski, ciemnej karnacji, drobnej postury mężczyzna wita nas u progu swoich drzwi. Sallah ma w swoim dobytku restaurację jak i hotel, całkowicie pusty w tym momencie. Jesteśmy jedynymi jego gośćmi. Jego lokum położone jest w doskonałym miejscu, gdyż po drugiej stronie wyschniętej rzeki dokąd dostaniemy się wąskim, pieszym mostem, znajduje się najsłynniejsza kasba w całym kraju. Nasz gospodarz sprawia wrażenie miłej, dobrodusznej osoby. Oprowadza nas po obiekcie, wręcza klucze do pokoju i schodzi na parter. Miejsce iście idylliczne. Znowu można się poczuć jak na pustyni, z dala od cywilizacji, na pustkowiu. W pełni sezonu turystycznego sytuacja ulega obróceniu o sto osiemdziesiąt stopni, ale na szczęście czasowo jesteśmy jeszcze przed jego rozpoczęciem. Zdążyliśmy. Lubuję się w takich miejscach, małych, urokliwych, z dala od głównych dróg, spokojnych, a zarazem monumentalnych. W takich mieścinkach można się całkowicie wyciszyć, oddać się swoistej kontemplacji, odpocząć w pewien sposób od podróży, nie zaniechując jednocześnie kontaktu z kulturą, wreszcie nie zaniedbując głównego celu wyjazdu. To dość unikatowe połączenie odpoczynku z pewną formą nauki. Tak właśnie wygląda afrykańska idylla będąca jednocześnie maghrebskim Hollywood. To właśnie tutaj przybywają największe gwiazdy światowego kina, by wykonywać skrupulatnie każde polecenie wielkich amerykańskich reżyserów. Russell Crowe, James Franco, Damien Lewis, Nicole Kidman, Peter O’Toole to tylko niektóre z wielkich nazwisk stąpających wcześniej po tych samych szlakach. Od najmłodszych lat byłem i nadal jestem zagorzałym kinomanem. Doskonale pamiętam czasy wypożyczalni kaset VHS na mojej maleńkiej wiosce, wieczory z filmami akcji puszczanymi w kanałach telewizyjnych, nieprzespanych nocach, jak i tą późniejszą, zdigitalizowaną epocę, kiedy to rozpoczął się wielki boom na płyty DVD, a ostatnio internetowy streaming. Tym samym wizyta ta ma dla mnie wymiar szczególny. W jakiś sposób jestem w swojej filmowej mekce. Co prawda to nie Hollywood, ale można z całym przekonaniem mówić o swoistej jego namiastce.

Kasba podczas pierwszego kontaktu wydaje się być miejscem całkowicie spokojnym. Sytuacja ulega jednak zmianie po przejściu wzdłuż pierwszej z uliczek. Ze sklepików wychodzą sprzedawcy. Każda rozmowa rozpoczyna się dokładnie tak samo, kilka rozpoznawczych pytań, kurtuazyjnych zdań w celu zwabienia potencjalnego klienta do swojego sklepiku. Pustynne kamienie i inne berberskie cuda możemy dostać tak naprawdę w każdym zakątku kraju, niezależnie jak daleko od pustyni jesteśmy. Nie lubisz Berberów? Jesteś zły na nas? Z takimi zdaniami możemy się spotkać nie chcąc skorzystać z ofert sklepikarzy. Zastanawia mnie tylko jak wygląda sytuacja w trakcie kręcenia filmów. Trudno wyobrazić sobie, aby sklepikarze obskakiwali z każdej strony ekipę filmową, oferując im swoje bibeloty. Jedyne co przychodzi na myśl to przeniesienie się w dolne partie miasteczka. Idąc coraz wyżej po wąskich, kamiennych schodach koloru piaskowego, można natknąć się na stare mieszkania. Oczywiście nie sposób nie zostać zaproszonym na wizytę z przewodnikiem do jednego z takowych domostw. Im wyżej tym bardziej wietrznie, jednakże widok rozpościerający się ze szczytu kasby zapiera dech w piersiach.


W oddali widać migoczące szczyty górskie tworzące drugi plan wraz z ciągnącymi się w nieskończoność pustkowiami. Wchodzące w lekki pomarańcz skały tworzą iście marsjański krajobraz. Po prawej koryto wyschniętej rzeki udekorowane po obu stronach ciągnącymi się gęstymi oazami palmowymi. Na pierwszym planie całości dopełnia skaliste wzniesienie kontrastujące ze stojącą naprzeciwko najpiękniejszą kasbą w kraju oraz kilka równomiernie skierowanych ku górze wieżyczek. Poza grupką azjatyckich turystów strzelających bez opamiętania zdjęcia, można spotkać kilka samotnie spacerujących par, jak i kilku pseudoprzewodników. Trudno stwierdzić gdzie chcieliby oprowadzać potencjalnego turystę, gdyż nie potrzeba być wprawnym podróżnikiem, by samemu przestudiować każdy zakamarek starego miasta. Jak widać tubylec jest pomysłowy i potrafi więcej niż mogłoby się wydawać. Jakość takowych usług to już zupełnie inna sprawa.


Krzątając się z kąta w kąt zwracam uwagę na coś zupełnie innego, zdecydowanie bardziej ciekawszego, od nagabujących na każdym kroku sprzedawców. Otóż budowla najbardziej zjawiskowo wygląda z daleka, natomiast przy bliższym poznaniu trudno nie zauważyć niszczejących fasad, sypiących się fragmentów murów, toczących się po schodach kamieni. Znowu powracają zasmucające słowa wypowiedziane przez Boubkera podczas wizyty w stolicy odnośnie braku konserwatorów. Jeśli rząd nie przedsiębierze poważniejszych środków ku nakłonieniu młodych ludzi do kształcenia się w tym fachu, nie ściągnie specjalistów z zagranicy, to za kilkanaście, góra kilkadziesiąt lat nie będzie już tu czego oglądać. Można uciekać się do stwierdzenia, iż ów budowle stoją już po kilkaset lat. Fakt, stoją, ale pewna granica nie może zostać przekroczona, gdyż wtedy będzie już za późno. Żywię nadzieję, że rządowi uda się zareagować w czas.


Po okolicznych terenach można by tak naprawdę chodzić bez końca. Choć na horyzoncie praży słońce, to niska pustynna wilgotność sprawia, iż organizm nie poci się tak jak chociażby w naszym, polskim, umiarkowanym klimacie. Wracamy do mieszkania, siadamy w salonie, by chwilę odpocząć. W domostwie nie ma żadnych gości. Sallah ewidentnie nie jest niczym zajęty, gdyż przysiada się i zaczyna rozmowę. Nie przeszkadza, nie jest natarczywy. Przyjazny wyraz twarzy jest owocem przyjemnej atmosfery.


– Wiecie, że ten region słynie z kręcenia wielkich amerykańskich superprodukcji filmowych? To taki maghrebski Hollywood. Klejnot Nilu, Mumia, Gladiator, Aleksander, Królestwo Niebieskie, Książę Persji, Syn Boży, a ostatnio Królowa Pustyni.
– Królowa Pustyni? Wernera Herzoga? Nie wiedziałem. A to jeden z filmów czekających w kolejce na obejrzenie. Zobaczymy zatem po powrocie ile lokacji uda nam się rozpoznać. – odpowiadam zaskoczony.
– Była tu Nicole Kidman, Damien Lewis.
Początkowo źle zrozumiałem i w konsekwencji szukałem w filmie Daniela Day Lewisa, ale to nie ten aktor.
– Gdy przyjechali na plan szukali kogoś, kto będzie dobrze znał okolicę, kogoś kto umie prowadzić wielbłądy. Mieszkam naprzeciw kasby więc się zgłosiłem na ochotnika. Uczyłem Nicole Kidman dosiadać wielbłądów i oprowadzałem ją w filmie, także mam tam swój mały epizod. – opowiada Sallah.
Nie ukrywam, że historia ta wydaje mi się mało prawdopodobna. Trudno, aby załoga filmowa brała sobie na plan przypadkowo spotkanego człowieka. Opowiastkę puszczam szybko w niepamięć.
– Gdzie nocują te wszystkie gwiazdy przyjeżdżając tu?- dopytuję.
– W zasadzie przyjeżdżają tu tylko na plan filmowy. Odegrać parę scenek. Widzieliście taką błękitną kopułę w ogrodzie po drugiej stronie kasby? To właśnie tam nakręcono słynne fragment z Prince of Persia.
– Ale gdzie nocują? – ponawiam swoje pytanie.
– Jeżdżą do Ouarzazate. Tam jest najbardziej ekskluzywny hotel w regionie. Stamtąd dojeżdżają na plan. – wyjaśnia Sallah.
– A czy tam również kręcą jakieś sceny?
– Tak. Zdarza się, że w wielu innych miejscach kręcą. W okolicach Ouarzazate, na pustyni i tutaj.
– Dużo masz gości w tym okresie roku? – zmieniam temat.
– Niezbyt. Teraz jesteście jedynymi. Tu raczej ludzie wpadają przejazdem i ruszają w dalszą drogę. Taki urok miasteczka. Zatrzymują się na chwilę.
Szkoda, bo to bardzo urokliwe, spokojne, pozwalające się wyciszyć miejsce. Trudno dziś o lokacje, gdzie człowiek może się całkowicie wyłączyć, zrelaksować pokontemplować, dotknąć piękna natury. Dzisiejszy styl życia dość mocno ewoluował. Jest on w ciągłym biegu, nieustannym pośpiechu za pieniądzem, karierą. Życie stało się tak bardzo dynamiczne, iż nawet na urlopie, na wakacjach, w podróży człowiek nie potrafi zwolnić, zmniejszyć tempa. Jest w ciągłej pogoni za kolejnym miejscem. Odhacza wytyczone przed wyjazdem punkty na mapie. Wydaje się brać udział w wyścigu rozpoczynającym się tuż po wyjściu z lotniska i zmierzającym do kolejnego portu lotniczego po drugiej stronie kraju. Dzisiejsze planowanie podróży zmierza ku zobaczeniu jak największej ilości miejsc w jak najkrótszym czasie. Urlopy często ograniczają się do kilkunastu, nierzadko nawet do kilku dni. Taki czas absolutnie nie pozwala na zakosztowanie danego miejsca. Gdyby te kilkanaście dni poświęcić na zagłębienie się w daną kulturę, można by coś z tego z pewnością wynieść. Jednak zawitanie do wioseczki na godzinę, dwie, niczego tak naprawdę nie wniesie poza kolejną serią kilku zrobionych zdjęć.

– Sallah, masz jakiś pomysł jak jutro się wydostać z wioski? – pytam o wskazówki.
– Będzie ciężko coś złapać, gdyż ludzie przyjeżdżają tu z rana i wracają popołudniu. Trzeba próbować taksówką. Najlepiej grand taxi.
Brat Salli jest taksówkarzem. Oferował nam swoje usługi gdy jechaliśmy do wioski. Po raz kolejny natrafiam na dość silną przeszkodę w postaci braku perspektywicznego myślenia. Przecież Sallah mógłby zapytać swojego brata o której mniej więcej godzinie będzie w okolicy i czy nie znajdzie dwóch wolnych miejsc, oczywiście odpłatnie, dla swoich gości. Nasz gospodarz nie wpadł niestety na ten pomysł. Najwidoczniej budowanie samoświadomości potrwa tu jeszcze wiele lat. Może gdyby Sallah zadbał o autoreklamę, hostel nie świeciłby dziś pustkami. Może gdyby ludzie mieli jak się stąd wydostać kolejnego poranka, zostawaliby na noc, a nie uciekali w pośpiechu łapiąc stojące na skraju drogi taksówki? Pozostaje mi jedynie obserwować. Na pewno nie pouczać. Kształtowanie samoświadomości musi przebiec samoistnie, bez agresywnej ingerencji z zewnątrz. Wracamy powoli do pokoju. W łazience wybucha żarówka. Pozostajemy bez światła. To ostatnia niespodzianka tego wieczora.