Wysiadamy z pociągu jakby kompletnie na innej planecie. Zaskakuje nas nowoczesność dworca. Podłoga hallu głównego wyłożona w całości w świecących płytkach koloru kawowego, marmurowego, i czarnego. Wysoko zawieszony zdobiony drewnem dach podpierany przez potężne filary, pośrodku których zwisa potężnych rozmiarów trzystopniowy, nowoczesny żyrandol. Jedynym elementem wskazującym na obecność arabskiej kultury jest kształt głównego wejścia pozostającego w formie bram prowadzących do starej medyny. Forma półkolista przypominająca kształtem dziurkę od klucza. Od strony zewnętrznej wejście łudząco przypomina medyńskie bramy. Zielono białej kolorystyki z drobnymi, charakterystycznymi wzorkami nie sposób pomylić z niczym innym. Szerokiemu deptakowi prowadzącemu wprost na plac z taksówkami uroku dodaje kilka trawników z porastającą je soczyście zieloną trawą, kilkoma palmami i innymi niskimi, rozłożystymi drzewkami. Gdzieniegdzie można zauważyć posadzone gęsto w skupiskach czerwone kwiaty.

– Taxi, taxi, sir? – zaczęło się.

Z czerwonych samochodów wybiega zgraja taksówkarzy oferująca nam swoje usługi. Tak naprawdę nie do końca wiemy dokąd się udać, dlatego każdemu z podchodzących kierowców macham przed nosem telefonem komórkowym, gdzie mam zapisany adres naszego hostelu. Chyba sami nie do końca wiedzą gdzie to jest, gdyż konsultują zaciekle między sobą spostrzeżenia. Dwóch z nich wydaje się być bardziej obeznanych z ulicami miasta.

– Trzydzieści dirhamów, sir. – proponuje jeden z nich.

– Zdecydowanie za dużo. – rzucam w jego stronę i odchodzę pewnym krokiem udając, że doskonale wiem jak dojść tam na pieszo. Oczywiście nie mam pojęcia jak to zrobić. Z tego co zdążyłem sprawdzić na mapie odległość z dworca do medyny nie jest wcale taka mała. Musielibyśmy przespacerować blisko pięć kilometrów po zmroku w całkowicie obcym dla nas mieście, które też nie należy do najbardziej bezpiecznych w kraju. Mimo wszystko taktyka kompletnego braku zainteresowania wydaje się być tym razem trafiona, gdyż po upływie kilku sekund taksówkarz zauważa, że rozpoczynamy konwersację z jego kolegą, podbiega do nas, proponując cenę o dziesięć dirhamów niższą, czyli niecałe dziesięć złotych.

– Dobrze, możemy jechać. – zgadzam się na jego ofertę.

– Poczekajcie. Pojedziemy z taksometrem! – krzyczy drugi taksówkarz.

Nie wiedząc tak naprawdę jaką kwotę naliczyłby nam taksometr, decydujemy się na uzgodnione dwadzieścia dirhamów, wkładamy plecaki do bagażnika i wsiadamy do czerwonego wehikułu. Dzień później okaże się, iż był to błąd gdyż normalna cena przejazdu z dworca do naszego miejsca docelowego to jakieś jedenaście dirhamów. Człowiek nabiera jak zawsze doświadczenia z czasem i dopiero po zapoznaniu się ze specyfiką i zwyczajami danego miejsca potrafi w nim w miarę normalnie funkcjonować. Taksówkarz kipiący złością wyciąga telefon komórkowy, dzwoni mniemam do swojego przełożonego i w niezrozumiałym dla nas języku arabskim ekspresyjnie, wręcz krzyczy do słuchawki, jakby opowiadając całe zajście mające miejsce kilka chwil wcześniej, wręcz skarżąc na swojego konkurenta. Po zakończeniu rozmowy mruczy jeszcze sam do siebie pod nosem, używając na przemian to słów arabskich, to słów francuskich.

– Złodziej … złodzieje…

– Kto jest złodziejem? – moje pytanie pozostawia bez odpowiedzi.

Zastanawiam się czy miał na myśli nas turystów, niedających się w łatwy sposób naciągnąć, czy też może swojego kolegę, który chciał uczciwie uruchomić taksometr i odebrać mu sposobność zarobienia kilku dodatkowych dirhamów. Taka jest właśnie natura arabskich taksówkarzy. Kierowca na każdym kroku szuka możliwości wyciśnięcia z turysty kilku, kilkunastu, a nierzadko kilkudziesięciu dodatkowych dirhamów. Z pełną świadomością i wielkim przekonaniem wyrysowanym na swojej przebiegłej twarzy będzie wmawiał, że to specjalna oferta, tylko dla nas i więcej się już ona nie powtórzy. Doskonale wie, że za rogiem czeka kilkunastu innych jego kolegów z dużo lepszymi propozycjami cenowymi, ale przecież jest naszym wielkim przyjacielem. Jest tutaj po to, by pomagać przybyszom z Europy. Nie wspomniał tylko o pewnej nic nie znaczącej drobnostce. Przybysz z Europy widziany jest przez pryzmat okularów zakłamujących rzeczywistość. Nieważne czy przyjechał z bogatszych Niemiec, Wielkiej Brytanii, Francji, Szwajcarii, Skandynawii, czy też może z biedniejszej części starego kontynentu jak chociażby z Polski, Litwy, Białorusi, Ukrainy, czy Mołdawii. Dla tubylca Europejczyk jest po prostu Europejczykiem. To chodzący bankomat wyładowany z każdej strony grubym plikiem dolarów, funtów czy też euro. Skoro tu przyjeżdża to jest bogaty. Przecież nikt o takiej reputacji jak tubylec nie może sobie pozwoli na wyjazd za granicę, więc jeśli już stać go na przelot i pobyt na innym kontynencie, to musi być milionerem. To właśnie do Europy uciekają wszyscy uchodźcy, nie tylko z Maghrebu, ale z całej Afryki. To tam w krainie baśni czeka ich rajskie życie. Tam nie trzeba pracować, a pieniądze same lecą z nieba w postaci różnych zasiłków dla bezrobotnych, czy w tysiącach innych wymyślnych form. Gdyby Europa nie była tak wspaniała, cały wschód na czele z wędrującymi z ogarniętej wojną Syrii ludźmi nie przebywałby tysięcy kilometrów w poszukiwaniu nie wiadomo czego. Ale tubylec nie tylko w Europejczyku, Australijczyku, czy Amerykanie widzi możliwość wyzysku. Tak samo traktuje swoich braci, opowiadając im różne historyjki. Na dworcu nie może włączyć taksometru, gdyż to strefa gdzie jest to zabronione. Jakkolwiek kuriozalnie to brzmi tubylec posunie się do wszystkiego, byleby tylko wyciągnąć z portfela biednej babcinki kilka ostatnich dirhamów. Przecież pracuje on tylko w tej części miasta i wioząc nas do innej będzie musiał wracać na pusto. Zapewne nie zabierze tych hord ludzi walących do jego pojazdu drzwiami i oknami, chcących wyrwać drzwi i powybijać szyby, byleby tylko zdobyć upragnione miejsce w taksówce. Przecież wsadzając nas do grand taxi będziemy mieć komfort i wygodę i całą sześcioosobową taksówkę tylko i wyłącznie dla siebie i na własne potrzeby. Co go to obchodzi, że na czterokilometrową przejażdżkę żadna wygoda nie jest nam potrzebna. W ten sposób nie będzie musiał stać kolejnych kilkunastu, czy też kilkudziesięciu minut w celu wypełnienia pojazdu innymi pasażerami, których trzeba będzie gdzieś po drodze wyrzucić. Historyjki opowiadane przez taksówkarzy próbujących nam wcisnąć jakimi to wielkimi przyjaciółmi nie są i jak bardzo służą i pomagają przybywającym do ich miasta turystom są tak wymyślne, że wystarczyłyby na napisanie niejednego tomiska przygodowego. Nie jest to jednak nic zadziwiającego, gdyż ów grupa zawodowa charakteryzuje się podobnymi cechami na całym globie. Może warszawski kierowca nie będzie nam opowiadał bajek o niemożności włączenia taksometru, ale z całą pewnością możemy się przygotować na wycieczkę krajoznawczą przez pół stolicy, czy też inne wymyślne tricki jak chociażby ingerencje manualne w taksometrze, uruchamianie zupełnie innej taryfy, niż przewidziana na daną porę dnia, czy też jeszcze inne, o których nie mam i nawet nie chcę mieć pojęcia. Taksówkarz zatem zawsze będzie po prostu taksówkarzem i chwała i wdzięczność jeśli tylko uda nam się w tym gąszczu oszustów dworcowych znaleźć kogoś uczciwego. Oczywiście duży wpływ na wszystko ma także miejsce skąd rozpoczynamy naszą podróż. Dworzec to największe skupisko ludzi. Tu zjeżdżają się tubylcy, mieszkańcy innych miast, ale przede wszystkim turyści. Dlatego wkręcenie komuś bajeczki i próba zbicia większych pieniędzy nie należy do specjalnie trudnych. Przecież wiele osób przybywających na dworzec po raz pierwszy styka się z nowym miejscem, nowym miastem. Skoro nigdy tutaj jeszcze nie byli, nie mają żadnego doświadczenia. Nie wiedzą nic, albo jeśli już to bardzo mało o panujących zwyczajach. Za pierwszym razem można ich bez większego starania nabrać i oszukać. To trochę tak jak z restauracjami, choć bardziej pasującym słowem byłoby użycie sformułowania lokalami gastronomicznymi w bałtyckich kurortach. Jakość sprzedawanych tam posiłków woła o pomstę do nieba. Co z tego skoro dziewięćdziesiąt dziewięć jeśli nie sto procent gości to osoby przyjeżdżające na kilkudniowy wypoczynek. W szczycie sezonu trwającym dwa miesiące takich nowo przybyłych są codziennie setki. Niechże choć co dziesiąty wejdzie do przypadkowo wybranego lokalu i już nigdy tu nie wróci, to chcąc nie chcąc dzienna liczba nowych gości wygeneruje niemałe zyski właścicielom ów lokali. To tylko nakręca cały system jarmarcznego przemysłu, badziewnych knajp. Restauratorzy nie muszą się starać o nową klientelę, bo cokolwiek zaserwują ktoś nowy tak czy siak zawsze zawita do ich lokalu. Podobnie sprawa ma się z dworcowymi taksówkami. Zawsze ktoś nowy wysiadający w hallu głównym będzie się spieszył, przyjedzie zmęczony z brakiem ochoty na jakiekolwiek negocjacje i zgodzi się na zaproponowaną przez kierowcę stawkę. Inaczej ma się sytuacja w innych obszarach miasta. Tam raczej możemy nastawić się na uczciwość. Co trzeba przyznać tubylcom, nigdy nie zdarzyło mi się, aby jakikolwiek taksówkarz obwoził mnie przez pół miasta, próbując w ten sposób nabić sobie taksometr. Albo nie wpadli jeszcze na ten pomysł, albo co jest mimo wszystko chyba bardziej prawdopodobne boją się, że pasażer jadący w danym kierunku może doskonale znać trasę i natychmiast zwróci uwagę kierowcy.

Jedziemy drogą szybkiego ruchu, a w tle na wzgórzu wyłania się coś, co z wyglądu może być tylko jednym, starą medyną, naszym celem podróży. Nareszcie po całodniowych zmaganiach czeka na nas prysznic, kolacja, chwila błogiego odpoczynku. Dojeżdżamy do miejsca docelowego. Kierowca jak można się było spodziewać nie zdążył się jeszcze zatrzymać, a pojazd obiegli już kolejni klienci.

– Gdzie jest plac R’cif? – pytam kierowcę.

– Tu tu. Wasz hostel znajdziecie po wejściu w tą bramę. – pokazuje palcem.

Taksówkarz nie należał ani do ludzi przyjemnych, ani pomocnych. Interesował go tylko i wyłącznie szybki zarobek. Nie wpadł nawet na pomysł, żeby zadbać o swoich klientów i zaprowadzić ich do szukanego hostelu. Nawet nie prosiłem go o to, gdyż pewnie stwierdziłby, że nie może się zatrzymywać na placu. Jest już krótko po zmroku. Panująca tu atmosfera nie napawa optymizmem. Pełno podejrzanych typów. Może są, a może nie są niebezpieczni. Nie mam tak naprawdę pojęcia, ale nieznajomość miejsca, plecaki i kilka innych toreb przewieszonych przez ramię, jednoznacznie dające do zrozumienia, że jesteśmy tutaj nowi, potęgują zasianą wcześniej niepewność.

– Witajcie. Jakiego hostelu szukacie? Zaprowadzę Was. – zagaduje jakiś pierwszy z brzegu niewyglądający na tubylca blondyn.

– Dar Kenza.

– Wiem gdzie to jest. Są w zasadzie trzy o tej nazwie. Chodźcie ze mną zaprowadzę Was. Jestem tu po to, żeby pomagać turystom takim jak Wy.

Spoglądam jeszcze na mapę, ale nie mogę nigdzie znaleźć otrzymanego adresu. Jak się w konsekwencji okazało był on zapisany transkrypcją angielska, ale nie do końca poprawnie. Mapa nie była sobie w stanie poradzić z ów zapiskiem. Najlepiej byłoby mieć zapisany adres w języku arabskim. To zawsze najlepiej skutkuje. Wystarczy pomachać przypadkowo spotkanej na ulicy osobie telefonem przed nosem, a ten będzie już w stanie udzielić jakichkolwiek wskazówek. Sytuacja komplikuje się gdy tubylec ma się zmierzyć z tekstem, nie dość, że błędnie transkrybowanym, to na dodatek w nie swoim rodzimym alfabecie. Droga staje się coraz węższa, uliczki coraz ciemniejsze, a na każdym rogu wyłania się co raz to nowy, niewzbudzający zaufania typ. Nagle z jednej z bocznych dróżek wybiega dwójka krzyczących dzieci.

– Nothing, nothing! – wydzierają się wniebogłosy.

Palcami wskazują, żeby tam nie iść, bo nic tam nie ma. Nasz przewodnik krzyczy na nie, a dzieci zaczynają się uśmiechać i zmieniając swoją postawę, zachęcają do kontynuowania marszu za młodzieniaszkiem.

– Wracamy jak najszybciej na ten plac. Nie wiadomo co to za człowiek i gdzie nas prowadzi. Schodzimy na dół, dopóki jeszcze wiemy mniej więcej jak stąd wyjść – zwraca się w moją stronę przerażona Blondynka.

W zasadzie Blondynka ma rację. Co prawda najlepszym sposobem na dotarcie do celu w totalnie obcych miejscach jest zawierzenie drugiej osobie, tubylcowi, który zna swoja miasto jak własną kieszeń. To on wie dokąd i w jaki sposób się najsprawniej udać. Zawsze doświadczenie lokalnej społeczności będzie zdecydowanie większe niż obcego przybysza, nawet dysponującego ogromnym bagażem wiedzy nabytej w trakcie niezliczonych podróży. To oni mieszkają tu zazwyczaj od dzieciństwa, kilkanaście, kilkadziesiąt lat. Wiedzą jak się zachować, dokąd pójść, znają miejscowe zwyczaje. Jednakże czasami intuicja nakazuje zrobić krok w tył. Ograniczone zaufanie w stosunku do niezwykłej gościnności nie jest niczym złym, a czasami może uratować skórę. Jest wiele miejsc na ziemi, gdzie instynkty ludzkie, tudzież najprostsza forma empatii już dawno zostały zatracone. Ludzie zepchnięci na margines społeczny, niemający z czego żyć, myślą zupełnie innymi kategoriami niż ci pobierający comiesięczny dochód. Dla nich priorytetem jest przeżycie bez względu na wszystko. Co prawda Maghreb nie jest jakimś ekstremalnym przykładem miejsca, gdzie należałoby się obawiać utraty życia, ale utraty zawartości portfela na pewno tak. Mając na sobie plecak, łatwo stać się łakomym kąskiem dla nie mających zajęcia zbirów. Skoro wysiedli z taksówki i dopiero co przyjechali do miasta, całe swoje pieniądze na podróż mają przy sobie. Układ przestrzenny medyn doskonale sprzyja formą rabunkowym. Uliczki są bardzo wąskie, często ślepe. Wystarczy tak naprawdę dwóch tubylców, którzy zablokują z każdej strony drogę i jedyne co moglibyśmy zrobić w takiej sytuacji to oddać grzecznie wartościowe rzeczy i gotówkę. Zbiegamy zatem w dół. Zatrzymujemy młode małżeństwo, pytając o drogę wyjścia z medyny. Blondyn jeszcze chwile podąża za nami, prosząc kobietę aby potwierdziła, że Kenza znajduje się tuż za rogiem, po czym nagle znika. Do końca pobytu już go nie zobaczyliśmy, choć często chadzaliśmy ów drogą i bywaliśmy na placu, na którym nas wypatrzył. Tym razem nie zaufałem osobie wyciągającej w moją stronę rękę. Czy dobrze? Tego nigdy się nie dowiem. Może chłopak faktycznie nie miał złych intencji. Może nic by się nie stało. Przecież kilka dni wcześniej również szukając mieszkania w medynie, ktoś wybiegł z domu i nas tam zaprowadził. Nie chciał pieniędzy, nie chciał niczego. Wykazał się odrobiną empatii. Pomógł człowiekowi będącemu w potrzebie. Atmosfera tej sytuacji była jednak zupełnie inna. Może to działanie mojej bujnej wyobraźni podsyciło strach. Nie wiem. Czasami jednak nie warto kusić losu. Próbuję się dodzwonić do naszego hosta. Niestety nie daje się zrealizować połączenia, gdyż rzekomo linia została zawieszona. Próbuję dzwonić na dwa inne numery. Ten sam komunikat. Koniec środków na koncie myślę sobie.

– Zobacz, INWI. – wskazuje palcem salon naszego operatora komórkowego Blondynka.

Zbawienny moment. We właściwym miejscu o właściwym czasie. To tak jakby na pustyni zabrakło wody, a w oddali wyłoniłaby się oaza. To moment, w którym zdaje się utwierdzać w fakcie, iż los tudzież opatrzność czasami czuwa nad podróżującym. Pospiesznym krokiem kierujemy się w stronę otwartego jeszcze salonu.

– Dzień dobry. Poproszę doładowanie na dwadzieścia dirhamów.

– Połączenia, internet czy esemesy?

– Połączenia.

Sprzedawca wpisuje w mój telefon kod doładowania. Za chwilę powinno być po kłopocie. Co ciekawe nie robi tego tylko z moim aparatem. Nie jest to zatem spowodowane faktem bycia obcokrajowcem, które nie poradzi sobie z całą operacją. Do salonu wchodzą dwie kobiety i również dają sprzedawcy swój telefon. W ich aparacie także wpisuje kody doładowujące. Jestem świadkiem kolejnej takiej sytuacji. System doładowań działa inaczej niż u nas. W Polsce każdy posiadający telefon w systemie prepaid idzie do sklepu, kiosku, marketu, na stację, czy do jakiegokolwiek innego miejsca, kupuje doładowanie i wbija kod do telefonu. Tutaj robi to sprzedawca. Poza podaniem kodu, konfiguruje coś również na stronie internetowej operatora. Wychodzę i próbuję zadzwonić po raz kolejny. Niestety znowu ten sam komunikat. O dziwo połączenie internetowe nadal działa. Piszę krótką wiadomość do Sorayi z prośbą o telefon zwrotny. Ciekawe kiedy ją przeczyta. Nie trwało to długo, bo już po pięciu minutach odpowiada, iż również nie może się skontaktować, gdyż numer telefonu jest wyłączony. Wracam pośpiesznie do salonu, prosząc sprzedawcę o pomoc. Robi się coraz później, nie możemy się skontaktować z naszym hostem, nie mamy pojęcia dokąd się udać, każdy podejrzliwie na nas spogląda, chce nam niby pomóc, ale pomoc może się okazać zgubna.

– Przykro mi. Linia została zawieszona z powodu kradzieży.

– Jakiej kradzieży? Przecież mam kartę w ręku.

– Gdzie ją kupowaliście? Od kogoś na ulicy?

– Nie. W oficjalnym salonie INWI.

– Skanowali paszport?

– Tak, skanowali.

– Możecie złożyć reklamacje, ale rozpatrzenie trwa zazwyczaj pięć dni. Lepiej kupić po

prostu nową kartę.

Doskonale. Problem w tym, że nie mamy teraz pięciu dni na rozpatrzenie jakiejś reklamacji. Telefon potrzebuje właśnie teraz.

– Ale dlaczego zablokowali numer? Przecież nikt go nie skradł

– Czasami się tak dzieje.

No tak. Brak jakiegokolwiek wyjaśnienia. Po prostu czasami się tak dzieje. A dzieje się tak dlatego, że kart na rynku jest bardzo dużo. Są one tanie. Spora ich ilość jest także sprzedawana poza oficjalnymi źródłami dystrybucji, nad czym operatorzy nie mają kontroli i je blokują. Mało kto ma ochotę na składanie reklamacji i oczekanie na rozpatrzenie. Ludzie po prostu idą do salonu, płacą kolejne dwadzieścia dirhamów za kartę i kupują nową. Co najwyżej zezłoszczeni zmieniają operatora. Rzekomo Meditel jest bardziej wiarygodny, ale nie jest to dla nas w tej chwili istotne.

– Mam prośbę. Czy mógłby Pan zadzwonić pod ten numer, powiedzieć, że jesteśmy u Pana w

salonie. Proszę zapytać czy może nas ktoś przyjść tu odebrać. Nie mamy pojęcia jak tam trafić.

– Już dzwonię.

Chwila konwersacji po arabsku. Chwila oczekiwania.

– Dzień dobry. Ahmed. – do salonu wchodzi niski, filigranowy mężczyzna o ciemnej karnacji i długich włosach w wieku około trzydziestu kilku lat.

– Cześć. Jak dobrze, że przyszedłeś. Zaczęło się robić dość niebezpiecznie. Ktoś nas chciał do Was zaprowadzić, ale nie wzbudzał zaufania.

– Chodźmy zatem. – wychodzimy na zewnątrz.

Będąc w towarzystwie Araba, nikt już nie podchodzi, nie oferuje swoich przyjacielskich usług przewodnika. To znowu doskonały sposób na pozbycie się nachalności tubylców. Zainteresowanie naszymi osobami kończy się na ciekawskich spojrzeniach. Zasada ta sprawdza się tak w przypadku większości krajów, gdzie Europejczyka nie sposób pomylić z kimkolwiek innym.

– Czy w medynie jest niebezpiecznie?

– Nie, ale należy przestrzegać pewnych zasad. Jeśli ktokolwiek podchodzi i proponuje Was oprowadzić po medynie stanowczo odmówić. Ale stanowczo. Nie wykazywać żadnej uprzejmości, nie wdawać się w żadne dyskusje. Iść przed siebie, kompletnie nie zwracać uwagi, traktować jak powietrze. W przeciwnym razie można wpaść w tarapaty.

– Słyszałem, że Wasza medyna jest największa w kraju.

– Nie jest największa w kraju. Jest największa na świecie. – z oburzeniem prostuje Ahmed.

– Tutaj mieszkamy. Jutro wyjdę z Wami jeszcze raz i pokażę Wam kilka prostych tricków jak łatwo znaleźć nasze miejsce.

Wnętrza riadu

Wilgoć. wszechogarniająca, obezwładniająca, przenikająca każdy zakamarek wszystkich pomieszczeń wilgoć. To pierwsze odczucie jakie rodzi się podczas wejścia do riadu. Wyjeżdżając z kraju, cieszyłem się na ucieczkę przed wilgocią i okropnym chłodem, ale nie spodziewałem się, że ta walka przeniesie się do wnętrz budynków. Kilka stopni panujące poniżej zera w mojej ojczyźnie sprawia, iż koniecznym staje się narzucenie na siebie puchowej kurtki. Droga w deszczu przez kałuże nie jest niczym przyjemnym, ale trwa zazwyczaj tylko chwilę. W Polsce wyziębiony organizm można wygrzać w ciepłym mieszkaniu, wskoczyć w krótkie spodnie i koszulkę, popatrzeć na uderzające o parapet krople wody przez okno, zakopać się w ciepłym kocu, wypić gorącą herbatę. Tu życie wygląda natomiast zupełnie inaczej. W krótkie spodnie i koszulkę wskakuje się na zewnątrz, wychodząc na spacer, po zakupy, czy na rower. Wracając do domu, zakłada się natomiast kurtkę, buty, zaciera ręce, żeby je choć trochę rozgrzać. Trudno wyobrazić sobie życie w takich warunkach. Mimo klimatu umiarkowanego w którym żyjemy, jesteśmy przyzwyczajeni do suchych, ciepłych, komfortowych pomieszczeń. Tutaj nie ma centralnego ogrzewania, a wilgoć jest wszechobecna. Wilgotne są ściany, pokrywające podłogę płytki, obrusy, obicia krzeseł, a nawet prześcieradła czy też ręczniki w łazience. I jak tu się wytrzeć po orzeźwiającym prysznicu skoro wszystko jest mokre. Wysuszenie jakiegokolwiek prania graniczy z cudem. Można tego dokonać tylko i wyłącznie w słoneczny dzień, rozkładając wypraną odzież na tarasie. Przy odrobinie szczęścia wiatr nie porozrzuca naszych ubrań po okolicy i nie zmiesza ich z pokrywającym podłogę kurzem. Jeśli komuś byłoby mało w pomieszczeniach brakuje okien. W całym riadzie panuje półmrok. Jego mieszkańcy siedzą poowijani w grube koce. Brakuje jakiejkolwiek wentylacji. Tym samym para unosząca się po kąpieli nie ma jak wydostać się na zewnątrz. Trudno wyobrazić sobie funkcjonowanie w takich warunkach dłużej niż kilka dni. Budynki są strasznie wychłodzone pomimo upału panującego na zewnątrz. Różnica temperatur jest zatem dość spora. W środku kilkanaście stopni, przy czym odczuwalna temperatura przez ogromną wilgotność jest dużo niższa. W tym samym czasie na zewnątrz zmagamy się z upałem nierzadko przekraczającym trzydzieści, czy nawet czterdzieści stopni. Tubylec rozkoszuje się ciepłem za dnia. Wtedy może odkryć ramiona, pokazać nogi, cieszyć się ogrzewającymi ciało promieniami słońca. W domu natomiast ubiera kurtkę, buty, popija gotującą miętową herbatę, aby nie nabawić się przeziębienia. My natomiast w domu rozkoszujemy się ciepłem, a na zewnątrz drżymy z zimna. Jak bardzo nie zazdrościłbym słonecznej wiosny, lata i jesieni mieszkańcom Maghrebu, tak z dwojga opcji zdecydowanie preferuję wymarznąć na zewnątrz, a ogrzać się wewnątrz.

– Chodźcie na taras. – woła nas Ahmed.

– Wchodzimy do góry wąskimi, stromymi schodami.

– To wszystko co tu widzicie to tylko jedna z trzech części starej medyny. Każda z nich jest inna. Każda charakteryzuje się innymi wpływami kulturowymi i różni się stylem. Najważniejsze, by podczas chodzenia uliczkami nie bać się zagubić. Tak najlepiej zgłębić jej klimat. Dać się ponieść. Jeśli chcecie odnaleźć drogę do wyjścia, zawsze należy wybrać sobie jedną z kilku tras i podążać za znakami. Tak jak już Wam wcześniej wspomniałem, musicie uważać na fałszywych przewodników. Stanowczo odmawiać i nie wdawać się w żadne dyskusje. Zejdźmy na dół. Będziecie jeść na zewnątrz czy tutaj?

Po całodniowych wrażeniach, a w szczególności po tych ostatnich, tuż po przybyciu do miasta, nie mam za bardzo ochoty szwendać się po mieście po zmroku.

– Zjemy u Was. Mógłbyś nam podać kartę? – pyta Blondynka.

– Tutaj jesteśmy jak jedna wielka rodzina. Przygotujemy coś specjalnego. Może być kurczak?

– Może być.

Maghrebskie przysmaki

Zanim jednak na stole pojawiła się tradycyjnie miętowa herbata, coś na styl naszej pomidorowej zupy z dodatkiem wszelakich warzyw oraz kurczaka w migdałach, Ahmed pyta czy mówimy po hiszpańsku. Ja mówię, Blondynka nie. W riadzie Ahmed gości jeszcze grupkę trzech młodych Hiszpanek i tym samym oferuje nam usługi swojego znajomego przewodnika po starej części miasta. Nie lubię przewodników. Nie mam osobistej satysfakcji jeśli do jakiegoś miejsca dotarłem sam, że samodzielnie odkryłem coś fascynującego. Nie będę chodził po medynie w korowodzie turystów przyczepionych do mówiącego po hiszpańsku przewodnika. Co ciekawe chwilę wcześniej Ahmed polecał zagubić się w uliczkach starej medyny, żeby zatopić się w jej atmosferze, a teraz proponuje nam usługi swojego kolegi. Tubylec imający się turystyką taki już po prostu jest. Z jednej strony życzliwy, uczynny, pomocny, a z drugiej gdy tylko zwietrzy interes nic nie jest w stanie go powstrzymać. Proponuje, zachęca, wykorzysta każdą nadarzającą się okazję do zarobku. Jeśli nie zarobi on, zarobi jego brat. Jeśli nie ma brata, a riad prowadzi jak w tym przypadku ze swoją siostrą, poleci lokal gastronomiczny swojego kuzyna. Ma też na pewno jakiegoś wujka, albo kolegę gdzieś na drugim końcu kraju, dokąd udajemy się kilka dni później, który akurat oferuje poszukiwane przez nas wyjazdy na pustynię. W całym kręgu znajomości i koneksji znajdzie się jeszcze na pewno jakiś taksówkarz, restaurator, przewodnik czy też organizator wycieczek. Tak właśnie napędzana jest turystyczna gałąź Maghrebu. Liczba niekończących się więzi i znajomości sprawia, iż każdy napotkany na naszej drodze człowiek zna setki innych ludzi. W ten sposób zbłąkany turysta poruszający się utartym szlakiem przekazywany jest z rąk do rąk. Jest jak owieczka z zawiązanymi oczami prowadzona przez pasterza. Niczym nie musi się martwić, niczego nie musi wyszukiwać, niczego organizować. Tubylec o wszystko zadba, wszystkim się zajmie. Wystarczy, że ów turysta dysponuje grubym portfelem. Nie staniemy się zatem łakomym kąskiem dla Ahmeda Będzie musiał się zadowolić hiszpańską trójką siedzącą przy stoliku obok.