Alin i Valentina są obywatelami Austrii, ale ich korzenie sięgają Rumunii. Myśląc w sposób trochę bardziej żartobliwy, Alin nie przypadkiem wynajął na swoją podróż pojazd marki Dacia. Prawda jest troszeczkę inna. Otóż przed przylotem na swój wymarzony urlop zarezerwował auto w jednej z wypożyczalni. Po przyjeździe na miejsce i udaniu się na lotnisku do jednego z biur okazało się, że przedstawiciel o niczym nie ma pojęcia. Samochód nie został zarezerwowany, a innego nie ma. Cóż począć w takiej sytuacji? Ponad godzina wykłócania się o swoje prawa, dwukrotnie wyższa cena za zorganizowanie czegoś zastępczego i dwójka austriackich podróżników mknie przed siebie ponad sto kilometrów na godzinę po maghrebskich drogach. Tak, Alin nie oszczędza auta i pomimo licznych kontroli policyjnych ryzykuje dość mocno wlepienie mandatu. Chyba jest szczęściarzem. Mieli do tej pory kilka kontroli, ale po okazaniu paszportu ani razu nie zostali ukarani. Przed podróżą również rozważałem wynajęcie pojazdu na miejscu, ale moja nieufność, niechęć do blokowania astronomicznych kwot na koncie przez afrykańskie spółki, które mogłyby zostać w konsekwencji wykorzystane na pokrycie wyimaginowanych szkód, sprawiły, iż mimo zdecydowanie mniejszej wygody w podróżowaniu, komunikacja publiczna mimo wszystko wygrała. Komfort może i mniejszy, ale wrażenia związane z kupnem biletów, odwiedzaniem dworców, negocjacją cen, całym przedodjazdowym show serwowanym w większości autokarów niższej klasy, niezapomniane.
Spoglądam to w prawo to w lewo. Co kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów wjeżdżamy do jakiejś wioski, lub miasteczka. Na poboczach widać często maszerujące do lub ze szkoły dzieci. Niektóre z nich dojeżdżają na rowerach. To namacalny przykład i dowód na wszystko to co powiedział nam podczas wizyty w stolicy nasz przyjaciel Boubker. Maghreb walczy z problemem edukacji. Spora liczba dzieci nie ma do niej dostępu ze względu na problemy z dojazdem do placówek oddalonych nierzadko o kilkadziesiąt kilometrów od miejsca zamieszkania. Dotyczy to przede wszystkim regionów znajdujących się poza strefą przemysłową, nie będącą w zasięgu wielkich uprzemysłowionych, bądź administracyjnie rozwiniętych miast. Może po prostu walka Maghrebu o rozwój swoich obywateli nie jest wystarczająco zaciekła?
Krajobraz wraz z oddalaniem się od ukochanego Hassilabied zmienia się. Na początku gdzieniegdzie widać jeszcze w tle mgliste szczyty wydm, ale im dalej tym bardziej górzysty teren. Małe pagórki, rozciągnięte kilkaset metrów od drogi wzgórza z wylanymi przed nimi pustkowiami ozdobionymi od czasu do czasu ciągnącymi się gajami palmowymi z czasem zamieniają się w teren iście górzysty. Nieubłaganie zbliżamy się do Atlasu, najwyższego pasma górskiego kontynentu.
Nasi kierowcy przybyli do Maghrebu na dziesięć dni. Alin jest pracownikiem administracji, a Valentina tłumaczką. To stąd ta zaskakująco dobra znajomość języka francuskiego. Pracując w ambasadzie, trudno jej o większą ilość dni urlopowych. Opowiadają o swojej niefortunnej przygodzie z Fezu, jak to zostali naciągnięci przez swojego gospodarza na obiad w jego zaprzyjaźnionej restauracji. Cóż, z Fezem na chwilę obecną również nie mamy zbyt miłych doświadczeń. Dopiero z czasem docenię jego oryginalną, niezatrutą jeszcze przez hordy turystów atmosferę.
Blondynka prowadzi debatę na temat naszej polityki dotyczącej uchodźców głośno komentowanej w austriackich mediach, a ja wyłączam się i śledzę niecierpliwie mapę. Nasi towarzysze wydają się być bardzo tolerancyjni. Działają w organizacjach wolontariackich wpierających politykę przyjmowania uchodźców do Europy. Niedługo dojedziemy do naszej stacji końcowej. W zasadzie nie do końca to docelowa stacja, ale punkt na trasie, z którego musimy jakoś przedostać się dalej, do oddalonych o kilkanaście kilometrów kanionów.
– Według mapy to chyba tu powinniśmy wysiąść. – instruuję Alina.
Wysiadamy z pojazdu, zabieramy plecaki udając się spokojnym krokiem na dworzec autobusowy.
– Dzień dobry. – zwracam się do kasjerki.
– Dzień dobry.
– Czy wie Pani jak dostać się do kanionów?
– Grand taxi. Stoją przy ogrodzie.
– Dziękuję.
Udajemy się zatem na stację taksówek, gdzie już na samym wejściu atakują nas kierowcy.
– Ouarzazate! Taxi, taxi? – przekrzykuje jeden drugiego.
– Kaniony. – rzucam w tłum.
– To nie tutaj. Po drugiej stronie. – odpowiada jeden z nich.
Wracamy tym samym na plac główny i udajemy się w stronę drugiej stacji, wspomnianej przez taksówkarzy obsługujących inny kierunek. Czasami można się jednak natknąć na pewną dozę uczciwości. Przynajmniej pomiędzy swoimi, gdyż jeden tubylec nie wchodzi drugiemu w drogę. Każdy odpowiedzialny jest za swój rewir i swoją trasę. Tak naprawdę każdy z nich mógł zaproponować swoją stawkę i zawieźć nas do wyznaczonego celu. Żaden z nich nie odważył się na taki krok, tylko uprzejmie wskazał ręką drugą stację. Jednak dobroć może powrócić. Jego kolega z drugiej stacji uczyni to samo, gdy tylko spotka jakiegoś turystę udającego się w przeciwnym kierunku. Dlaczego ta zasada nie działa w stosunku do przybyszy? Bóg jeden wie. Udajemy się zatem na drugą stację. Przechadzkę przerywa nam nadjeżdżający z naprzeciwka samochód.
– Excuse me. Do you know the way to canyons? – rzuca w naszą stronę pytanie o drogę z mocno południowym akcentem.
– W zasadzie tam jedziemy. Mam mapę.
– Wsiadajcie. Pojedziemy razem.
Kolejny przykład spontaniczności i odpowiedź na pytanie dlaczego właśnie tą cechę cenię i kocham najbardziej. Wychodzę z jednego samochodu gdzie podwozili nas Austriacy, szwendam się kilkanaście minut po afrykańskim placu u podnóża Atlasu, ucinając sobie krótką pogawędkę z arabskimi taksówkarzami, by chwilę później wsiąść do kolejnego auta z dwójką włoskich turystów udających się dokładnie w tym samym kierunku co my. Oni również wynajęli auto, by podróżować z północy na południe. Bateria mojego telefonu jest na wykończeniu.
Pomarańczowe skały wchodzące momentami w kolor czerwony wybijają się w górę z chwili na chwilę coraz wyżej. Coraz bardziej muskają wierzchołkami błękitu nieba podkreślanego uderzającymi w nie promieniami słońca. Poniżej w dolinie po jednej i drugiej stronie ciągnące się w nieskończoność oazy palmowe. Co jakiś czas z przeciwnej strony przemknie jakiś rozgruchotany stary rzężący mercedes spełniający funkcję taksówki. Mijamy jakąś wioskę, zwalniamy, za kilka kilometrów powinniśmy być u celu. Przynajmniej tak mówią wskazania mapy. Stajemy po lewej stronie na skrawku ziemi wyglądającej na miejsce postojowe. Spostrzeżenie dobre.
– Dzień dobry. Pięć dirhamów. – wita nas parkingowy.
– Ja zapłacę. – wychodzę z propozycją w ramach podzięki za podrzucenie nas na miejsce.
Włosi ruszają w swoją stronę, a my w swoją, szukając naszego miejsca noclegowego. Wchodzimy do jednego z hosteli powołując się na rezerwację dokonaną dzień wcześniej. Recepcjonista nie mówi o dziwo po francusku, a po angielsku nie rozumie praktycznie nic. Pozostaje nam postępować według utartego hotelowego schematu. Zostajemy na miejscu na posiłku, obserwując siedzącą po lewej głośną grupę rozgadanych Hiszpanów. Chwilę później do stolika po prawej dosiada się dwójka starszych Szwajcarów. Większość przybywających w to miejsce ludzi to zamknięte, hermetycznie grupki wspinaczy skałkowych. Nie zajmujesz się tym samym, nie będą z Tobą rozmawiać. W jakimś stopniu jest to zrozumiałe, bo co im tak naprawdę po rozmowie ze mną. Nie udzielę im żadnych porad wspinaczkowych, nie wymienię się doświadczeniami z przygód na skałach.

Gdyby się nad tym mocniej zastanowić każdy podczas podróży nosi w sobie znamiona egoizmu. Jadąc w nowe miejsce, szukam każdej sposobności do kontaktu z tubylcami, do wejścia w ich życie, do chłonięcia ich kultury i obyczajów poprzez przeżywanie z nimi dnia powszedniego na ich tradycyjny, zwyczajny, codzienny sposób. Prowokuję pytaniami do opowieści z życia moich gospodarzy, do zaznajomienia mnie z historii kraju, regionu, miasta, miasteczka, wsi. Ta żądza wiedzy, otwarcie na drugiego człowieka, chęć poznawcza, zaciekawienie, zainteresowanie czymś obcym jest w pewnym stopniu egoistyczna. To ja przychodzę i chcę. To ja liczę na zdobycie jak największej liczby informacji, na przeżycie możliwie wielu chwil w obcej kulturze. Jestem zatem w pewnym sensie podróżniczym egoistą. To jednak z całą pewnością pozytywna strona egoizmu. Gdyby podróż była pozbawiona swojej egoistycznej natury, o ile to w ogóle możliwe, byłaby monotonnym, mdłym tworem pozbawionym emocji, nutki adrenaliny, przygody. Szybko odeszłaby w zapomnienie. Nie wniosłaby zbyt wiele do rozwoju osobowości podróżującego, do poszerzenia jego horyzontów, wzbogacenia doświadczenia. Byłaby odhaczeniem kolejnego miejsca na mapie uwiecznionego na kilku zrobionych zdjęciach wklejanych hurtowo do albumów nie różniących się od siebie niczym poza detalami w architekturze budynków, innym odcieniem wody, czy też inną strukturą gór fotografowanych krajobrazów. Ze smutkiem spoglądam dziś na współczesnego turystę-podróżnika. Jest ich tak wielu. Tak wielu nie różniących się od siebie niczym. Rozwój mediów społecznościowych konsekwentnie zabija wrażliwość podróżniczej duszy. Coraz mniej ludzi interesuje się miejscem, do którego kupuje bilet lotniczy. Tajlandia, Kuba, Chiny. Miejsca muszą brzmieć spektakularnie, znajdować się najlepiej na drugiej stronie globu. Jednakże Tajlandia to nie tylko Bangkok i Phuket. Prospekty turystyczne ukazujące kubańskie Cayo Coco nie wspominają nic o ciężkim żywocie tubylców w obliczu tyrani i dyktatorskich rządów Castro. Chiny swoim ogromem i nieskończonym bogactwem kulturowym zniechęciły do podjęcia poznawczej walki nawet tak wielkiego mistrza reportażu, niedoścignionego podróżniczego wzoru jakim bez cienia wątpliwości był Ryszard Kapuściński. Po swoich przygodach z Indiami i Chinami do tego stopnia zdał sobie sprawę ze swojej bezradności w obliczu ogromu i bogactwa dwóch potężnych cywilizacji, że postanowił porzucić badania nad kontynentem azjatyckim i poświęcił swoje życie Afryce. Podróżnik im więcej jeździ po świecie, im więcej poznaje, uczy się, doświadcza, dotyka kultury, wchodzi w interakcję z obcością, z napotkaną nowością, tym bardziej zdaje sobie sprawę z tego jak głupi jest i tak naprawdę nic nie wie o otaczającym go świecie. Mnogość narodów, nieskończoność kultur, obyczajów i języków jest przytłaczająca. Bogactwo świata wydaje się być niezmierne. Cóż może mi powiedzieć o Tajlandii człowiek, którego celem jest ugaszenie swoich kompleksów poprzez odznaczenie się na portalu społecznościowych i podpięcie pod post mdłego, nie wnoszącego do całości nic zdjęcia, co stało się dość popularną formą obnażania się w dzisiejszym świecie. W takich postawach podróżniczego egoizmu niestety nie dostrzegam. Ten egoizm jest w pewnym sensie wyznacznikiem naszego zainteresowania krajem docelowym podróży. Natomiast zaspokojenie swoich kompleksów jest objawem braku chęci do interakcji, do jakiegokolwiek wysiłku intelektualnego jaki trzeba włożyć, przygotowując się do podróży. Przecież podróż nie zaczyna się w momencie wyjścia z pokładu samolotu, tak samo jak nie kończy się z zatrzaśnięciem drzwi tegoż samolotu przy powrocie do domu. Podróż to duże przedsięwzięcie związane z ogromnym wysiłkiem i dużą ilością związanych z nią przygotowań. Zanim dokądkolwiek wyjadę staram się dogłębnie przeanalizować historię danego miejsca, przekopać się przez ogrom dostępnej literatury, przygotować się do rzeczowych dyskusji na miejscu pozwalających mi zakotwiczyć opowiadane historie z życia prostych ludzi w przygotowanym podłożu merytorycznym. Zdobyta przed wyjazdem wiedza pozwala mi wykreować swoiste tło na które naniosę przeżycia anonimowego obywatela. Każde spotkanie z takim człowiekiem niesie ze sobą nowe bodźce zachęcające do pogłębienia wiedzy po powrocie o nieznane mi dotychczas aspekty. Anonimowy obywatel staje się swoistym źródłem wiedzy, punktem wyjściowym do dalszych rozważań, kolejnych poszukiwań, poszerzania swojej wiedzy, pracy poznawczej. Brak wysiłku włożonego w przygotowanie przedwyjazdowe jest objawem swoistej ignorancji, braku jakiegokolwiek szacunku do ludzi i odwiedzanego miejsca.
Hiszpanie opuszczają stolik. My czynimy dokładnie to samo i zahaczając o pokój wychodzimy na spacer poznawczy po okolicy. Na zewnątrz jest wietrznie, ale o dziwo temperatura nie spadła drastycznie w dół, czego dość mocno się obawialiśmy. W końcu to teren górski. Słońce nadal wisi na horyzoncie. Kurtka. Gdzie jest moja kurtka? Rozglądam się po pokoju w poszukiwaniu odzienia. Nie ma. Wracam myślami do wczorajszego ogniska. To ono jest głównym sprawcą zagubienia kurtki. Odzież przeszła przecież cuchnącym dymem i chcąc ją odizolować od reszty w miarę czystych ubrań kurtkę wrzuciłem na tylną półkę auta. Nie ma. Pojechała przed siebie. Jest właśnie w drodze na południe z dwójką Austriaków. Mam sporego pecha co do kurtek. Podczas mojej ostatniej podróży do starożytnej Persji również zgubiłem kurtkę już pierwszego dnia pobytu. Tam na szczęście temperatura przez całą wyprawę nie spadała aż tak drastycznie. Mam przecież numer do Alina. Prosił abyśmy zapisali kontakt przed wyjazdem z Hassilabied. Natychmiast wysyłam wiadomość, bo za dwa dni będziemy w tej samej miejscowości. Może kurtkę uda się jeszcze odzyskać. Sprawa wyjaśni się zatem za dwie doby. Przyoblekam jakąś bluzę i wychodząc z budynku, kierujemy się w lewo. Przechodzimy raptem pięćdziesiąt metrów, a z naprzeciwka podchodzi do nas czarnoskóry mężczyzna, na oko w wieku pięćdziesięciu lat, trochę łysiejący, odznaczający się uśmiechem od ucha do ucha.
– Hello my friends. – wita nas jednym ze standardowych maghrebskich frazesów. Potrzebujecie noclegu? Mogę Wam zaoferować nocleg. Chodźcie na herbatę.
– Mamy już nocleg. Dziękuję.
– Wejdźcie zatem na herbatę. Mam dobrą restaurację. – kontynuuje uporczywie właściciel hostelu.
– Na razie dziękujemy. Chcemy się przejść po okolicy.
– Przyjechaliście na wspinaczkę?
– Nie. Chcemy pospacerować.
– A może rowery? Mogę Wam wynająć rowery. Bardzo dobra cena. Specjalnie dla Was.
Dużo jeżdżę rowerem w sezonie. To moja słabość, swoiste hobby. Za każdym razem gdy widzę możliwość wskoczenia na dwa kółka, czynię to z nieodpartą radością. To zdecydowanie najlepszy środek lokomocji w podróży po relatywnie małych obszarowo krajach. Mamy wtedy namacalny kontakt z naturą, z otaczającym nas światem.
– Ile za takie rowery? – pytam z zaciekawieniem.
– Siedemdziesiąt dirhamów za każdy na trzy godziny. To naprawdę doskonała cena. Normalnie jest dużo drożej. Mam u siebie dwóch Polaków, którzy właśnie wynajęli i jeżdżą po okolicy. Zatrzymali się u mnie na noc.
Uruchamiam szybko kalkulator w głowie, gdyż kilka dni spędzonych w Maghrebie nauczyło mnie stanowczo unikać wszelkich ofert okraszonych pięknymi sloganami reklamowymi w postaci utartej formułki very good price my friend. Only for you. Sto czterdzieści dirhamów, czyli jakieś sześćdziesiąt kilka złotych co daje nam cenę w wysokości ponad dziesięciu złotych za godzinę spędzoną na afrykańskim rowerze. Nie chcąc być nieuprzejmym, grzecznie dziękuję i informuję, iż może jutro skorzystamy z usług. Może do jutra cena spadnie.

Todra spogląda nam prosto w oczy. Jej piekielne wrota stoją przed nami otworem. Czterdzieści kilometrów długi, a w najbardziej spektakularnym miejscu sto sześćdziesiąt metrów wysoki kanion wyżłobiony przed laty przez rzekę Dades poraża swą potęga i pięknem. Złocisto-pomarańczowo-brązowy kolor skał wplata się w błękit niebiańskiego oblicza. Poniżej dodająca uroku zieleń rosnących gęsto oaz palmowych hipnotyzuje zmysły przybysza. Takie miejsca jak Todra uświadamiają w mgnieniu oka jak małym ziarenkiem, drobiną kurzu, okruszkiem jesteśmy w obliczu niezmierzonej potęgi natury. Otoczeni ogromem skał wychylających się z każdego narożnika, spoglądających na nas jakby z góry, obserwujących każdy nasz ruch, poruszamy się powoli mającą zaledwie dziesięć metrów szerokości drogą do przodu. Po prawej stronie płynie rzeka, a w zasadzie jej pozostałości w formie spokojnego, leniwego, a zarazem lodowatego i krystalicznie czystego strumyka wody pozwalającego podziwiać dno koryta rzeki pokryte fragmentami skał i kamieni.

– Ciekawe co by się stało, gdyby jedna z tych skał spadła na stojące pod nimi hotele. – rzuca pytaniem Blondynka.
Odpowiedź powraca jak bumerang, niezwykle szybko, gdy w pewnym momencie po prawej stronie wyłania się jedna z takich budowli. Zniszczony dach, uszkodzona jedna ze ścian nośnych dziś przypomina bardziej ruiny niż przytulny, nastrojowy hotel w samym sercu kanionu. Nikt nie zajął się remontem. Co więcej nikt nawet nie zajął się posprzątaniem nieporządku, czy zburzeniem go do końca. Hotel stoi dokładnie w takim samym stanie, w jakim znajdował się po bliskim spotkaniu z oderwaną skałą spadającą z niebotyczną prędkością i siłą z jednej ze ścian gardzieli. Można nie mieć pieniędzy na renowację. W sezonie przyjeżdża tu wielu miłośników wspinaczki, ale hotele, hostele i pensjonaty są małe. Trudno zatem wyobrazić sobie, aby były w stanie zarobić na dość kosztowną naprawę.
Problemem Maghrebu jest natomiast brak świadomości i chęci do utrzymywania czystości na swoim własnym podwórku. Tej świadomości brakuje już na najniższym szczeblu interakcji z środowiskiem naturalnym. Często w miastach brakuje koszy na śmieci. Ludzie wyrzucają papiery, opakowania po zjedzonych batonikach, butelki po wypitych napojach gdzie popadnie. W mieszkańcach Maghrebu trudno zaszczepić ową samoświadomość. Nie zdają sobie sprawy, że czystość, porządek są częścią uroku danego miejsca. W ten sposób powstaje wizytówka, kreuje się oryginalność, coś dzięki czemu ludzie postanawiają wrócić tu za rok. Ci sami ludzie opowiadają o swoich przygodach znajomym, przyjaciołom, rodzinie. Dzielą się wrażeniami i opiniami na forach podróżniczych. Inni szukają inspiracji, proszą o rady. Czy nie o wiele łatwiej byłoby się zareklamować, gdyby to miejsce było wysprzątane. Czyż nie byłoby o wiele bardziej urokliwie, gdyby w miejscu walącego się hotelu stał nowy, a jeśli to niemożliwe, to nie stało tam nic? Żywię nadzieję, iż mieszkańcy Maghrebu odnajdą w sobie pewnego dnia tą świadomość. Niewątpliwie muszą do tego dojrzeć, jeśli nie potrafią podpatrzeć działań innych, mających większe doświadczenie na polu rozwoju turystyki, brzydko mówiąc potrafiących się lepiej sprzedać.

Kawałek dalej na lewo stoi sprzedawca chust, ale nie jest nami zainteresowany w najmniejszym stopniu. Może handel bibelotów to nie jedyne jego zajęcie. Co prawda nikt nam jeszcze niczego mocniejszego nie oferował, ale rejon obrósł już w wiele legend jako jeden z tych gdzie mocniejsze używki są wytwarzane, a towarzystwo w jaskiniach wyrytych w górnych partiach kanionów uchodzi za niebezpieczne. Udajemy się kawałek dalej, wychodząc z potężnej gardzieli na bardziej otwartą przestrzeń. Tu wzbudziliśmy już zainteresowanie handlarzy chcących nam zaoferować chusty za zaledwie jedno euro. Blondynka chcąca zaopatrzyć się w jeszcze jeden tego typu przedmiot przegląda zawieszone na metalowym wieszaku produkty. Sprzedawca chwyta jedną z chust i obwiązuje ją wokół mojej głowy w taki sposób w jaki noszą je rodowici Berberzy. Cena natychmiastowo wzrasta z jednego do siedmiu euro. Rezygnujemy z zakupu, nie mając ochoty na wdawanie się w kolejne negocjacje.


Podążamy dalej, a ja odbijam w lewo i ruszam schodami w górę, by po chwili zejść z utartego szlaku w głąb doliny zasypanej skałami. Blondynka waha się. Miejscowi są oczywiście zdania, iż powinniśmy się tam udawać tylko z przewodnikiem, ale zarówno ze swoich przedwyjazdowych przygotowań jak i doświadczenia zdobytego naprędce w ciągu ostatnich kilku dni, a w szczególności po rozmowach z kilkoma samozwańczymi przewodnikami, dochodzę do wniosku, iż sam sobie będę najlepszym przewodnikiem w miejscach gdzie go najzwyczajniej w świecie nie potrzeba. Ścieżka wydaje się wybiegać coraz bardziej do przodu, okrążając jedną ze skał. Bardziej spektakularne widoki czekają jednak po drugiej stronie, wzdłuż asfaltowej drogi prowadzącej do kolejnych z bardziej na północ położonych wiosek. Udajemy się zatem w przeciwnym kierunku, mijając kilku panów wpatrzonych w umieszczone na statywach lunety skierowane ku górze. Pewnie jacyś ornitolodzy wypatrujący rzadkich gatunków ptaków. Nic innego nie przychodzi mi do głowy w tym momencie. W dolnej partii terenu, tuż przy skałach, troszkę powyżej koryta rzeki kręci się kilka ubranych w tradycyjne stroje starszych kobiet. Głęboko pochylone, zlane potem, ubrudzonymi rękoma uprawiają ziemię. Teren swoją charakterystyką przypomina ogródki działkowe. Są one przedzielone wąskimi ścieżkami wydającymi się wyznaczać granicę pomiędzy poszczególnymi działkami. Nie dojrzałem tu żadnego placu mogącego służyć za miejscowe targowisko. Zapotrzebowanie na warzywa jest jednak wysokie. Głównym specjałem każdej restauracji jest przecież tażin. Od czasu do czasu drogą przejeżdża mała ciężarówka. Może właściciele ogródków sprzedają zbiory odbiorcom transportującym je do większych okolicznych miasteczek jak chociażby to oddalone o osiemnaście kilometrów położone przy głównej drodze.


Kilka godzin później wracamy w stronę naszego lokum. Po drodze zaczepia nas czarnoskóry przyjaciel i zachęca ponownie do skorzystania z jego usług. Nie zważając na jego zachęty, przechodzimy przez bramę, siadamy przy stoliku. Blondynka wypatruje stoiska z sokami pomarańczowymi, ale nikogo z obsługi tam nie ma. Chwilę wytchnienia, ciszy i odpoczynku przerywa mężczyzna wypowiadający imię blondynki. Brahim ubrany w czarną, skórzaną kurtkę, krótko obcięty, ciemnej karnacji o twardych rysach twarzy, wyglądający na czterdziestoletniego biznesmena jest właścicielem hostelu. To z nim krótko korespondowaliśmy przed przyjazdem na miejsce. Biznesmen tylko z wyglądu, gdyż wiele musi się jeszcze nauczyć. Nie wie chociażby kto płaci za nasz pobyt pod jego dachem, serwis rezerwacyjny czy my sami. Chwila kurtuazji, kilka standardowych pytań, czy oby na pewno wszystko jest w porządku i znikamy do pokoju.
W świecie Maghrebu gdy wszystko wydaje się być w należytym porządku, w rzeczywistości jest zupełnie inaczej. W pokoju nie ma prądu. Pewnie przepaliła się żarówka. Gniazdka jednak również nie działają. Nie ma ciepłej wody. Schodzę powolnym krokiem na parter i zgłaszam problem Brahimowi. Otóż nie tylko w tym, ale i pozostałych hostelach w miasteczku prąd włączany jest o godzinie osiemnastej. W tym samym czasie podgrzewa się również wodę. W zasadzie już wybiła osiemnasta. Łaskawy szef pozwala uruchomić dostęp energii. Możemy skorzystać z Internetu, poczekać pół godziny na ciepłą wodę i wziąć prysznic. Maghreb momentami zniechęca, innym razem czaruje i hipnotyzuje, ale są też chwile kiedy całkowicie zaskakuje. Absurdalnie i kuriozalnie jak chociażby wtedy, gdy o osiemnastej wyłącza się prąd.