Spoglądam na zegarek. Wybiła dziewiąta. Wstaję z łóżka, idę do łazienki, dotykam przełącznika, ale nic się nie dzieje. Światła nie ma. Prąd już wyłączyli. Uraczono nas energią na kilka godzin. Nie wiem czy to zalecenie odgórne, ale jeśli tak to kogo? Nawet na pustyni w Hassilabied prąd był dostępny cały czas. Wszystko wskazuje na dość sprytny sposób oszczędzania energii. Ale czy aż tyle jej się zaoszczędzi, wyłączając prąd w ciągu dnia i w nocy? Uruchamiając go tylko na kilka wieczornych godzin? Nikt nie przyjeżdża w tak spektakularne miejsca, by siedzieć w ciągu dnia w pokoju hotelowym. To przyczółek wspinaczy. W ciągu dnia skaczą po skałkach, a w nocy zmęczeni szybko zasypiają. Absurd goni absurd. Trudno opisać pazerność właścicieli hoteli próbujących zaoszczędzić na najbardziej podstawowych mediach jakimi są prąd i ciepła woda. Z drugiej strony będąc bardziej wyrozumiałym można by ich pochwalić za ekonomiczne zarządzanie zasobami energii. O swojej miłości do środowiska naturalnego warto byłoby jednak wspomnieć w prospektach reklamujących lokum. Nie jestem osobą wymagającą, nie potrzebuję w zasadzie żadnych udogodnień będąc w podróży, ale cenię sobie uczciwość. W takich poczynaniach uczciwości nie widzę, a raczej przebiegłość i cwaniactwo.
Słońce wisi już wysoko na horyzoncie. Spoglądam na telefon. Wiadomość od Alina. Odnalazł kurtkę w swoim samochodzie. Zostawi ją w hotelu gdzie nocują. Przesyła także adres i namiary na miejsce. Zatem całkiem możliwe, iż kurtka wróci jeszcze w moje posiadanie. Dziś ruszamy w przeciwną stronę, w kierunku z którego przybyliśmy poprzedniego dnia. Rozglądam się wokoło, zawieszam wzrok na prawej części zbocza gdzie płynie rzeka. Gorączkowo poszukuję jakiegoś oznakowania, zejścia do koryta. Ze wskazówek Boubkera wynika, że idąc wzdłuż rzeki powinniśmy dotrzeć do samego miasteczka, mijając po drodze oazy palmowe i inne cuda natury.
– Dzień dobry. Potrzebujecie przewodnika? Mogę Was oprowadzić po oazach i górskich wioskach. Jestem bardzo dobrym miejscowym przewodnikiem. Doskonale znam teren. Za dziesięć euro od osoby zrobię dla Was fantastyczną dwugodzinną wycieczkę.
– Obawiam się, że nie skorzystamy z usług. Wolimy się beztrosko poszwendać po okolicy.
– Ale to bardzo niebezpieczne miejsce. Pełno tu węży. Nie polecam nigdzie chodzić samemu.
Mimo mojej ofidiofobii nie decyduję się na wynajęcie przewodnika. Tak naprawdę nie jest on do niczego potrzebny. Nie ma żadnych uprawnień. To człowiek szukający okazji do łatwego zarobku.
– Macie coś na wymianę? – kontynuuje, widząc że nic nie wskóra.
– Ale jak to na wymianę? – dopytuję zdziwiony.
– Normalnie. Buty, telefon cokolwiek. Tu tak działamy. Mam do zaoferowania różne tradycyjne wyroby. Także wiele skarbów przywiezionych z pustyni. Jeśli macie coś na wymianę, możemy ubić interes.
– Nie. Nie mamy niczego na wymianę. – ucinam rozmowę.
Po raz kolejny niespotykane wcześniej zaskoczenie. Jak się później okaże jest to bardzo powszechna praktyka handlu wymiennego w Maghrebie. Jeśli nie dysponujemy gotówką nic nie stoi na przeszkodzie. Wystarczy, że mamy nowoczesny telefon, ładnie wyglądające buty czy kurtkę, a na pewno znajdzie się ktoś, komu nasz materialny dobytek spodoba się na tyle, że zaoferuje nam jedną ze swoich oryginalnych, przywiezionych z pustyni drogocenności. Nie mamy nic do zaoferowania. Nie chcemy też przywozić do domu żadnych bibelotów.

Udajemy się dalej, odnajdując w końcu zejście do koryta rzeki. Ostrożnie schodzimy w dół i podążamy wzdłuż brzegu płynącego strumienia zimnej wody. Nie ma tu żadnych znaków, ścieżek dydaktycznych, czy jakichkolwiek szlaków turystycznych. Wszystko jest kwestią przypadku. Każdy kolejny metr należy odkryć, samemu wytyczyć przejście dalej. Nie zawsze się to udaje. Momentami błądzimy, cofamy się, gdyż obrana droga okazuje się niewłaściwą, ślepą. Na jej końcu strumyk zamienia się w namiastkę rzeki, a przejście na drugą stronę, gdzie droga biegnie dalej nie jest możliwe. Brakuje mostu, trzeba wrócić, cofnąć się, poszukać nowego przejścia. Błądzenie nie prowadzi jednak do frustracji. Nie jest w najmniejszym stopniu męczące. W gąszczu ścieżek, ślepych uliczek błądzenie jest zaletą. Zmusza do myślenia, wysiłku, do poszukiwań, odkrywania, poznawania nowego terenu. Przechodzimy obok dwóch osiołków. Łby mają pochylone w dół, spoglądają smutno pod kopyta. Ale przecież one zawsze mają ten swój charakterystyczny, smutny, płaczliwy wyraz pyska. Uszy szeroko rozpostarte, jedno ucieka na prawo, a drugie na lewo. Jeden z dwóch osiołków ma na sobie swego rodzaju stelaż opleciony fioletowym kocem. Na zamontowanej konstrukcji przyczepiono dwa worki wyładowane jakimś towarem. Worki są zamknięte. Nie widać co transportują kobiety stojące kilka kroków dalej. To one wydają się być właścicielkami czworonogów. Spoglądają na nas życzliwie, uśmiechają się i przechodzą dalej. Drugi osiołek ma lżej. Nie ma na sobie ani stelażu, ani pakunku. Stoi spokojnie, jakby wyczekiwał wydania kolejnych poleceń. A może po prostu za chwilę to i on zostanie wyładowany kolejną częścią towaru? Powiezie gdzieś kilka worków. Przetransportuje je do domu. Kontynuujemy nasz odkrywczy przemarsz.

Podróżując często fotografuję. Często jednak to co na zdjęciach wydaje się być spektakularne w rzeczywistości wcale takie nie jest. Dobrze ujęty kadr, lekka poprawka techniczna, usunięcie cieni, wyrównanie prześwietleń powodują, że wszelkie niedoskonałości, otaczający miejsce ludzie, kosze na śmieci, słupy telegraficzne i inne elementy niszczące piękno fotografii pozostają tylko w pamięci fotografa. Rzadko bo rzadko, ale trafiają się też miejsca kiedy to zdjęcie nigdy nie odda piękna natury. Todra do tych nielicznych bez cienia wątpliwości należy. Cisza i spokój, niezakłócone hordami turystów intymne spotkanie z naturą. Spektakularny krajobraz wyschniętej częściowo rzeki jakby zatrzymanej w czasie. Pozostałości skamieniałego dna poprzecinane płynącym spokojnie strumykiem. Od czasu do czasu ów strumyk się urywa, a dno delikatnie unosi się do góry, umożliwiając przejście na drugą stronę koryta. Po obu stronach rzeki, nie zaburzając jej biegu, nie wciskając się na jej terytorium, nie kradnąc jej cennych metrów przestrzeni w bezpiecznej odległości, gęsto po jednej i drugiej stronie, jedne wyższe, smuklejsze, bardziej proste, inne rozłożyste, rosochate drzewa tworzą urzekające oazy palmowe ciągnące się wzdłuż jak daleko sięga wzrok. Uciekają za zakręt, a tuż za nim ciągną się dalej do kolejnego załamania terenu i tak kilkanaście kilometrów przed siebie. Palmy nie są samotne. W ich towarzystwie rosną także inne krzewy i drzewa, których nazw nie znam. Jedne bardziej zielone o drobniejszym listowiu, inne przyjmujące ciemniejsze odcienie urozmaicają niezwykłość otaczającej nas scenerii. Dochodzimy do miejsca, gdzie rzeka wypełnia po brzegi swoje koryto. Kierujemy się w prawo po uformowanych schodkach i dalej wąską ścieżką porośniętą gęsto roślinnością przed siebie. W zasadzie poruszam się sam, gdyż Blondynka ma pewne obawy co do stworzeń pochowanych w zaroślach. To ja panicznie boję się węży, którymi tak nas straszyli tutejsi przewodnicy, ale moja ciekawość wydaje się być niezaspokojona. Powoli metr po metrze badam teren. Tak jak i wcześniej również i w tej części doliny natrafiam na coś w rodzaju ogródków działkowych. Teren częściowo wypalony nie jest porośnięty niczym co nadawałoby się pod uprawę.

– Bonjour Monsieur. Gorges du Todhra c’est là. – zatrzymuje mnie jedna z tutejszych kobiet i z życzliwością i uśmiechem wymalowanym na twarzy pokazuje mi drogę do gardzieli.

Grzecznie dziękuję za podpowiedź i idę dalej przed siebie, schodząc z powrotem do koryta rzeki, uciekając na chwilę za zakręt i wypatrując drewnianego mostu znajdującego się kilkaset metrów dalej. Blondynka zniknęła już dawno z mojego pola widzenia. Wracam szybkim krokiem i przekonuje ją do pójścia dalej. Żadnych węży wygrzewających się na słońcu nie spotkałem. Nie musiałem zbyt długo namawiać mojej towarzyszki podróży. Wracamy zatem tą samą drogą i powolnym krokiem udajemy się w kierunku wyłaniającego się w oddali mostu łączącego obie części koryta. Zbliżamy się do drewnianej konstrukcji i krok po kroku, belka po belce przemieszczamy się przed siebie. Budowla nie wydaje się być stabilna. Czasami coś zapiszczy, wyda z siebie dźwięk, jakby było istotą żywą, jakby próbowało poinformować o bólu jaki mu przysparzamy. Most wisi dość wysoko nad ziemią. Przeprawa nie należy do przyjemnych ale kilka chwil później stoimy już po drugiej jego stronie. Przez moment poczułem się jakbym brał udział w jednej z misji u boku słynnego Indiany Jonesa.


Kilka godzin odkrywczego spaceru uwieńczone zostaje posiłkiem w jednym z pobliskich lokali. Dla bezpieczeństwa mojego żołądka ponownie zadowalam się tradycyjną mieszanką grillowanych warzyw. Kelner zastawia jak zwykle stół oliwkami, tym razem aż trzema miseczkami. Są w nich odpowiednio oliwki koloru czarnego, zielonego jak i różowego. Pierwszy raz spotykam się z różowymi oliwkami. Doskonale kontrastują z pozostałymi dwoma rodzajami, tworząc niezwykle fotogeniczną kompozycję. Powoli zaczynam przyzwyczajać się do smaku tradycyjnych, nienaszpikowanych niczym oliwek. Ilość stawianych dodatków na stole prowokuje do daleko idących stwierdzeń. Może właściciel restauracji dysponuje ogródkiem znajdującym się za budynkiem, polem, kawałkiem ziemi, gdzie rośnie kilka krzaków wydających obfity plon. Może za każdym razem gdy przychodzą nowi goście, ukradkiem wychodzi tylnymi drzwiami, zrywa garść oliwek, napełnia miseczki stawia je na stole. A może ktoś je po prostu każdego poranka dostarcza na ciężarówce z plantacji położonej kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów oddalonej od kanionów. Jakakolwiek nie byłaby historia ów oliwek ich smak jest nieskazitelny. Niezatruty żadną chemią, niezakonserwowany żadnymi kwasami. Czysta kwintesencja smaku wprost z otulonych słońcem gajów oliwnych.



Wracamy do naszej wioski, mijając po drodze budynek niczym nie przypominający z zewnątrz placówki edukacyjnej. Spoglądamy do środka, a sceneria zdradza nam, że w istocie to właśnie szkoła. Dzieci siedzą w ławkach i śpiewają jakąś piosenką w języku arabskim. Chwilę późnej stajemy przed bramą naszego hostelu. Przy jednym ze stolików znowu widzimy siedzącą dwójkę starszych Szwajcarów. On pogrążony w analizie map, ona notująca coś do swojego zeszyciku. Przyjechali tu odpocząć. Nie są zainteresowani ani wspinaczką, ani przejażdżkami rowerowymi. Przyjechali pospacerować. Wiek nie stanowi dla nich żadnej bariery. Korzystają z życia. Krótki moment wytchnienia i udajemy się w drugą stronę w głąb kanionu. Po raz kolejny mijamy naszego czarnoskórego znajomego.
– Dzień dobry. Co słychać? Może herbata? Podjęliście decyzję co do rowerów? Wasza dwójka rodaków była wczoraj bardzo zadowolona z przejażdżki.
– Jaka byłaby cena? – upewniam się po raz kolejny.
– Siedemdziesiąt dirhamów za rower. To naprawdę bardzo dobra oferta. W sezonie jest dużo drożej. – próbuje skusić mnie ów mężczyzna do skorzystania z jego usługi.
– Nie do końca taka dobra. Dwa lata temu płaciliśmy po dziesięć dolarów za cały dzień za wynajem rowerów na Florydzie w Miami, jednym z najbardziej rozwiniętych turystycznie regionów świata.
– Tak. Całkiem możliwe. Konkurencja duża. Tuta jestem sam. Może za rok będzie taniej.
Dziwna mentalność. Naprawdę zaskakujące, niezwykłe. Nie dowierzam, że jestem świadkiem i uczestnikiem tej sytuacji. Mężczyzna rezygnuje z jakiegokolwiek zarobku. Ma do dyspozycji rowery stojące na zapleczu i nie chce uczciwie zarobić. To pewna cecha mentalności dużej części społeczeństwa trudniącej się turystyką. Nie pierwszy raz spotykamy się z odmowną reakcją na uczciwszą kontrpropozycję. Ów człowiek nie odczuwałby satysfakcji gdyby nie naciągnął swojego klienta na założoną wcześniej sumę. Duma i swoje własne zasady mu na to nie pozwalają. To pewien rodzaj kodeksu wewnętrznego wykluczającego możliwość ubicia uczciwego targu. Japońscy samurajowie również ponad wszystko cenili sobie postępowanie honorowe. Kapitulacja w walce uznawana była za objaw najwyższej hańby. Cofając się jeszcze dalej i zgłębiając księgi historii, Ateńczyk wiedząc o swojej słabości i niemożności zwycięstwa w wojnie, nigdy nie stanąłbym po stronie Persa, choćby finał walki był przesądzony z góry. Tak samo nasz znajomy czarnoskóry właściciel hotelu nie pozwoli urazić swojej dumy i nie odda roweru za bezcen. Jakże honorowe postępowanie, ale zarazem jakże nierozsądne. Tak jak japońska i ateńska postawa noszą w sobie znamiona moralności i honoru, tak w konfrontacji z mająca miejsce sytuacją oznak bohaterstwa, godności, a przede wszystkim krzty moralności nie potrafię odnaleźć. Nie zjedziemy w głąb kanionu rowerami. Przynajmniej nie w tym roku. Może za rok jak stwierdził nasz kolega. Może tak. Nie wziął pod uwagę pewnej małej drobnostki, a mianowicie faktu, iż za roku już tu nie przyjedziemy. Zapomniał też o czymś innym. Na pewno nie będziemy skorzy polecać jego osoby innym podróżnikom przybywających do Todra. A wystarczyło okazać choć odrobinę dobrej woli, by wyrobić sobie doskonałe pole do nienagannej reklamy. Cóż, nie tym razem. Może za rok.


Ciągnącą się w nieskończoność drogą podążamy kilka kilometrów przed siebie otoczeni z obu stron strzelającymi ku górze skalistymi ścianami porośniętymi gdzieniegdzie jakiś krzakiem, czy też inną skarłowaciałą roślinnością. Uroku jak wcześniej całości krajobrazu dodają ciągnące się miejscami u podnóża skał gaje palmowe, jak i farmy kaktusowe, a pod nimi słychać strumyk rześkiej, leniwie płynącej wody. Droga momentami szersza, pozwalająca zaczerpnąć powietrza na otwartej przestrzeni, gdzie skały nie tworzą pionowych ścian, zamienia się często w wąskie, klaustrofobiczne przesmyki, gdzie nie dochodzi ani jeden promyk słońca. Co jakiś czas przemknie obok nas jakaś ciężarówka, samochód jadący z pobliskich miejscowości, motory z grupką turystów. Gdzieś w oddali migocze kilka miniaturowych postaci. Do uszu dobija dźwięk uderzającego o skały młota. Z każdym krokiem postacie stają się coraz większe, a dźwięk zamienia się w głuche uderzenia trzepaczki. Ubrane w tradycyjne stroje kobiety głęboko pochylone nad strumykiem wody silnymi uderzeniami piorą sterty ubrań ułożone równo na okalających je skałach. Towarzyszy im kilku mężczyzn, którzy po chwili wsiadają w stojącą obok ciężarówkę i pospiesznie odjeżdżają. Kawałek dalej z naprzeciwka zbliża się kompletnie niezainteresowany nami mężczyzna. Przejeżdża kolejny motor. Tym razem to nie turysta, tylko miejscowy. Kiwa ręką na powitanie, uśmiecha się, wykrzykuje coś czego nie rozumiemy. Na górze po prawej stronie drogi dostrzegam kilka osób siedzących jakby w wyżłobionej jaskini. Znajdują się kilkanaście, może kilkadziesiąt metrów nad nami. Opierają się o ogromy głaz tworzący coś na wzór balkonu i podejrzliwie spoglądają w naszą stronę. Postanawiamy udać się w drogę powrotną. Zastanawia mnie jak oni wszyscy tam weszli i co takiego robią na tak wysokiej skale. Groty i jaskinie mogłyby służyć za mieszkania. Może to tutejsi bezdomni? Może osiedlają góry i jaskinie jak Cyganie żyjący w andaluzyjskich jaskiniach w Granadzie? Nie wszyscy jednak siedzą tam bezczynnie. Część z nich pogrążona jest w czynnościach, których z takiej odległości nie sposób rozszyfrować. A może to grupka zajmująca się nie do końca legalnymi interesami? O takich również słyszeliśmy. Nie będziemy tego sprawdzać. Wracając Blondynka wpada na pomysł zakupu chusty, ale tym razem twardo wyznacza sobie próg cenowy, którego za nic w świecie nie przekroczy.



– Dwadzieścia dirhamów. – zwraca się do sprzedawcy.
– Za tą czterdzieści, ale mogę sprzedać taką za trzydzieści. – pokazuje inny produkt mężczyzna.
– Taką już mam. Tą za dwadzieścia.
– Niestety nie mogę.
– W takim razie dziękuję. – energicznym krokiem odchodzi od stoiska.
– Dobrze. Niech będzie. Dwadzieścia. – wraca sprzedawca.
Są zatem i tacy, którzy nie unoszą się dumą i zależy im na sprzedaniu swoich produktów. Negocjacje z tym panem były niezwykle owocne. Zanim jeszcze przebędziemy tych kilkadziesiąt metrów do hostelu ponownie spotykamy się z naszym czarnoskórym przyjacielem. Swoim charakterystycznym uśmiechem po raz kolejny zachęca nas do skorzystania ze swoich gastronomicznych usług.
– Kiedy wyjeżdżacie?
– Jutro.
– Mogę Wam zorganizować taksówkę. Bardzo dobra cena. Tylko dla Was. Rano stąd się niczym nie wydostaniecie. Zadzwonię tylko do mojego przyjaciela i przyjedzie po Was.
Również i tym razem odmawiam, odczuwając nieskrytą satysfakcję. Teraz to ja wygrałem. Obyłem się bez jakiejkolwiek pomocy i oferowanych usług. Stanowczo odmawiałem. Może to jedyny sposób na pomoc co poniektórym tubylcom w zmienianiu nastawienia do przybyszy z Europy. Jeśli każdy kolejny nie skorzysta z proponowanych ofert, lokalni mieszkańcy trudzący się turystyką staną się bardziej wrażliwi na potrzeby przybywających. Wyzbędą się przekonania, iż jedyną drogą do sukcesu jest naciąganie. Siadamy przy stoliku naszego hostelu. Obserwując przechodniów, wypatruję znajomą twarz. Chłopak o słowiańskich rysach przechodzi obok bramy i spogląda w moją stronę. Nie mogę sobie przypomnieć skąd go znam.
– Cześć. Wy również tutaj. – inicjuje rozmowę.
W tym momencie doznaję oświecenia. To dwójka turystów jadących autobusem z Fezu w kierunku Sahary. Ucinamy krótką pogawędkę. Okazuje się, że także jeszcze nie wiedzą jak przedostać się jutro rano do miasteczka położonego przy głównej drodze. To właśnie o tej dwójce Polaków cały czas wspominał nam czarnoskóry właściciel hotelu. Ogrom świata jest niezmierzony, choć w takich chwilach jak ta, ów teoria nie znajduje żadnego potwierdzenia, gdyż świat wydaje się być taki mały.
Ni stąd ni zowąd do stolika dosiada się Brahim, nasz gospodarz. Blondynka prosi go o porcje frytek. Żadne karty dań nie mają tu racji bytu. Dziś ta sama porcja jest kilka dirhamów tańsza niż wczoraj. Nikogo to już jednak nie dziwi. To nie pierwszy raz ceny wyrzucane są z rękawa. Wczoraj podawał je ktoś inny. Dziś pytamy samego właściciela i cena też jest inna. W zasadzie nie ma to żadnego znaczenia kto je podaje. Mogłaby to być ta sama osoba co wczoraj. Może dziś ma lepszy humor? Albo wczoraj brakowało grosza i trzeba było wyrobić większy napiwek? To Maghreb. To chyba jedyne wyjaśnienie dla pewnych kuriozalnych sytuacji mających miejsce na każdym kroku.
– Jesteście pierwszymi moimi gośćmi rezerwującymi nocleg przez ten serwis. Możecie mi powiedzieć jak to działa?
Brahim nie wydaje się być osobą doświadczoną i obeznaną z portalami rezerwacyjnymi. Prosi o rady, co mógłby jeszcze poprawić na swojej stronie. Pyta jak dodawać zdjęcia do swojego profilu, gdzie może zmienić opis, jak zmienić funkcje automatycznych akceptacji rezerwowanych pokoi. Pyta również o to ile zapłaciliśmy za pokój i zdziwiony odpowiada, iż on tyle nie dostał. No tak, prowizja serwisu transakcyjnego to różnica między ceną którą dostał, a tą faktycznie zapłaconą przez gościa.
– Macie coś na wymianę? Ten telefon wymieniłem z jednym z gości.
Już wcześniej mieliśmy okazję dokonać jakiejś wymiany z jednym ze spotkanych na ulicy przewodników. Potwierdza się zatem, iż to jeden ze sposobów dość prężnie działającego tu handlu. Pytam Brahima jak wydostać się z wioski skoro jutro o świcie musimy złapać autobus jadący na południe.
– Nie musicie się zrywać. O ósmej trzydzieści jedzie autobus jakiejś lokalnej kompanii. Wyjdźcie pół godziny wcześniej na plac, złapcie taxi kosztuje osiem dirhamów i w ciągu kilkunastu minut będziecie na dworcu. Rano sporo ludzi udaje się do miasta także nie będzie z tym żadnych problemów.
Brahim okazuje się być bardzo pomocną i życzliwą osobą. Nie naciąga, a może, bo wie, że musimy się rano wydostać do miasta. Podpowiada jak to najsprawniej zrobić. Kilka razy dopytuje czy wszystko była na pewno w porządku. Naszą rozmowę przerywa przyjazd starszego mężczyzny wyglądem przypominającego jakiegoś lokalnego mafijnego bossa. Brahim wita go uściskiem ręki i zaprasza do środka. My udajemy się do pokoju. Za pół godziny ma być rzekomo dostępna ciepła woda. Czas wziąć zatem prysznic. Nigdy nie wiadomo, czy kilkanaście minut spóźnienia nie skończy się kąpielą w lodowatej wodzie. W końcu to Maghreb, źródło absurdów i kuriozów.