– Salam alejkum. – wita ledwo człapiący starszy Pan siedzących we foyer gości.

– Salam alejkum. – odpowiadają niepewnie Hiszpanki.

– Alejkum salam. – zwraca się po raz kolejny przewodnik.

Mężczyzna wyglądem nie przypomina w najmniejszym stopniu akredytowanego przewodnika za którego uchodzi. Kamień spada mi z serca, gdyż jeszcze bardziej utwierdzam się w przekonaniu, iż rezygnacja z jego usług okazała się strzałem w dziesiątkę. Drogę do riadu jak i oznaczenia medyny zgodnie z obietnicą chwilę później pokazuje nam Ahmed. Są jednak miejsca na ziemi, gdzie nawet oznaczenie, szczególnie tak marnej jakości jak te tutaj, nie pomogą nam w odnalezieniu drogi do celu. Do tego jeszcze dochodzi zmysł orientacji w terenie. Mój, w przeciwieństwie do Blondynki, nie należy do najlepszych, ale nawet z jej najszczerszymi chęciami niełatwo się odnaleźć w największym na globie labiryncie niekończących się uliczek starego miasta.

Fez jest miejscem pozwalającym jeszcze poczuć atmosferę Maghrebu. Kicz tworzony z myślą o zadowalaniu turystów jeszcze tu nie dotarł. Trudno jednak stwierdzić jak długo ów stan jeszcze potrwa, gdyż władze miasta prężnie wspierają rozwój turystyki w regionie. Riady w jakich mieszkamy były do tej pory zamknięte. Właściciele zwietrzyli jednak biznes, otworzyli je i przerobili na hostele, gdzie mogą nocować turyści. Medyna tętni życiem. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że nie ma sobą nic do zaoferowania. Pierwszy kontakt jest dość ciężki dla przybysza z zachodu. Podniszczone budowle, sypiące się mury podpierane drewniany rozporowymi belkami, odpadający tynk, wszechobecna wilgoć, brud, hałdy śmieci w wielu miejscach nie napawają optymizmem. Zachęcają wręcz do jak najszybciej ucieczki z medyny. Nie jest to również miejsce, w którym obcy czuje się zupełnie bezpiecznie. Z każdej strony atakują nas tubylcy ciągnący w kierunku swoich sklepików, zabytków, czy Bóg wie dokąd.

Uliczki medyny

Tannery, tannery. Come my friend. I show you tannery. – to najczęściej słyszane przez nas zdanie. Powtarzane na każdym kroku do znudzenia. Zamęczają nas oczywiście ci pozbawieni jakiegokolwiek zajęcia mieszkańcy medyny. Jedni stoją w miejscach przelotowych, bądź obstawiają bramy wejściowe, inni pojawiają się jak duchy znikąd i zaczepiają podczas spaceru. Oczywiście wszystko jest za darmo i gratis. Chodzi tylko o rzucenie spojrzenia na garbarnie. Dziwnym trafem ci przemili panowie prowadzą nas w zupełnie odwrotnym kierunku.

– Garbarnia jest na lewo.

– Nie, nie. Chodź ze mną. Pokażę Ci to niezwykłe miejsce z innej perspektywy.

Tylko ta nowa, lepsza, unikatowa perspektywa może nas słono kosztować. W medynie trzeba wykazać się dość sporą dozą zdrowego rozsądku. Wejście do przypadkowego mieszkania w celu sfotografowania garbarni nie będzie należało do przyjemnych. W najlepszym wypadku skończy się na uiszczeniu niemałej opłaty. Właściciele sklepików oczywiście też zachęcają do obejrzenia garbarni. Nic nie musimy kupować, ale tylko do momentu przekroczenia sklepiku. Po wejściu sytuacja diametralnie się zmienia. Z balkonu obejrzymy pracownie feskich rzemieślników, a kolejną atrakcją będzie natrętna zachęta do zakupu wyrobów skórzanych w sklepie właściciela. Zapraszanie turystów żądnych wrażeń i niezwykle kolorowych widoków garbarni jest doskonałą strategią do kreowania sobie potencjalnej klienteli. Sklepikarz do którego weszliśmy nie jest o dziwo nachalny. Najwidoczniej nie ma wielkiego problemu z nałapaniem klientów, gdyż przez kilkanaście minut spędzonych w jego miejscu pracy, zauważyłem co najmniej kilku turystów stojących w kolejce do kasy.

– Dlaczego kamienne pojemniki do farbowania skór stoją puste? – pytam.

– Za trzy tygodnie przyjeżdża król. Przed przyjazdem garbarnie są zamknięte, żeby je poddać czyszczeniu. – odpowiada.

Doskonały powód i okazja do urządzenia sobie urlopu. Król przyjeżdża, pracownicy mają wolne. Zapach unoszący się z garbarni podczas trwania prac nie należy do zbyt przyjemnych. Nie byłby zatem wykwintną ozdobą wizyty królewskiej.

Garbiarnie w Fezie

Tannery, tannery. I show you my tannery with colours for only one euro.

Innych naciągaczy, nie wyglądających na sprzedawców wcale nie odstrasza fakt, iż właśnie wychodzimy z garbarni. Nie zobaczymy pracowni w pełnej kolorystyce, o czym przekonaliśmy się przed chwilą, wchodząc do tej najsłynniejszej. Bezrobotny tubylec po trupach przekona nas, że tak właśnie wyglądają pracownie w pełnej krasie. Tak jak taksówkarz potrafi wmówić pasażerowi historię o jeździe bez możliwości uruchomienia taksometru, tudzież kolejnym kursie na pusto, gdyż znajduje się nie w swojej strefie, tak samo każdy pseudoprzewodnik przekonuje, iż prowadzi nas we właściwym kierunku, a w jego garbarni mimo wizyty króla farbowane skóry na pewno ujrzymy. Może nie tak jak to sobie wyobrażamy, może w zupełnie innej formie, albo na obrazkach, ale ta forma, którą nam pokaże jest właśnie tą znaną z pocztówek i książek.

– U nas w mieście są dobrzy i źli ludzie. Proszę spójrzcie na moje produkty. – zapewnia zaczepiający nas staruszek wychodzący ze sklepu.

Mężczyzna ma rację. Każdy kraj, każdy naród, każda kultura ma swoje dwa oblicza. Wszędzie znajdziemy ludzi dobrych i złych. Od tej reguły nie obowiązują żadne wyjątki. Wszelkie generalizowanie, szufladkowanie i wrzucanie wszystkich tubylców do jednego worka jest doskonałą podstawą do powstawania i utrwalania się panujących w społeczeństwach stereotypów. Czy każdy Polak jest pijakiem i złodziejem? Czy każdy Hiszpan, Grek czy Włoch się spóźnia? Czy każdy Niemiec jest porządkowy, a każdy Japończyk honorowy? Oczywiście, że nie. Spotkałem w swoim życiu bardzo porządkowych Hiszpanów, czy Włochów, niechlujnych Niemców, przykładnych Polaków. Tak samo jak spotkałem w przeciągu kilku dni kilku niezwykłych Arabów. Życzliwi, niezwykle pomocni, uczynni, opiekuńczy. Cechy całkowicie odmienne niż te znane ze stereotypów. Dylemat zawsze jednak pozostaje taki sam. Jak rozróżnić dobrego od złego? Skąd wiedzieć czy ten oferujący swoją pomoc nie wpędzi nas w poważne tarapaty? W takich sytuacjach z pomocą przychodzi intuicja podparta zdrowym rozsądkiem. W niektórych kulturach i krajach nieodzowne jest także ograniczone zaufanie.

– Dwadzieścia dirhamów za każdą. Doskonała jakość materiału. Czysta bawełna. – zachęca skutecznie Blondynkę do kupna chwytliwymi hasłami rzucanymi do każdego z przechodzących przybyszy.

Mimo podania ceny nie obędzie się oczywiście bez negocjacji, gdyż sprzedawcę dość mocno zwodzi pamięć i zapomniał już co mówił kilka sekund temu. Nagle cena wzrasta do dziewięćdziesięciu dirhamów i okazuje się, że po dwadzieścia jest tylko kilka badziewnych chust.

– Przed chwilą chciał Pan dwadzieścia.

– Nie, nie. To za tamte. Te są po dziewięćdziesiąt.

– To dziękuję.

– Chwileczkę. Ile chce Pani za nią zapłacić. Ile jest dla Pani warta.

– Czterdzieści.

– Dobrze. Niech zatem będzie czterdzieści.

Arabowie targowanie i zawyżanie cen mają w swojej naturze. Ta mocno zakorzeniona cecha w kulturze jest stałą częścią dnia każdego sprzedawcy. Każdy z nich targowanie ma we krwi. Śmiem twierdzić, iż nie podejmując próby zbijania i przepychania się o cenę obrazimy naszego rozmówcę. Gdy już dobijemy targu i wyjdziemy z jakimś przedmiotem ze sklepu Arab staje się naszym przyjacielem. W moment następuje wielka metamorfoza. Natarczywość schodzi z drogi życzliwości. Taki człowiek staje się w mgnieniu oka niezwykle serdeczny i pomocny. Wyjaśnia nam jak przemieszczać się po starej części miasta, gdzie znajdują się jego najbardziej interesujące miejsca. Natychmiast rozpozna nas jeśli tylko przemkniemy jeszcze raz obok jego sklepu. Wtedy nie będzie już natarczywy, ale życzliwie utnie krótką miłą pogawędkę i w tonie iście oznajmującym poinformuje, że jeśli tylko chcielibyśmy obejrzeć cokolwiek z oferowanych przez niego produktów, serdecznie zaprasza do swojego sklepu. Czy nie można tak od początku? O ile lepsze wrażenie pozostawiałby po sobie, postępując tak za pierwszym razem. Tutejsi handlarze wszelakiego typu bibelotami, odzieżą, wyrobami ze skóry czy też innymi produktami nie potrafią myśleć perspektywicznie. Dla niego liczy się moment, ile zarobi właśnie teraz. Nieważne jest co będzie jutro, za tydzień, miesiąc czy rok. Nieistotne jest czy może klient z dziś poleci jego sklepik innemu turyście przebywającemu akurat w mieście, albo znajomemu udającemu się w to samo miejsce za kilka tygodni. Przypomina mi to trochę sytuacje z polskich sklepów sprzedających książki, muzykę, filmy, czy też polskich organizatorów koncertów. Na pierwszy rzut oka może nie widać pomiędzy oboma przykładami związku, ale spoglądając troszkę głębiej łatwo dostrzec, że w obu opisywanych sytuacjach chytry dwa razy traci. Polski sprzedawca nie obniży ceny produktu i nie zmniejszy swojego zarobku na pojedynczym produkcie. Woli czekać i sprzedać swój towar ograniczonej grupie wybrańców. Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku dystrybucji biletów na imprezy masowe. Gdyby obniżyć ceny, zmniejszyć swoją marżę z kilkudziesięciu a nierzadko kilkuset procent do kilkunastu sprzedaż znacznie wzrosłaby. Nie trzeba by rozdawać zaproszeń na koncerty i inne wydarzenia kulturalne. Jesteśmy zatem jako naród bardzo podobni do arabskich sprzedawców. Brakuje nam perspektywicznego myślenia. A może zarówno w jednym jak i drugim przypadku kieruje nami pazerność. Trudno jednoznacznie stwierdzić, ale nietrudno doszukać się analogii.

Gdy pytałem Boubkera o słynne Moulay Idriss cały czas próbował mnie przekonać, że to zabytek w starej części Fezu. Niewątpliwie miał rację. Co prawda wtedy miałem na myśli miasteczko ukryte pośród wznoszących się dookoła wzgórz, ale z pozyskaną w stolicy wiedzy wąskimi, krętymi uliczkami, gubiąc się po drodze nie raz, stajemy przed obliczem majestatycznej świątyni poświęconej Idrisowi II.

Ściany Moulay Idriss

– Możemy wejść? – pytam jednego z wchodzących do środka muzułmanów.

– Tak, śmiało. – odpowiada z przekonaniem wymalowanym na twarzy.

Oczywiście zdejmujemy buty i przekraczamy próg świątyni.

– Stop! Muzułmanie? – pyta oburzona kobieta.

– Nie. – odpowiadamy zdziwieni.

– Wstęp tylko dla Muzułmanów.

Kolejny przykład totalnej dezinformacji panującej przy wejściu do świątyni. Pan był przekonany, że możemy wejść, po czym kobieta cofa nas i nie pozwala przekroczyć progu. W środku widzę dwójkę niewyglądających na tubylców ludzi z aparatem skierowanym ku górze. Muzułmanie? Możliwe, a może zupełnie innego wyznania, albo żadnego i udało im się wejść, bo kobieta nie przyuważyła, odwróciła się gdy wchodzili. Brak jasnych reguł to kolejna bolączka tutejszego światka. Wystarczyłaby mała tabliczka informacyjna, bądź infografika, a tego typu nieporozumienia nie miałyby miejsca. Na ten pomysł tubylcy jeszcze nie wpadli, a może to po prostu czyste lenistwo, albo kwestia drobnych oszczędności. Stawiałbym na to pierwsze, gdyż niektóre z postawionych znaków informacyjnych głównych zabytków miasta często prowadzą do celu całkowicie okrężną drogą. Brakuje zatem podstaw pomysłowości. Trudno stwierdzić czym on jest spowodowany. Może brak jakiegokolwiek planowania, robienie wszystkiego byle jak sprowadza się do braku wykształcenia, a może nawet braku tych, którzy mogliby ów wiedzę przekazać, jak chociażby ma to miejsce w przypadku konserwatorów zabytków. Choć to już tylko moje daleko posunięte przypuszczenia.

Moulay Idriss ukryty jest w wąskiej sieci uliczek medyny. Oblegany przez grupy wycieczek staje się obiektem nienadającym się do chwili kontemplacji. Tłumy stoją w każdym z możliwych przejść. Pomiędzy ludźmi przeciskają się jeszcze sprzedawcy tudzież naciągacze z różnego rodzaju bibelotami.

Kto to kupuje? – pytam Blondynki.

Na odpowiedź nie musiałem jednak długo czekać, gdyż po chwili za plecami słyszę żonę pytającą męża czy chce bransoletkę oczywiście ze srebra za jedyne dwadzieścia dolarów. W starym mieście zaczyna się robić coraz bardziej duszno. Gdy tylko na moment złapie nas promień słońca na skórze daje się odczuć niemiłosierny skwar. Siadamy w jednej z restauracji znajdującej się na jednym z placu medyny. Przybysze z Europy oblegają stoliki w każdym z restauracyjnych ogródków. Nad jednym z nich wisi szalik polskiej reprezentacji piłkarskiej. Kelner zagaduje nas kilkoma wyuczonymi zdaniami w języku polskim i szybko przechodzi na angielski. Przynosi karty i znika na zaplecze.

– Słabo mi. – Blondynka zatacza głową to w jedną, to w drugą stronę.

Widząc, że za chwilę straci przytomność natychmiast odchodzimy od stolika, kierujemy się w stronę jednej z bram i łapiemy taksówkę.

– Bab Boujloud. – rzucam w stresie do kierowcy taksówki.

Ten widząc, że się spieszymy rusza jak szalony przed siebie. Wyjeżdża na drogę okalającą medynę i mknie do przodu. Kilka minut później wysiadamy przy słynnej, niebieskiej bramie i udajemy się do naszego riadu.

Zatrucie pokarmowe. To jedna z typowych dolegliwości uprzykrzających życie osobom z Europy przybywającym do Afryki. Inna flora bakteryjna, brak higieny, to wszystko ma wpływ na nasze europejskie, delikatne żołądki. Ahmeda nie ma w domu, a jego Soraya nie ma żadnych środków, które mogłyby zaradzić problemowi. W okolicach dworca jest apteka, która pełni dyżur. Dziś piątek, a co za tym idzie pozostałe tego typu placówki są pozamykane. Łapiemy taksówkę, udajemy się do nowej części miasta, w okolice dworca kolejowego. Idąc wprost przed siebie, całkowicie przypadkowo natrafiamy na aptekę.

– Dzień dobry.

– Dzień dobry.

– Mamy dość typowy problem nękający większość Europejczyków przybywających do Afryki. – wyjaśniam pokrótce sprzedawcy.

– To najlepszy środek na tego typu problemy. – Pan z uśmiechem na twarzy wyjmuje paczkę tabletek, wyjaśnia jak je dozować.

Jakże ogromnym ułatwieniem jest doskonała znajomość języka francuskiego przez większość tutejszej ludności. Udajemy się jeszcze na małą przekąskę, a przy okazji wizyty w nowej części miasta wchodzę do salonu INWI, większego niż rozlokowane po mieście punkty, pytając o sytuację z moją kartą sim. Otrzymuje niestety dokładnie tą samą informację co w punkcie. Karta została skradziona i mogę wnioskować o jej odblokowanie, ale czas rozpatrzenia wniosku może oscylować w okolicy pięciu dni. Nie mam tyle czasu. Jutro jedziemy dalej. Rezygnuję z pomocy. Na szczęście internet mobilny nadal działa.

Dzień chyli się ku końcowi. Czas powoli wracać do riadu i zebrać siły na kolejny, intensywny dzień. Jutrzejszą noc spędzimy przecież w autobusie. Na chodniku obok drewnianego stołu stoi sprzedawca truskawek obsługujący kobietę kupującą kilogram owoców i wręczającej mężczyźnie banknot o nominale dziesięciu dirhamów. Proszę o taką samą ilość truskawek, a w odpowiedzi słyszę dwadzieścia dirhamów. Rezygnuję z zakupu, a mężczyzna nie podejmuje najmniejszych prób negocjacji. Czasami wyższym celem wydaje się tu być naciągnięcie przybysza z Europy niż wyraz uczciwości. Na placu przed dworcem chaos i niesamowity zgiełk. Ludzie wysiadający z pociągów przychodzą tu, żeby złapać taksówkę, co nie jest wcale takim łatwym zadaniem. Zanim trafimy na normalnego, uczciwego kierowcę, musimy wysłuchać znanych nam już doskonale opowieści o niemożności uruchamiania taksometrów i tym podobnym.

– Skąd jesteście? – pyta taksówkarz wiozący nas chwilę później do centrum.

– Polska. – odpowiadam.

– Mam znajomego z Polski. Przyjechał tu kilka lat temu. Wyszedł za mąż i już został. Bardzo dobry człowiek.

– Trudno tu o uczciwego taksówkarza. Wszyscy opowiadają te same historie, jakoby nie mogli uruchomić taksometru, albo że muszą wrócić z centrum na pusto, bo to nie ich strefa.

– Tak, oni próbują w ten sposób naciągać nie tylko turystów, ale te same tricki stosują na tubylcach. Taksometr natomiast włączyć musi. Gdyby złapała go policja, zapłaci mandat, ale nikt się tym nie przejmuje i próbują naciągnąć dosłownie każdego.

Dzisiejszy powrót do riadu przez ciemne, wąskie, ponure uliczki medyny jest już dużo spokojniejszy niż wczorajsze zderzenie z rzeczywistością. Nie mamy na sobie plecaków. Nikt nam już nie proponuje pomocy. Każdy idzie przed siebie, nie zwracając na nas kompletnie uwagi. Może pierwsze wrażenie było całkowicie mylne i nic nam tak naprawdę nie groziło? Może ten chłopak naprawdę chciał pomóc? Może i tak właśnie było, ale czasami chyba lepiej być przezornym i nie kusić losu, gdy nie ma takiej konieczności.

Dzisiejszy dzień rozpoczynam filiżanką kawy w jednej z restauracji przy wejściu Bab Boujloud.

Bab Boujloud

Zawsze, choćbym wchodził po raz enty do tego samego lokalu pytam o cenę, w szczególności gdy karty nie są na porządku dziennym. Dziś ta sama kawa miała kosztować pięć dirhamów więcej niż wczoraj. Oczywiście cena finalnie jest zawyżona w stosunku do rachunków siedzących obok tubylców. Próba odejścia od stołu zakończyła się spożyciem trunku w takiej samej cenie jak wczoraj.

Kawa przed Bab Boujloud

Chcąc zobaczyć największą medynę świata w całej okazałości ruszamy na jedno z wznoszących się nad miastem wzgórz. Wskazówka Ahmeda na temat poruszania się wzdłuż wybranej przez siebie trasy oznaczanej danym kolorem doskonale się sprawdza. Wybieramy niebieski i podążamy za znajdującymi się nad wąskimi przejściami tabliczkami. Pół godziny spaceru wystarcza aby dotrzeć do celu. Z oddali dostrzegam kontury ludzi przechadzających się po ruinach, pozostałościach, cząstkach stojących murów. Przemierzając kamienne schody, wchodzimy na ruiny skąd rozpościera się doskonały widok na ciągnącą się w nieskończoność medynę. Budowle sprawiają wrażenie przylepionych do siebie, zrobionych jakby z klocków lego, a cały bród i ubóstwo są zakamuflowane. Sytuacja diametralnie zmienia się, gdy wejdziemy na dach jednego z takich budynków, bądź gdy pospacerujemy pomiędzy sypiącymi się domami.

Sypiące się mury medyny

– Polska? – zagaduje nas uśmiechnięty mężczyzna.

Tutejszy, choć po ruinach przechadza się także wielu Europejczyków.

– Zobaczcie co mam. – wyciąga i pokazuje nam jednozłotową monetę. – Jestem tutaj przewodnikiem. – przekonuje.

Człowiek ten przypomina trochę polskich pijaczków spędzających czas pod sklepami, czy też na przystankach. Jedyną różnicą jest fakt, iż przyswoił kilka zdań w języku angielskim, zagaduje przybywających tu turystów, podąża za nimi i opowiada o medynie. Słowo opowiada wydaje się jednak dość przesadzone, gdyż te opowieści przybierają bardziej formę gestykulacji i wskazywania ręką dokąd sięga medyna. Dwójka siedzących obok Francuzów uiszcza drobną opłatę w wysokości dwóch euro i udaje się dalej.

Widok ze wzgórz na całą medynę

Na przeciwległym wzgórzu dostrzegam białe plamy. To rozłożone skóry. W panującym tutaj skwarze tubylcy suszą je, przygotowując do produkcji portfeli, pasków, torebek, kurtek. Nieubłaganie zbliża się pora obiadowa. Wracamy zatem w głąb medyny, w pobliże placu, gdzie wczoraj nie dane nam było niczego zjeść. Siadamy przy jednym z losowo wybranych lokali. Kelner rozmawia i zachęca przechodzące niemieckie małżeństwo do skorzystania z usług jego lokalu.

– Dzień dobry. Proszę karty. Jesteście z Polski? Właśnie rozmawiałem po niemiecku. – zwraca się do nas z wymalowaną na twarzy dumą.

– Wiem, zauważyłem. – odpowiadam nienaganną niemiecczyzną.

Jego duma straciła trochę na sile.

– Swego czasu mieszkałem w Niemczech. – rozpoczyna swoją historię. – Mieszkałem tam ładnych parę lat, ale byłem zmuszony wrócić. Urząd emigracyjny, sprawy papierkowe i tak dalej. Nie mogłem niestety zostać, ale bardzo chcę tam wrócić.

– Dlaczego? – pytam.

– Tam mam całą rodzinę. Wszyscy zostali. Wszystkim się udało, a ja? Cóż. Musiałem się spakować i wrócić. Tam jest zupełnie inny świat. Lepszy. Tu nie ma nic. Nie ma pracy, nie ma niczego. Harujesz na czarno od rana do wieczora w restauracji. Nic z tego nie masz. Służba zdrowia jest w fatalnej kondycji. W Europie jest zupełnie inaczej. To całkowicie inny świat.

Takie opowieści wprawiają mnie w zadumę. W zasadzie nie wiem co mam myśleć. Szczególnie teraz, w dobie panującego kryzysu na Starym Kontynencie. Na moment wracam myślami do pierwszego dnia wyprawy i słów wypisanych na murze wzdłuż deptaku znajdującego się tuż przy linii brzegowej oceanu. No queremos miserables en nuestro pais. Trudnos się dziwić, że kelner chce jak najszybciej wyjechać ze swojej ojczyzny. Korupcja, bezrobocie, bieda, brak opieki medycznej, niezadowalający stan edukacji są tutaj na porządku dziennym. Ale przecież wyjazd do Europy nie rozwiązuje istoty problemu. Globalny szturm Europy doprowadziłby do jej destrukcji i powielania problematyki afrykańskiego kontynentu. Drastycznie wzrosłaby liczba bezrobotnych i tych pobierających z tego tytułu zasiłki szczególnie w krajach wysokorozwiniętych. Duża część napływowej ludności przybywa z celowym zamiarem niepodejmowania pracy i korzystania z przywilejów opieki społecznej. Oczywiście są też tacy, którzy chcą pracować, jednakże rozróżnienie jednych od drugich wydaje się być niemożliwe. Kształcenie samoświadomości Afrykańczyków to podstawowe, nieodzowne, pierwszorzędne zadanie mogące prowadzić ku zmianom na lepsze.

Plac przy Bab Boujloud

Spacerując po zewnętrznej stronie murów okalających medynę, napotykamy dwóch policjantów.

– Skąd jesteście? – pytają podejrzliwie.

– Z Polski.

– Dokąd idziecie?

– Pałac Królewski.

– Cały czas prosto. Jakieś piętnaście minut na piechotę.

Poczucie czasu tubylców jest dość specyficzne, a w połączeniu z panującą dziś wysoką temperaturą wprowadza mnie w stan irytacji. Pół godziny później pytamy jednego z przechodniów jak długa droga dzieli nas od pałacu. Dziesięć minut. Kilkaset metrów dalej dostrzegam tabliczkę ze strzałką prowadzącą w kierunku obiektu. To musi być już niedaleko, mówię sam do siebie w myślach. Droga rozwidla się na dwie. Jedna prowadzi skrótem ostro w górę, ale strzałka ewidentnie prowadzi nas w prawo.

– Przepraszam. Dokąd idziecie? Podwieźć was? – zatrzymuje się na poboczu wydzielonym na przystanek autobusowy luksusowe auto.

Z czystych względów bezpieczeństwa i wrodzonej przezorności nie korzystam z usług autostopowych, tym samym grzecznie dziękując oferentowi. Kawałek dalej zauważam śledzący nas patrol policji. Dwójka panów podąża za nas radiowozem, przystaje kilkadziesiąt metrów przed nami i czeka, aż zbliżymy się do samochodu.

– Dzień dobry. Dokąd to? – pyta uśmiechnięty, łysiejący mężczyzna niskiego wzrostu, o tęgiej posturze.

– Pałac Królewski.

– Z Polski jesteście? Nasi koledzy nam powiedzieli. Rozmawiali z Wami chwilę temu. To już niedaleko. Idźcie cały czas prosto, aż na samą górę. Za kilka minut będziecie u celu. Mamy tu wielu turystów z Polski. Udanego dnia! – kończy rozmowę policjant.

Kontrola i obserwacja obcych stoi najwyraźniej na dość dobrym poziomie. W tym przypadku to całkiem pozytywna informacja. Czuję się zdecydowanie bezpieczniej niż pierwszego dnia o zmroku. Policjanci są przyjaźnie nastawieni w stosunku do turystów. Pomagają, służą radą, nie chowają się w krzakach, za murami, by tylko czekać na kogoś przechodzącego na czerwonym świetle.

Oznakowania zabytków mogą przyprawić o zawrót głowy. Nie ma podanych odległości, a drogi do celu poprowadzone są jakby okrężnie. Gdy byliśmy na rozstaju dróg ta bardziej stroma prowadząca w górę w następstwie okazała się być prowadzącą do pałacu. Oznakowania poprowadziły nas dookoła, wydłużając znacznie przebyty dystans. To kolejny przykład chaosu i totalnej dezorganizacji w Maghrebie.

Na osłodę pałac wywiera na nas duże wrażenie. To zupełnie inaczej wyglądający obiekt niż te do tej pory widziane. Dbałość i troska o detale stoją na najwyższym poziomie. Złota, trzyczęściowa, potężna brama wspaniale kontrastuje z arabskim wzornictwem wykończeniowym pociągniętym nad łukami wejść. Głównej bramie towarzyszą cztery kolejne wejścia rozmieszczone po bokach, dwa po lewej, dwa po prawej stronie. Całość przyozdobiona została zielonymi daszkami. Nad pałacem powiewają dwie państwowe flagi.

Pałac Królewski

Czas nieubłaganie ucieka i jesteśmy zmuszeni złapać taksówkę do riadu. Przybywamy na miejsce, gdzie wita nas Soraya, siostra Ahmeda. Soraya całe życie mieszkała we Francji, by wrócić do swojej ojczyzny i prowadzić riad wraz ze swoim bratem. Tutaj czuje się lepiej, jest w swoim żywiole. Radosna, uśmiechnięta, sprawiająca miłe wrażenie osoba zjednuje sobie nasze serca. Żegnamy się z naszą gospodynią i udajemy się na plac główny.

Złapanie taksówki nie należy do łatwych zadań. Tu nie można okazywać zbytniej kultury. Tubylcy mają w zwyczaju wpychanie się do pojazdu, który nie zdążył się jeszcze zatrzymać. Jesteśmy zmuszeni postąpić podobnie. Podbiegam zatem do jednego z pojazdów, chwytam za klamkę, rezerwując sobie jakby auto. Nasza przygoda z Fezem dobiega końca. Na dworcu ważymy bagaże, oddajemy je do schowka w autobusie i czekamy na odjazd. Blondynka uradowana. Jej nieprzyjemności związane z tym miejscem dobiegły końca. Nareszcie będzie mogła odpocząć od zgiełku, brudu, chaosu, nieprzyjemnych zapachów kumulujących się w wąskich uliczkach i oddać się podziwianiu natury. Takie przynajmniej odnosimy wrażenie. W pewnym momencie podchodzą do nas dwie kobiety. Jedna przy kości, obwiązana chustami, chwiejąca się na nogach staruszka z kilkunastoletnią szczupłą dziewczynką.

– Nie zapłaciliście za obiad. Soraya chce sto pięćdziesiąt dirhamów. – zwraca się do nas oburzona.

Blondynka rozpoznaje kobiety. Jedna obsługiwała riad, a druga krzątała się z kąta w kąt w trakcie naszego pobytu.

– Nie rozumiem sytuacji. Zadzwońcie proszę do Sorayi. – oburzony zwracam się do nachalnych przybyszek.

– Nie mamy telefonu. – odpowiadają.

Sytuacja robi się coraz bardziej napięta. Nie mogę zadzwonić ze swojego telefonu, gdyż zablokowano mi kartę. Piszę zatem wiadomość tekstową. Chwilę później otrzymuję odpowiedź. Siostra Ahmeda nie wiedziała, że ten zapomniał nam wystawić rachunek za obiad przygotowany na powitanie i żąda natychmiastowego uregulowania długu. Nie chcąc zaogniać jeszcze bardziej napiętej sytuacji wyjmuję z portfela pieniądze i wręczam je starszej z dwójki przybyłych pań.

Wchodzimy do autobusu, zasiadamy na fotelach. Jest on prawie pusty. Poza dwójką turystów z Polski dostrzegam jeszcze kilku Azjatów i dwójkę tubylców. W Maghrebie nie można być pewnym niczego tak naprawdę do ostatniej chwili. Bezwzględność i przebiegłość niektórych ludzi nie zna żadnych granic. Jednego dnia człowiek potrafi wykreować atmosferę bezpieczeństwa, wzbudzić i zdobyć zaufanie przybysza, by kolejnego dnia wyłudzić od niego pieniądze, ograbić go bez jakichkolwiek oznak moralności. Cóż, świat był taki od zawsze, a w tym mieście, jak trafnie zauważył sprzedawca torebek, są ludzie dobrzy i źli. Sztuką jest spotykać na swojej drodze tych pierwszych.