Nareszcie opuszczamy miejsce, które na długo pozostanie w naszej pamięci. W chwili wyjazdu niezwykle uradowany odetchnąłem z ulgą. Przed nami do pokonania blisko pięćset kilometrów drogi. Podróż potrwa całą noc, ale u celu czeka nas spotkanie z całkowicie odmienną kulturą. Co prawda odczuwam z jednej strony delikatny stres, gdyż będziemy musieli wysiąść w ostatniej ze znajdujących się na mapie wiosce, udać się do człowieka, którego nigdy nie widzieliśmy, a na zewnątrz nie zacznie nawet jeszcze świtać. Mimo wszystko uczucie ulgi bierze górę. Przynajmniej na chwilę. Autobus jest prawie pusty. Kupno biletu dzień wcześniej nie było koniecznie. Poza dwójką młodych turystów z Polski, listę pasażerów dopełnia dwóch Azjatów i kilku miejscowych. Może ktoś się jeszcze dosiądzie na dalszych przystankach. Może trwający jeszcze niski sezon ma wpływ na tak małą ilość osób podróżujących w kierunku algierskiej granicy.

– Słabo mi. Gorąco tu. – mówi Blondynka.

– Zdejmij bluzę i się połóż.

Nic nie zwiastowało jeszcze nadchodzącego kilkugodzinnego koszmaru. Autobusy Supratours mają to do siebie, że reprezentują dość wysoki poziom i standard wyposażenia. Klimatyzowane, z rozkładanymi siedzeniami. Niestety tym samym nie ma możliwości otwarcia okien, a z uwagi na fakt, iż jest wieczór kierowca postanowił podkręcić nieco ogrzewanie i wewnątrz robi się dość ciepło. To jednak nie warunki temperaturowe, a zdecydowanie stan psychiczny po mającej chwilę wcześniej sytuacji na dworcu stał się przyczyną horroru. Jedni mają słabszą psychikę, inni mocniejszą i potrafią się dość szybko odnaleźć w ciężkiej sytuacji. Mimo iż w nową kulturę wchodziliśmy dość łagodnie, zaczynając od części kraju bardziej europejskiej, zagłębiając się coraz bardziej w jego orientalną naturę, Maghreb w oryginalnym wydaniu, w całej swojej krasie zdecydowanie przerósł Blondynkę.

– Zapytaj kierowcę, czy mógłby się zatrzymać na najbliższej stacji. Muszę wyjść na zewnątrz.

Kierowca okazuje się wyrozumiały i nie robi żadnych problemów, zatrzymując się kilka minut później na pobliskiej stacji paliwowej. Kilka minut na świeżym powietrzu i ruszamy w dalszą drogę, a ja powoli spoglądam na mapę i przeglądam strony hotelowe, szukając noclegów w miejscach kolejnych przystanków. Zaczynam coraz mocniej powątpiewać czy Blondynka jest w stanie przetrwać w takim stanie całonocną podróż. Kilkadziesiąt minut później sytuacja się powtarza. Zmieniamy usytuowanie, rozkładając się na tylnych fotelach. Kolejny przystanek, tym razem planowany, kolejne wyjście na świeże powietrze.

– Wszystko w porządku? Czy może w czymś pomóc? – podchodzi życzliwy mężczyzna.

Przed wyruszeniem w dalszą drogę na tył autobusu przychodzi zatroskany kierowca i pyta czy się polepszyło. Jest święcie przekonany, iż cała sytuacja spowodowana jest tym z czym zmaga się większość przybywających do Afryki Europejczyków. Niestety tym razem jest zupełnie inaczej, ale nie wdaje się w wyjaśnianie i przedstawianie szczegółów naszemu kierowcy. Miło z jego strony, że wyraził zainteresowanie swoim pasażerem. Świadczy to w pewnym stopniu o jego profesjonalizmie, a także o ludzkim pierwiastku, którego często niestety tutaj brak.

Kolejne metry przemierzanej drogi mijają jak kilometry, a kolejne minuty upływają jak godziny. Najgorsza w owych sytuacjach jest bezradność. Jedziemy w stronę algierskiej granicy, do odciętej od świata wioski, gdzie żyje trzystu mieszkańców. Zarówno tam jak i na trasie wiodącej przez góry nie ma nikogo kto mógłby nam pomóc jeśli stan zdrowotny uległby jeszcze większemu pogorszeniu. Nie ma do kogo się zwrócić. Jedyne co pozostało to spróbować się maksymalnie uspokoić, wyciszyć, opanować stres i nerwy i liczyć na poprawę. To jedna z najdłuższych nocy w moim życiu. Co chwila niecierpliwie spoglądam na nawigację z nadzieją, że kropka wskazująca naszą pozycję na mapie będzie coraz szybciej przemieszczać się do przodu. Byle do kolejnego przystanku, byle do kolejnego większego miasta, gdzie będzie znajdował się jakiś szpital i baza hotelowa. I tak mijają kolejne godziny bez zmrużenia oka. Blondynka chwilami sprawia wrażenie jakby przysypiała. Ale czy tak faktycznie jest nie wiem, gdyż nie chcę jej drażnić. Połowa trasy za nami. Wskazówka zegarka zaczyna zbliżać się coraz bardziej do godziny naszego planowego przybycia do celu. Problem w tym, iż tak naprawdę nie wiemy do kogo się zwrócić. Do mającego na nas czekać Mohameda nie dodzwonimy się, gdyż nasz telefon został zablokowany. Dzień wcześniej obiecał nas odebrać z dworca, gdyż wie o której godzinie przyjeżdżają autobusy na stację. Ustaliliśmy hasło dzięki któremu będziemy się mogli rozpoznać po przyjeździe na miejsce. Arfud, Ar-Risani to już końcowe kilometry. Za chwilę będziemy na miejscu. Teraz tylko pozostaje mieć nadzieję na znalezienie Mohameda. Autobus zatrzymuje się na stacji.

– Hassilabied. – informuje kierowca, opuszcza pojazd i wyciąga bagaże.

Do autokaru wchodzi mężczyzna ubrany w zwisający do samej ziemi szary strój z ozdobnym zameczkiem i kapturem i kilkakrotnie wypowiada ustalone hasło.

Dzięki Bogu. To Mohamed. Koszmar dobiegł końca. Co prawda jesteśmy w odciętej od świata wiosce gdzieś pośród wysokich wydm i niekończących się piasków największej pustyni świata, ale to jak się później okaże chyba jedno z najwspanialszych miejsc na ziemi. To miasteczko, gdzie można się całkowicie wyłączyć, oddać przemyśleniom, rozkoszować się naturą podziwiać jej piękno. To miejsce jest ukojeniem dla duszy.

– Chodźcie ze mną. Zabiorę was do pokoju, gdzie odpoczniecie. Jak minęła podróż? – pyta Mohamed.

Streszczam krótko wydarzenia z ostatnich godzin, przechodząc na francuski, by nie drażnić Blondynki i nie wywoływać złych wspomnień. Mohamed zapewnia, że tu nic takiego nie będzie miało miejsca i będziemy mogli w pełni wypocząć.

– Mieszkam w tym domu ze swoją rodziną, ale tam dalej mam jeszcze jedno mieszkanie dla moich gości. – wskazuje palcem.

Jesteśmy wykończeni i podążamy za naszym gospodarzem jak zbłąkane owieczki na pastwisku drepczące za swoim pasterzem. Wchodzimy do mieszkania przez niebieskie, metalowe drzwi wykończone dookoła ceglastym zdobieniem, spodziewając się jednej wielkiej sali z całą rzeszą turystów. Nic z tych rzeczy. Po otwarciu drzwi naszym oczom ukazuje się ogromny korytarz z wiszącymi na ścianach ozdobami. Po środku stoi stolik i kilka kanap. Na lewo odchodzi kolejny długi korytarz. Nikogo nie zastajemy. Pewnie wszyscy jeszcze śpią, gdyż na zegarach nie wybiła jeszcze godzina szósta. Mohamed otwiera pierwsze drzwi po prawej i wręcz nam klucz od pokoju. Rozglądamy się dookoła. Dwa łóżka, dwie szafki, duże okno z zasłonami, na parapecie nawiany pustynny piasek.

– Weźcie sobie na spokojnie prysznic, wyśpijcie, a ja przyjdę o dziesiątej to porozmawiamy. Do zobaczenia później!

Nareszcie upragniony prysznic i sen, którego tak bardzo brakowało tej nocy. W takich momentach jak ten człowiek tak naprawdę w pełni doceni dogodności, którymi nie zawraca sobie głowy na co dzień, gdy są po prostu dostępne. Są częścią każdego dnia powszedniego. Prysznic, łóżko, tak mocno wyczekiwany i utęskniony brak wiszącej w powietrzu wilgoci i przede wszystkim spokój ducha to proste elementy składowe, ale gdy zabraknie któregoś z nich, albo gdy zabraknie ich wszystkich naraz, wtedy doceniamy je ze zdwojoną siłą.

Budzę się i spoglądam na zegarek. Zbliża się dziesiąta. Może nie do końca się wyspałem, bo przecież nie da się nadrobić nieprzespanej nocy w przeciągu jednego poranka. Chyba każdy wie jak czuje się człowiek po zarwanej nocy. Co prawda nie zdarza mi się to zbyt często, może kilka razy do roku, ale w konsekwencji całodniowe snucie się z kąta w kąt nie należy do niczego przyjemnego. Wygrzebuję się powoli ze śpiwora. Na półkach leży kilka starannie złożonych koców, ale popadłem już w pewien rodzaj fobii nakazujący sypiać mi w obcych łóżkach w śpiworze. Może to przesadne, ale czuję się w ten sposób dużo bardziej komfortowo.

„Ulice” Hassilabied

Rozglądam się po pokoju, wypatruje co się dzieje za oknem. Słońce już wstało, ale na zewnątrz panuje głucha cisza. Tak właśnie głucha, ale nie niepokojąca, a uspokajająca. Spotykam się z tym zjawiskiem po raz pierwszy, ale jeśli kiedykolwiek wcześniej miało ono miejsce, musiałoby być tak dawno, iż nie jestem w stanie go odnaleźć w pamięci. To coś niezwykłego. Często z Blondynką snując opowieści o idyllicznych krainach pełnych spokoju uciekamy do tolkienowskiego świata. W Hassilabied brakuje co prawda zieleni i uprawnych pól mieniących się niezliczoną liczbą soczystych barw zastąpionych raczej przez nieskończoną ilość ziaren piasku, to jednak w tym momencie to właśnie ta wioska jest dla mnie tolkienowską krainą szczęścia. Tu nie ma przejeżdżających pociągów, trąbiącej rzeszy rożnej maści pojazdów, mknących po torach tramwajów, wiszących w powietrzu samolotów, wrzeszczących dzieci, biznesmenów z teczkami i telefonami przy uchu, rowerzystów mknących po chodnikach, policjantów stojących na przejściach dla pieszych. Tu nie ma nawet ozdabiającego ciszę śpiewu ptaków. Cisza, obezwładniająca cisza. Jak trafne wydaje się być powiedzenie o mowie będącej srebrem i milczeniem będącym złotem. Trudno mi pojąć jak pięknym zjawiskiem może być cisza. Takich miejsc na ziemi jest coraz mniej, ale Hassilabied niewątpliwie nadal do nich należy.

– Dzień dobry. Wypoczęci? – wita nas uradowany Mohamed.

– Tak. Nareszcie udało się zrelaksować. – odpowiadam.

– Chodźcie. Pokażę Wam taras. – prowadzi nas na dach budynku. – Widzicie. Tam na wprost jest oaza. O godzinie trzynastej każdego dnia chodzę tam po wodę. Przez godzinę możemy ją wypompowywać. Jeśli pójdziecie od lewej strony, wejdziecie w oazę i będziecie podążać do końca prosto, skręcicie w prawo, spotkacie mnie na mojej działce. Na pustynię pojedziemy około szesnastej jeśli mielibyście ochotę. Na końcu ulicy znajduje się bardzo dobra restauracja.

Tutejszy Berber

Rozglądając się z dachu po okolicy, widać w zasadzie całą wioskę zamieszkaną przez trzystu ludzi. Dookoła nie ma nic. Na wprost wrota Sahary poprzedzone zieloną oazą, przed którą tupta kilka leniwych wielbłądów. Po drugiej stronie niekończące się pustkowie. Wioska przypomina zabudowaną ruinę. Najwyższymi elementami są wystające gdzieniegdzie słupy elektryczne i minaret świątyni. Zabudowa jest bardzo niska. Domy o ile w ogóle zostały wykończone są parterowe. Na większość dachów można swobodnie wejść. Dach okala murek na wysokość dwóch pustaków również nie wszędzie wykończonych. Czasami w tak niskim murku przytrafi się jakaś dziura. Gdzieniegdzie wystają druty konstrukcji. Kolorystyka jest monotonna. Budynki przyjęły barwy piaskowe. Gdy przyjrzymy się ścianą wydają się być mieszaniną gliny i słomy. Na każdym domu wisi satelita. Drogi są w miarę szerokie, ale nie są to drogi w naszym rozumieniu. To raczej bezdroża. Nie ma tu asfaltu. Wszędzie przewalają się tony piachu. Niektóre z budynków jak chociażby szkoła posiadają coś na wzór patio. Jego powierzchnię wyznacza mur o takiej samej wysokości jak ten tworzący część z pomieszczeniami. Hassilabied oboje nazywamy przekornie małym Bagdadem. Przekornie bo to miejsce jest totalnym przeciwieństwem irackiej stolicy. Jest ostoją spokoju. Niska zabudowa piaskowych budowli przywołuje mi jeszcze czasy wojennych gier komputerowych, a Bagdad nie od dziś jest pewnym symbolem współczesnej wojny.

Widok z „tarasu”

Jak już wspomniałem w wiosce znajduje się jedna szkoła podstawowa. Jeśli ktoś chce uczęszczać do szkoły średniej musi udać się trzydzieści kilometrów dalej. Życie płynie tu własnym rytmem, bardzo spokojnie. Nikt się nie spieszy. Ludzie mają zupełnie inne potrzeby niż te znane z naszej nowoczesnej Europy. Nikt nie spieszy do wielkiej metropolii co rano pociągiem, metrem, taksówką czy własnym samochodem. Nikt nie goni za karierą i zwiększaniem stanu konta. Ludzie żyją tu w dużym stopniu z turystyki polegającej na wzajemnej wymianie usług. Jedni mają obozowiska wybudowane na pustyni, gdzie nocują przybywających turystów. Inni wynajmują quady żądnym wrażeń. Jeszcze inni są przewodnikami. Jest też grupa Berberów posiadających wielbłądy. W ten sposób mogą dowozić turystów do obozów swoich kolegów, zapewniając im w ten sposób dochód. Życie w wiosce położonej jakby na końcu świata tworzy pewien zamknięty krąg. Każdy jest potrzebny każdemu. Każdy posiada coś czego drugi potrzebuje i na odwrót. To taka reakcja łańcuchowa.

Dzieci wracające ze szkoły

Udajemy się do restauracji poleconej przez Mohameda. To niezwykłe miejsce. Charakterystyka zabudowy jest dokładnie taka sama jak domów. Niska z tarasem u góry osłoniętym słomianym dachem. Wewnątrz nie różni się za bardzo od tradycyjnych lokali, ale na zewnątrz patio znajduje się basen wypełniony błękitną wodą, za którym pod dachem stoi kilka metalowych stolików otoczonych krzesłami. Przy lewej ścianie można się położyć na jednym z czterech równo ustawionych jeden przy drugim leżaków. Zdobienie ścian wygląda jakby budynek był częścią baśni. Proste urzekające niebiesko-biało-czarne wzory okien tworzące coś na wzór witraży wypełniają jakby białą, kraciastą ramkę. Nad nimi przyczepione wiklinowe kosze. Na prawo od drzwi kilka drewnianych rękodzieł i kilka wyrzeźbionych waz. Na narożniku wieżyczka w kolorze żółtym na wzór kasby. I znowu cisza. Ta urzekająca, niezwykła cisza. Blondynka chyba powoli dochodzi do siebie. Idziemy jeszcze kupić zapasy wody. O dziwo jak na razie na pustyni woda okazuje się być najtańszą w całym kraju.

W restauracji

Ruszamy w kierunku oazy. Gdzieniegdzie widać studnie. Idąc zgodnie z wskazówkami udzielonymi przez naszego gospodarza, skręcamy w prawo. Przez całą jej długość wykopano coś na styl rynienki, w której płynie woda. Po prawej stronie znajdują się jakby ogródki działkowe. Gdzieniegdzie jakaś starsza kobieta pochłonięta pracą. Na końcu oazy przy studni zauważamy Mohameda. Jest bardzo zajęty. Nie chcemy mu tym samym przeszkadzać.

Saharyjska oaza

Wracamy do mieszkania i spotykamy dwójkę nowo przybyłych podróżników. Moją uwagę przyciągają przede wszystkim ich rowery. Zawsze podziwiam ludzi podróżujących na rowerach. Co prawda sam jeszcze tego nie robiłem, ale cały czas się do tego przymierzam. To najlepszy z możliwych środków lokomocji pozwalający poznać dogłębnie każde z wybranych na trasie miejsc. Rowerem dojedziemy w każdy zakątek. Dla rowerów nie wyznacza się zakazów jak dla samochodów. Nie mkniemy przed siebie z zawrotną prędkością. Mamy lepszy kontakt z naturą, z ludźmi z otaczających nas światem. Rowerzysta zawsze wzbudza większą ciekawość tubylca niż anonimowo przejeżdżający przez wioskę autobus wypakowany pięćdziesiątką ludzi, czy też przelatujący jak torpeda samochód. Rowerzysta wydaje się być bardziej otwarty na świat. Nie ogranicza się do spędzania nocy w hotelach. Zazwyczaj ma ze sobą namiot. Nie stroni od spontaniczności. Cóż, może następnym razem uda się pójść w ślady Miriam i Andiego, bo tak właśnie mają na imię nowo poznani znajomi z Nowej Zelandii. Tak, przybyli do Afryki z końca świata, bo czy można przyjechać z dalszego zakątka? Na upartego można by tu wspomnieć o Samoa czy kilku innych maluteńkich wysepkach, ale przybyć do Afryki z Nowej Zelandii na rowerach to nie lada wyczyn. To w zasadzie początek ich podróży. Z Afryki przeniosą się na pół roku do Europy, odwiedzając kolejno Holandię, Niemcy, Szwajcarię, Włochy, Chorwację, Grecję i kierując się w stronę Turcji. Odważne przedsięwzięcie godne podziwu i godne naśladowania. To z pewnością będzie niezapomniana podróż i niezwykłe przeżycie. W pewnym momencie otwierają się drzwi frontowe i do mieszkania wchodzi Mohamed.

– Za godzinę wyruszamy. Jak się czujesz? Poprawiło się? Pojedziecie z nami czy zostajecie? – pyta nasz gospodarz.

– Pojedziemy. – odpowiada Blondynka.

– Mam jeszcze jedno pytanie. – wtrącam. Otóż jutro chcielibyśmy się wydostać w stronę Todra. Autobus odjeżdża o ósmej rano z Merzougi. O której jest planowany powrót do domu?

– Coś pomiędzy dziewiątą a dziesiątą. Ale nie ma problemu. Jeśli chcecie możecie zostać kolejny dzień. A jeśli musicie jechać dalej to jedzie jeszcze autobus o godzinie piętnastej z miejscowości oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów stąd. Trzeba by wziąć grand taxi i tam złapać autobus. Ale jest tutaj jeszcze dwóch Austriaków. Co prawda teraz siedzą na pustyni, ale spotkacie ich w obozie. Oni jutro wyjeżdżają na południe, gdyż mają już zarezerwowany nocleg w hotelu, a mają wynajęte auto, także możecie się z nimi dogadać. Powinni was zabrać. Wyrzucą was po drodze.

Mohamed udowadnia swoją niezwykłą bezinteresowność i troskę. Do tej pory to człowiek, od którego najmocniej bije dobro i chęć niesienia pomocy. Jego życzliwość jest niezmierna. Tak naprawdę Mohamed nie ma żadnych profitów z naszego pobytu. Wziął nas pod swój dach całkowicie bezinteresownie. Może weźmiemy u niego wycieczkę, a może nie. Pewności żadnej nie miał. Oczywiście przyjechaliśmy tu w celu wybrania się na pustynię, ale Mohamed na nic nie naciskał. Pomógł nam dojść do siebie po niemiłych przeżyciach mających miejsce kilkanaście godzin wcześniej.