– Bonjour.

– Bonjour – odpowiada starsza pani.

– To moja żona Zhor, a to moi goście z Polski. Zhor oznacza kwiaty. – przedstawia nas sobie Boubker.

Wchodzimy do wąskiego korytarza, a raczej przedpokoju. Mieszkanie wygląda zupełnie inaczej niż to, które widzieliśmy u naszego poprzedniego hosta Mohameda. Zdecydowanie bardziej przypomina te nasze, europejskie. Po prawej stronie znajduje się skromna łazienka, a przed samym wejściem umywalka, co ciekawe nie w pomieszczeniu zaadoptowanym na łazienkę. Z lewej strony prowadzące ku górze strome schody, gdzie przez uchylone drzwi widać coś na wzór sypialni. Na wprost sporych rozmiarów salon zastawiony w dużej mierze wąskimi kanapami ustawionymi blisko ściany dookoła całego pomieszczenia. Kanapy obłożone ogromem grubych poduszek. Po lewej stronie od salonu ulokowana jest sypialnia Boubkera, a po prawej po przejściu wzdłuż całego salonu coś na wzór letniego ogrodu, czy też patio. Nie ma dachu, jedynie metalowe, zielone schody prowadzące na taras mieszkania. Na patio stoi okrągły stolik pokryty niebiesko-białymi wzorkami, kilka żelaznych krzeseł, obłożonych czerwonymi poduszkami. Ściany przyozdobione zielonymi roślinami, a podłoga wyłożona płytkami. Z patio możemy bezpośrednio przejść do kuchni, gdzie zabiegana kucharka przygotowuje nam posiłek. Tak, Boubker dysponuje pomocą kuchenną. Kuchnia jest czymś na wzór znanych z polskich gospodarstw wiejskich kuchni letnich. Stoi tam pralka, lodówka kilka szafek, stół do przygotowywania potraw.

– Mam jeszcze córkę i syna. W zasadzie miałem jeszcze jednego syna, ale zmarł w wieku kilkunastu lat.

– Co się stało?

– Astma. Ale nie mówmy o tym przy mojej żonie bo zacznie płakać.

– Oczywiście. Bardzo mi przykro.

Zhor nie ma na głowie chusty. Po raz kolejny dochodzę do wniosku, iż kraj nie jest tak bardzo zakorzeniony w kulturze muzułmańskiej jak chociażby Iran. Albo może inaczej, owszem jest zakorzeniony, ale nie jest tak bardzo radykalny w przestrzeganiu zasad Koranu. Kobiety cieszą się tutaj dużo większą wolnością, o czym nie raz się jeszcze przekonamy. Nie są tylko domowymi służkami i mają zdecydowanie więcej do powiedzenia, niż chociażby mieszkanki obszaru Zatoki Perskiej. Daje się to dość ławo wytłumaczyć, gdyż Maghreb, a właściwie cały kontynent przez lata mierzył się z uciskiem europejskiego kolonializmu. Chcąc nie chcąc przesiąkł kulturą starego kontynentu pozostawiającej swój odcisk nie tylko w architekturze, ale także w zwyczajach życia codziennego. Jeśli przez kilkadziesiąt lat wszystko przypominało cywilizowany, demokratyczny świat, trudno teraz zmusić ludzi do zmienienia swych przyzwyczajeń i podążania stricte nakazami przedstawionymi w świętej księdze muzułmanów. Oczywiście wiele zachowań Arabów odbiega od naszych europejskich, ale różnica nie jest tak ogromna, by powodować szok przy pierwszym zetknięciu się z ów kulturą. Co prawda wiek obojga naszych gospodarzy oscyluje w granicach sześćdziesiątki, ale Zhor również nie odgrywa roli kury domowej i Boubker często przejmuje rolę kucharza w domowym gnieździe, o czym się jeszcze nie raz przekonamy.

– Czas na obiad. Nie jesteście wegetarianami? – pyta Boubker.

– Nie. – odpowiada Blondynka, co za moment okaże się straszliwym błędem.

Jednakże jak mi później wyjaśniła pytanie o to czy jesteśmy wegetarianami padło przed samym posiłkiem, który był już przygotowany, także zabezpieczająca odpowiedź „tak jesteśmy” mogłaby zburzyć cały plan popołudnia. To właśnie jeden z największych moich problemów poznawania nowych kultur, a mianowicie ich strona kulinarna. Nie przepadam za mięsem, a z tego co mnie nauczyło już doświadczenie, większość osób pomimo iż dysponują doskonałymi specjałami swojej rodzimej kuchni, serwuje na główne danie mięso. W tym tak naprawdę wszyscy jesteśmy podobni, czy to w Europie, w Afryce, Azji czy to na jakimkolwiek innym z pozostałych kontynentów. Mięso wydaje się być elementem wykwintności, czegoś specjalnego, jakiegoś podniosłego wydarzenia, czegoś co nie dzieje się każdego powszedniego dnia. Niecodziennie przecież do arabskiego domu wchodzi dwójka turystów z odległej Polski. Tym samym jak tu podawać kuskus czy tażin? Przecież to takie pospolite i niedrogie. Tak naprawdę chciałoby się rzec i co w związku z tym? Często to co najprostsze bywa najsmaczniejsze. Niestety nie tym razem. Na stole pojawia się gliniane okrągłe naczynie zamknięte stożkowatą przykrywką. To chyba jedna z rzeczy, które najbardziej lubię w lokalnym jedzeniu, a mianowicie fakt, iż jest zawsze bardzo gorące. Uniesienie przykrywki powoduje unoszenie się ogromnej ilości pary, naszym oczom ukazuje się pływająca w tłustym sosie wołowina przyozdobiona marynowanymi śliwkami. Na szczęście poza daniem głównym dostajemy po miseczce warzywnej sałatki oraz talerz miejscowego chleba i miseczki z oliwkami.

Lokalnne „przysmaki”
Wołowina w najprawdziwszej postaci

– Chcecie spróbować moich oliwek? – pyta z uśmiechem na twarzy Boubker.

– Dlaczego nie. – odpowiadam.

Żona naszego gospodarza przynosi do stołu słoik z ciemnymi oliwkami, tymi za którymi niespecjalnie przepadam, jednakże nie chcąc urazić Boubkera jako pierwszy widelcem wyszukuję jednej z nich. Boubker lubi chwalić się swoimi umiejętnościami kulinarnymi i po raz kolejny zaznacza, że to on przyrządził ów specjał. Informuje nas o swojej roli mężczyzny w obowiązkach domowych. Zaczynam moją walkę z kulinarnym przeciwnikiem w postaci tłustych kawałków wołowiny, prosząc Blondynkę o odkrojenie dla mnie jak najmniejszej części. Gospodarz próbuje jej pomóc, ale dość szybko daje mu do zrozumienia, że doskonale sobie poradzi. Podstawiam szybko talerz i równie szybko zabieram go z powrotem, aby nikomu nie przyszło na myśl dorzucanie mi kolejnych kawałków mięsa.

– Śliwki są naprawdę bardzo dobre. – kwituje Blondynka zjadając wszystkie z nich, a tym samym sprawiając dość dobre wrażenie ogólne, gdyż głupio było by nie zjeść nic.

Podróż, zgłębianie nowych kultur nie zawsze jest fascynującym przeżyciem. Czasami musi zostać okraszone elementami obrzydzenia, niesmaku, strachu, niepewności. Ale to właśnie te momenty pamiętamy potem najbardziej. Wracając myślami do tych chwil, dostajemy gęsiej skórki i wypieków na twarzy. To one bywają najciekawsze, najbardziej fascynują, sprawiają, że słuchacze czy też czytelnicy wytężają słuch, skupiają się jeszcze bardziej na opowiadanej historii. Często bez wspomnianych smaczków podróż byłaby odhaczaniem kolejnych punktów na mapie planu przygotowanego przed wyjazdem. Nieprzewidywalność tworzy natomiast każdą ekspedycję oryginalną i odróżniającą ją od wszystkich innych. Nie inaczej jest i teraz.

– Może jeszcze herbaty?

– Bardzo chętnie.

Lokalne herbaty lubimy najbardziej. Blondynka chwyta za metalowy dzbanek i nalewa napój do małych szklanek.

– Nie, nie, nie. – napomina ją Boubker.

Wlewa herbatę z powrotem do dzbanka i prosi ją o ponowne nalanie.

– Po troszku i kieruj dzbanek ku górze, żeby natlenić napój. – podpowiada.

Dość ciekawe spostrzeżenie, które będzie przywoływało uśmiech na mojej twarzy jeszcze wielokrotnie po powrocie do kraju.

Poprawne nalewanie herbaty

– Czujcie się jak u siebie w domu. Chcielibyście pójść pozwiedzać miasto, czy zostać w domu?

– W zasadzie pójście na miasto nie jest głupim pomysłem zważywszy na fakt, iż mamy jeden dzień mniej niż zakładaliśmy.

– Dobrze. Jeśli będziecie wracać wieczorem, to po prostu zadzwońcie.

– Nie będziemy wracać późno. Chcielibyśmy spędzić wieczór z wami, w waszym gronie rodzinnym. – odpowiadam.

– Weźcie koniecznie taksówkę i jedźcie w stronę Chellah. To stare fortyfikacje miasta.

– Napisz mi proszę nazwę na kartce.

Wychodzimy na miasto w stronę najsłynniejszego miejsca stolicy, a mianowicie Placu Hassana. Od razu daje się odczuć, że znajdujemy się w zupełnie innym miejscu, niż poprzedniego dnia. Nikt nie jest kompletnie zainteresowany naszymi osobami. Nikt nie zwraca na nas najmniejszej uwagi. Nie jesteśmy żadną atrakcją, nie wyróżniamy się w tłumie. To właśnie zasługa stolicy administracyjnej kraju. To przecież właśnie tu mieszkają wszyscy pracownicy administracji, ambasadorowie, konsulowie, ministrowie, rządowi i inni ludzie pochodzący z krajów całego świata. Większość tych ludzi nie żyje sama, ale mieszka tu ze swoimi rodzinami. Tym samym dzieci jakiegokolwiek pracownika z krajów Europy będą chodziły do tutejszych szkół, będą chodziły po tych samych ulicach po których właśnie spacerujemy. Szansa na bycie zauważonym, bądź zaczepionym przez jakiegoś nachalnego sprzedawcę jest zatem znikoma. W zasadzie nie spotykamy żadnej nachalności ze strony mieszkańców stolicy. Nie widać też żadnych sprzedawców próbujących wcisnąć zbłąkanym turystom swoje produkty. Rabat nie jest zapewne rajem turystycznym, ani głównym celem podróży przybyszy z Europy. Nikt nie odważyłby się nękać urzędników państwowych i nagabywać ich do zakupu bibelotów, gdyż to nie jest grupa docelowa sprzedawców oferujących miejscowe pamiątki. Poza tym po co tak naprawdę jechać do stolicy? Zazwyczaj są one nudne i mdłe, niczym się nie wyróżniają. Na każdym rogu pełno wystylizowanych panów w białych koszulach i czarnych garniturach. Tu załatwia się biznesy, zarządza krajem, a nie imprezuje. To właśnie dlatego moje kroki kieruję w stronę takich miejsc jak to. Pragnę mieć pogląd na cały kraj, na jego kontrastowość i różnorodność. Bez zgłębienia życia stolicy nie mógłbym zrozumieć w pełni Maghrebu i różnic w nim panujących. Mimo niezaprzeczalnego faktu wspomnianych różnic w afrykańskiej stolicy nie należy oczekiwać szklanych wieżowców rodem z amerykańskich filmów, ani sunących autostradami niezmierzonej ilości limuzyn. Zabudowania owszem są nowoczesne, ale zdecydowanie niższe niż te znane nam z naszych europejskich stolic, czy też amerykańskich produkcji kinematograficznych. W przeciwieństwie do naszych miast można tu zdecydowanie zaczerpnąć tchu i odpocząć przed dalszą podróżą. Tam gdzie u nas ulice zapchane są niekończącymi się korkami, a powietrze zatrute niewyobrażalną ilością wydostających się z rur wydechowych spalin, tak tutaj życie płynie bardzo spokojnie. W samym centrum dostrzegam sporą ilość terenów zielonych. Spokój na chwile zaburza nam dwóch młodych mężczyzn szlifujących płot okalający jeden z miejscowych parków znajdujący się przed placem Hassana. Cóż, przynajmniej imają się jakiegoś zajęcia. Nie szlajają się po ulicach, nie nękają turystów, nie żebrzą, nie przychodzą im głupie pomysły do głowy. Zupełnie inaczej niż chociażby naszego pierwszego dnia w podróży po Maghrebie, gdzie spotykaliśmy dziesiątki, jak nie setki wynędzniałych, brudnych, zbłąkanych młodych ludzi nie mających pomysłu na życie. Takim właśnie kontrastem dla innych miejsc może być stolica.

Plac Hassana

Plac nie odbiega od pozostałych części miasta i wydaje się być również ostoją spokoju. Przychodzą tu nieliczni turyści, jak i tubylcy odziani w tradycyjne szaty. Jeszcze przed przyjazdem do stolicy natrafiłem na wiele zdjęć najsłynniejszego jej zabytku, a mianowicie wieży Hassana. Największe dzieło almohadzkiej dynastii, które za życia sułtana El-Mansoura nie zostało ukończone, a finalnie zniszczone podczas trzęsienia ziemi w osiemnastym wieku widnieje oblepione z każdej strony sięgającymi od dołu do góry rusztowaniami. Uśmiecham się, wchodząc na plac i widząc ten sam obrazek. Zdjęcia pochodziły sprzed ponad roku. Podczas wieczornej kolacji Boubker wyjaśnił nam co jest powodem ów opóźnień. Otóż w jego ojczyźnie brakuje ludzi znających rzemiosło. Przypominam sobie znowu rozmowę z jednym z moich irańskich przyjaciół. Tam problem jest dokładnie taki sam. Otóż zarówno w Maghrebie jak i w Persji większość ludzi zajmujących się odrestaurowywaniem budowli poumierało. Zostali tylko ci starsi, nie tak sprawni, nie będący w stanie nadążyć z remontami gdzie trzeba przestrzegać surowych zasad i włożyć w ów proces niebywały wysiłek. Młodzi nie chcą się kształcić w tym zawodzie, choć sytuacja w ostatnim czasie ulega zmianie dzięki propagowaniu ów rzemiosła. Rządzący i odpowiedzialni za edukację zachęcają młodzież do wyboru takiej drogi kształcenia. Dodatkowym problemem jest też fakt braku odpowiednio wyspecjalizowanej kadry mogącej przekazywać swoją wiedzę młodemu pokoleniu. Wieża będzie rzekomo remontowana przez kolejne dwa lata, a kiedy remont się skończy tak naprawdę nie wiadomo. Na placu w przeciwieństwie do wielu innych miejsc w kraju nie widać wszechobecnego brudu. Co więcej nie trudno tu o znalezienia wiszących na ścianach okalających plac koszy na śmieci. Obecność najwyższych władz państwowych uczy, bądź zmusza do zupełnie innych zachowań niż w pozostałych częściach państwa.

– Chodź, spróbujemy wejść do mauzoleum. – nawołuję Blondynkę.

Już kilka razy na naszej drodze spotykaliśmy się z niepewnością odnośnie kwestii wpuszczania niemuzułmanów do miejsca spoczynku maghrebskich władców. Pokonujemy kilkanaście stopni marmurowych schodów zbliżając się do strażnika ubranego w czerwony uniform przyozdobiony w złote rzucające się w oczy guziki, białą pelerynę, białe rękawiczki i niebieską czapkę ze srebrnymi wykończeniami na wzór hełmu. Chwila zawahania, przechodzimy przez półokrągłe drzwi i spoglądamy w dół na złotą trumnę. W zasadzie każdy element dekoracji niebędący marmurem mieni i razi oczy swoim złocistym kolorem. Trumnę otacza niezliczona ilość czerwonych flag z umieszczoną pośrodku zieloną gwiazdą. Wychodzimy na zewnątrz, udając się w stronę wyjścia z placu.

Mauzoleum na zewnątrz
i wewnątrz

Na zewnątrz murów grupka młodzieńców zrobiła sobie z chodnika dla pieszych boisko do gry w piłkę. Za bramki służą im cztery cegły. Kawałek dalej kolejna grupka innych chłopców stworzyła w ten sam sposób kolejne boisko. Jak widać piłka jest wiodącym sportem w wielu zakątkach świata. Przypomina mi to troszkę brazylijskie obrazki żyjących w fawelach dzieci bez wykształcenia, bez jakichkolwiek możliwości edukacji, bez jakiegokolwiek zajęcia, często bez domu imających się grą w piłkę, żywiących nadzieję, że ktoś ich pewnego dnia zauważy i zrobią wielką karierę jak światowe gwiazdy narodowej drużyny.

Udajemy się na spacer w stronę polecanego nam przez Boubkera Chellah. Idąc Avenue Azilal przenosimy się jakby do zupełnie innego miejsca. Miejsca nie mającego nic wspólnego ze stereotypowym Maghrebem, a tym bardziej Afryką. Mijamy niezliczoną ilość ambasad jak chociażby ambasady Rumunii, Szwajcarii, Włoch, Królestwa Niderlandów, Egiptu, Kataru, Bułgarii, Królestwa Norwegii, Belgii, Danii, ale także konsulat Algierii, Ministerstwo Spraw Zagranicznych czy też budynek Sekretariatu Generalnego Rządu. Kilkupasmową drogą przemierzają pojazdy najznamienitszych europejskich koncernów motoryzacyjnych. Nie ma mowy o żebrzących biedakach, tudzież szwendających się z kąta w kąt z braku zajęć młodych mężczyzn. Ich miejsce zajmują ubrani w białe koszule i czarne garnitury panowie wyglądający na poważnych biznesmenów, a w efekcie będący pracownikami wymienionych wcześniej instytucji.

Kompleks rozległych ruin Chellah

W drodze powrotnej mój wzrok kieruję w stronę doliny rzeki Wadi Bu Rakrak. Jej koryto na tym fragmencie jest dość wąskie, ale w samej dolinie daje się zauważyć miejsca ze stojącą wodą tworzącą coś na wzór ogromnych kałuży. Zapewne w bardziej deszczowych okresach roku koryto znaczenie powiększa się, kreując przed przybywającymi imponujący krajobraz.

Koryto Wadi Bu Rakrak
Wzdłuż głównego deptaku

Słońce zaczyna szybko znikać za horyzontem, a co za tym idzie odczuwamy chłód wilgotnego wiatru zawiewającego od strony oceanu. Na głównym deptaku miasta zbiera się coraz więcej ludzi. Chcąc schronić się przed wychłodzeniem wchodzimy do jednego z lokalów. Ów miejsce nie różni się niczym od tych europejskich. Sterylnie czyste, obsługę pełnią uprzejmi kelnerzy przynoszący do stołów karty, a w kartach zaskakują nas zawrotne ceny, nawet wyższe niż te dobrze nam znane z naszych restauracji. Rezygnujemy zatem z zamówienia wyglądających na europejskie lodów i pocieszamy się tutejszą wyśmienitą herbatą z miętą serwowaną w tradycyjnym metalowym dzbanku koloru srebrnego. Ludzie przychodzący do lokalu reprezentują zupełnie inną klasę społeczną niż ci widziani w budach sprzedających jedzenie czy napoje na ulicy. Wystylizowani, na stołach albo super nowoczesne smartfony, albo notebooki. Jedni pogrążeni w wirze pracy, inni jak grupka trzech młodzieńców przy stoliku przed nami podziwiają wdzięki koleżanki jednego z nich na portalu społecznościowym. Nie rozumiem co mówi, gdyż konwersacja toczy się w języku arabskim, ale nie trudno rozpoznać po reakcjach, iż rozpiera go duma. Po lewej stronie dwójka dzieci ze swoimi rodzicami zamawiającymi dla swoich pociech ogromne ilości lodów. Jednakże nawet i tu przypałęta się bezpański kot czekający na jakiś okruch spadający ze stołu. Kończymy naszą herbatę, stającą się z chwili na chwili coraz chłodniejszą, udajemy się jeszcze na chwilę w stronę szumiącego oceanu i wracamy do mieszkania. Co prawda pamiętamy numer lokalu, ale nie jest on nigdzie napisany.

Herbata – nieodłączny element każdego dnia

– Przepraszam. Czy to numer trzy? – pytam jednego z przechodniów.

Myśli zastanawia się, zatrzymuje innego, pyta go o coś po arabsku. Tamten wskazuje gdzie jest jedynka i gdzie dwójka ale trójki nie potrafią zlokalizować. Niezwykłe! Mieszkają na tej samej ulicy, gdyż jeden wychodził spod jedynki a drugi spod dwójki nie potrafią ustalić gdzie jest trójka. Dziwnym trafem jeden z dwóch mężczyzn pyta czy szukamy Boubkera.

– Tak, właśnie jego szukamy. – odpowiadam.

– Aaaa. To tutaj. – wskazuje nam jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki właściwe drzwi.

– Jakoś trafiliśmy. – zwracam się do Boubkera.

W salonie witamy się z nowo poznaną sąsiadką naszego gospodarza, którą początkowo biorę za jego córkę. Przynajmniej wiek na to wskazywał. To Rania, córka znajomych mieszkających niedaleko. Ma jeszcze jedną siostrę, która za chwilę do nas również dołączy Soukaina. Rania mimo, że wygląda na nastolatkę jest już zamężna.

– Obie dziewczyny dość często tu przychodzą. Traktujemy je jak własne córki. Spędzamy razem dużo czasu. – dopowiada Boubker.

Dość ciekawa sytuacja. Nie dzwonią, nie pukają do drzwi. Wchodzą jak do siebie do domu i zachowują się jak wśród własnej rodziny, jak we własnym mieszkaniu. Nie zdradzają żadnych symptomów, nie dają w żaden sposób poznać, że nie są tutaj domownikami.

Na ekranie telewizora zauważam nadawane wieczorne wiadomości w języku arabskim.

– Wszystko jest po arabsku czy macie również kanały w języku francuskim?

– Mamy satelitę, więc mamy programy z całego świata.

– Rozumiem, ale nie o to pytam. Czy w kraju są audycje nadawane również w języku francuskim?

– Tak, są pasma po francusku. Spójrz, to nasz król Muhammad VI.

– Jak jest postrzegany przez lud?

– Jest bardzo dobrym władcą w przeciwieństwie do swojego ojca Hassana II. W zasadzie tamten również nie był zły, ale obecny król uczynił wiele dobrego dla kraju. Jest wielkim reformatorem. Podjął walkę z biedą i korupcją natychmiast po objęciu władzy. Przyczynił się do powstawania nowych miejsc pracy, do poprawy poszanowania podstawowych praw człowieka. Język berberyjski ustanowił obok arabskiego równorzędnym językiem urzędowym. Zrzekł się wielu przywilejów wcześniej leżących w kompetencjach króla. Wszystkie wysokie stanowiska państwowe obsadzane są przez premiera i radą ministerialną. Głową rządu stał się premier. Władza sądownicza działa niezależnie od władzy ustawodawczej i wykonawczej. Ponadto król przyznał kobietom wszelkie prawa cywilne i społeczne oraz udzielił wszystkim obywatelom prawa do wolności myśli.

– Faktycznie, król zmienił wiele. Krótko przed przyjazdem przeczytałem jednak niepokojącą wiadomość potwierdzającą jakoby ograniczanie praw obywateli waszego kraju, a mianowicie blokadę możliwości korzystania z komunikatorów internetowych, co w zasadzie się nie do końca potwierdza, gdyż komunikatory działają.

– Działa tylko pisanie, ale nigdzie nie zadzwonisz. Ta funkcja została zablokowana.

– Dlaczego? To nie jest zgodne z duchem demokracji. Dlaczego władza postanowiła zablokować dostęp do wyrażania swoich myśli?

– To nie władza zabroniła, tylko sieci komórkowe tracące swoje wpływy. Otóż wszyscy zagraniczni przybysze jak i nasi obywatele zaczęli dzwonić używając komunikatorów. W ten sposób mało kto wysyłał wiadomości tekstowe i dzwonił w sposób tradycyjny. Tym samym sieci traciły swoje zyski i postanowiły zablokować tego typu możliwości nawiązywania połączeń. Jednakże sprawa trafiła ostatnio w ręce króla i to on zadecyduje jak sytuacja potoczy się dalej. Czy będą zmuszeni odblokować, czy będziemy musieli płacić za pakiety pojawiające się już w niektórych sieciach, umożliwiające korzystanie z zablokowanych programów.

Internet i fora ponownie okazały się zatem nie do końca rzetelnym źródłem informacji, gdyż fakty przedstawione w sieci świadczyły jakoby o tyranii i despotyzmie Muhammada VI i jego ludzi. Konwersacje przerywa nam dzwonek do drzwi. Do domu wchodzi Soukaina, starsza siostra Rani.

– U nas często jest tak, że spędzamy czas w dużym gronie rodziny i przyjaciół. W dni wolne przyjeżdża mój syn ze swoją żoną, przychodzi jeszcze dalsza część rodziny i tak biesiadujemy przy obiedzie. Często zdarza się, że jest nas łącznie dwadzieścia, czasem nawet dwadzieścia pięć osób.

– Godne pozazdroszczenia. U nas duch rodzinny niestety umarł. Ludzie ciągle w pośpiechu, w pogoni za pieniądzem, żyją cały czas pracą, spoglądają w ekrany swoich tabletów, smartfonów i innych wynalazków. Szkoda, gdyż podstawowe wartości ulegają zatarciu.

– Gdy podróżowaliśmy do Francji zawsze denerwowało mnie to, że więzi rodzinne są tam tak słabe. Dzieci widziały rodziców raz do roku, na święta Bożego Narodzenia. Czasami w ogóle się nie widzieli przez kilka lat. U nas jest zgoła inaczej. Próbujemy się spotykać tak często jak to tylko możliwe.

Z drugiej strony spoglądam na dziewczyny siedzące tuż obok nas i zastanawiam się czy oby te rodzinne tradycje na pewno są tak pieczołowicie pielęgnowane jak mówi Boubker. Zarówno jedna jak i druga wpatrzone w ekran swoich telefonów puszczają jakieś filmiki i pokazują na zmianę to Boubkerowi, to jego żonie. Scenka nie różni się tak naprawdę niczym od tych znanych mi z mojego domu. Świat elektroniki zawładnął afrykańskimi umysłami w nie mniejszym stopniu niż europejskimi. Obraca się wokół tego co możemy znaleźć w sieci. W centrum uwagi stoją portale społecznościowe i innego rodzaju nowinki technologiczne. Mieszkańcom tego domu już się chyba tylko wydaje, że potrafią doskonale spędzać wspólnie czas. Ale czy tak naprawdę nie przespali momentu, kiedy to świat wirtualny przejął kontrolę i wyparł ten rzeczywisty? Czy to nie ułuda i nostalgia za tym co było kiedyś? A może czysta nieświadomość i niewiedza, próba ucieczki przed przeraźliwą świadomością niespełnionego jutra? Tak czy inaczej próżno szukać tu dawnej, tradycyjnej, biesiadnej atmosfery rodzinnej. Przynajmniej ja jej osobiście w pełni nie dostrzegam. Nie widzę jej takiej jaką chciałbym ją widzieć. Nie spełnia moich oczekiwań, nie odzwierciedla moich najmniejszych wyobrażeń. Może różni się od tej naszej modernistycznej wizji, bo przecież u nas nikt nie wchodzi do domu bez pukania, nie przesiaduje z rodziną do późnych godzin wieczornych, gdy wszyscy gotowi już są pójść spać. Jednakże zarys, szkic, szkielet panującej atmosfery jest podobny. Może tylko oblekająca go powłoka różni się w pewnym stopniu detalami od rzeczywistości, w której znajduję się na co dzień.

– Boubker, jak wygląda sprawa formalna Sahary Zachodniej? To część waszego kraju czy to zupełnie niezależne państwo?

– Niezależne państwo? Nie ma takiego czegoś jak Sahara Zachodnia. To jeden i ten sam kraj. Mamy ten sam rząd, tego samego króla, takie same paszporty. Oni tak naprawdę żyją z nami w przyjacielskich stosunkach i nie chcą być osobnym tworem.

– To dziwne, gdyż czytałem, że to państwo pod protektoratem ONZ uznane przez wiele krajów na świecie.

Jak się później okazało nie miałem racji, gdyż Sahara Zachodnia wcale nie znajduje się pod protektoratem ONZ.

– Nie. Jeszcze raz mówię, że to część naszego kraju. Nie ma takiego czegoś jak Sahara Zachodnia. Istnieje co prawda małe państewko na granicy z Algierią wspierane przez tamtejszy rząd, które sieje niepokój w regionie, ale tak naprawdę to wszystko jest spowodowane przez Algierię, która rości sobie prawo do terytorium Sahary Zachodniej. Z tego powodu zamknięto granicę między naszymi krajami, a na Algierczyków nałożono obowiązek wizowy.

W rzeczywistości sytuacja wygląda inaczej, a Boubker wydaje się być przykładnym obywatelem wspierającym swoją postawą interesy własnego kraju. Otóż małe państewko o którym mowa to ruch niepodległościowy, organizacja wojskowo-polityczna o nazwie Polisario walcząca o prawa niepodległościowe mieszkańców Sahary Zachodniej. Faktem jest, iż w latach siedemdziesiątych byli wspierani militarnie przez Algierię popierającą ów ruch, jednakże administracyjnie całość Sahary Zachodniej nie jest pod rządem kraju Boubkera, gdyż jedna trzecia terytorium znajduje się we władaniu wspomnianego frontu. Nasz gospodarz z ogromnym przekonaniem w głosie stwierdził, iż bez problemu można przedostać się, czy to drogą lądowa czy to lotniczą na południe kraju. Nie zaznaczył jednak, że na tereny Frontu Polisario wjedziemy tylko i wyłącznie od strony Algierii czy Mauretanii. Postawa iście patriotyczna, niekoniecznie do końca obiektywna, czy też moralnie słuszna, gdyż zgłębiając problem Sahary można dojść do skrajnie różnych wniosków, jednakże czy w paralelnych sytuacjach na terenie naszego starego kontynentu ludzie nie zachowują się tak samo? Gdziekolwiek nie spojrzeć wszelkie zrywy niepodległościowe są w ekspresowym tempie, mniej lub bardziej brutalnie tłumione. Ten kto silniejszy ma decydujący głos w spornych sprawach. Nie chcę polemizować i przekonywać Boubkera do moich poglądów na sprawę. Nie chcę go uświadamiać o moim stanie wiedzy w temacie. Byłoby to niedorzeczne. To zestawienie jakby dwóch zupełnie różnych obozów, dwóch wizji ludzi z innych światów. Jeden przybywa z obcego kontynentu, spogląda na problematykę stojąc z boku, próbując w obiektywny sposób, co jest oczywiście niemożliwe, gdyż to nie jego dotyczy problem, wyrazić swoje zdanie. Drugi, można by się nawet pokusić stwierdzenia, dotknięty problemem bezpośrednio widzi tą samą sytuację zupełnie inaczej, spogląda na nią z zupełnie innej perspektywy.

– Z jakimi problemami obecnie mierzy się Polska? – zmienia temat nasz gospodarz.

– W ostatnim czasie zmienił się nam rząd. Szczerze mówiąc założenia kompletnie nas nie przekonują. Nie jesteśmy zwolennikami. Zbyt wiele radykalnych zmian. Próbują wzmocnić więź państwa z kościołem, gdzie obecnie panuje rozdział obu tych instytucji. Poza tym we wschodniej części kraju mamy problemy z większym bezrobociem i ogółem gorszą infrastrukturą. Jak wygląda o Was proces edukacji? Jak duży odsetek dzieci nie uczęszcza na zajęcia?

– Problem dotyczy w zasadzie tylko małych miejscowości, obszarów wiejskich. Tam sporo dzieci zaczyna szkołę, ale po jakimś czasie przestają chodzić, albo nigdy do niej nie chodzą.

– Nie ma obowiązku edukacji?

– Jest, ale rodziny się tym nie przejmują.

– Nie ma żadnych kontroli?

– Rodzice tłumaczą się, że dzieci nie mają jak dostać się na zajęcia. To stanowi główny problem. Nie pieniądze, gdyż edukacja sama w sobie jest darmowa. Nie trzeba za nią płacić, ale gdy dziecko musi przebyć trzydzieści, czterdzieści, a czasami więcej kilometrów do placówki edukacyjnej, nikt się po prostu nie ma ochoty trudzić. Problem nie dotyczy natomiast miast. Tu raczej wszyscy do szkół uczęszczają.

– A jak wygląda sprawa bezrobocia? Dlaczego tak wielu ludzi wyjeżdża do Europy?

– Ludzie wyjeżdżają do Europy bo są tam potrzebni. Dostają zaproszenia, gdyż Wasz kontynent potrzebuje specjalistów.

– Nie chodzi mi o specjalistów, ale o ludzi bez wykształcenia.

– Szukają lepszych perspektyw – krótko ucina i przechodzi szybko do tematu bezrobocia. Tak zmagamy się z bezrobociem. Choć dużym problemem jest też wszechobecna korupcja. Pracowałem swego czasu w ministerstwie i w naszym oddziale zajmowaliśmy się przydzielaniem mieszkań socjalnych i rozporządzaniem gruntów pod budowę tych mieszkań. Część gruntów wydzielano faktycznie na budowę mieszkań, a pozostałą część ziem skorumpowani urzędnicy wydzielali i wykorzystywali do prywatnych celów. W ten sposób bogacili się w błyskawicznym tempie.

– Często przyjmujesz gości z Europy?

– Gościłem bardzo dużo ludzi. Mam też wielu przyjaciół na Waszym kontynencie. Szczególnie w Holandii. Są tacy, na których mogę bardzo liczyć, ale też tacy, którzy mnie zawiedli. Była taka dziewczyna z Belgii. Gościłem ją dwa tygodnie. Potem często ze sobą pisaliśmy. Bardzo przyjazna, wszystko było w porządku. Rozmowy się kleiły aż do momentu gdy chciałem przyjechać do Belgii. Wtedy całkowicie się wycofała, powiedziała, że nie może mnie przyjąć. Gdy pisaliśmy wszystko szło jak z płatka, ale gdy tylko pojawił się temat przyjazdu, zamilkła. Gdy byłem młody, miałem kilkanaście lat jeździliśmy z żoną do Francji na prace sezonowe do sadów i nigdy nie mieliśmy problemów z dostaniem pracy nawet takich krótkich, takich na jeden dzień. Mogliśmy jeździć z kąta w kąt, podłapywać jakieś zajęcia, przemieszczać się po całym kraju, zwiedzać. Czy to Francja, czy Hiszpania. Spaliśmy beztrosko w namiotach, niczym się nie przejmując. A dziś? Sytuacja wygląda zgoła różnie. Co chwila słyszy się o jakichś zagrożeniach terrorystycznych, wszyscy podejrzliwi. Nie ma już tego ducha przyjaźni, sielskości, zaufania, biesiady, beztroski. Wszystko się zmieniło. Niestety na gorsze.

– To prawda. A jak wygląda sprawa wiz?

– Zawsze jak składaliśmy wizy to do ambasady belgijskiej albo francuskiej. Nigdy nie było problemów z otrzymaniem takowej.

Boubker musiał mieć całkiem niezłą posadę i pokaźne dochody, gdyż jedną z pierwszych rzeczy sprawdzanych w celu weryfikacji przybysza z Afryki jest stan konta. W zasadzie to się po części potwierdza, gdyż czas wolny często spędza w swoim apartamencie nad oceanem znajdującym się w położonej blisko pięćset kilometrów od stolicy Essaouirze. Co ciekawe Boubker jeździ tam autobusem mimo że posiada samochód.

– Mamy z żoną Volkswagena Passata, ale nie mogłem po Was przyjechać na dworzec, gdyż obecnie jeździ nim mój syn, a jego autem, które jest mniejsze i tańsze jeździ moja córka, bo dopiero co zdała egzamin na prawo jazdy. Przy ewentualnej kolizji mniejsze straty. – żartuje nasz gospodarz.

– Zhor przygotowała jedzenie. Chodźcie na kolację.

Na stole pojawia się danie główne w postaci makaronu z kawałkami kurczaka. Kolejna przeprawa dla mojego coraz bardziej stającego się wegetariańskim żołądka. Nakładam sobie porcje starannie uważając na to, żeby nie nałożyć zbyt dużej ilości mięsa.

– Jak wygląda u Was sprawa ślubów? – zaczepia Blondynkę dość drażliwym pytaniem Boubker.

– Kobiety są zdecydowanie bardziej niezależne niż tu. Każda decyduje o swojej przyszłości sama. Dużo osób decyduje się tylko na śluby cywilne, a nie kościelne.

– A jak wygląda ceremonia zaręczyn?

– Mężczyzna zabiera wybrankę do jakiegoś miejsca i pyta ją czy zostanie jego żoną. Sam wszystko organizuje, kupuje pierścionek.

– U nas wygląda to zupełnie inaczej. Najpierw spotykają się matki obu stron. Matka przyszłego pana młodego przychodzi do matki przyszłej panny młodej i wraz z resztą rodziny ustalają szczegóły związane ze ślubem. W rozmowach biorą udział tylko i wyłącznie kobiety. Są to zawsze obie matki, często babcie czy też ciotki. Dopiero gdy wszystko obgadają, do obrad mogą dołączyć mężczyźni. Czasami zdarza się, że za mąż wychodzą dwunastoletnie dziewczyny. Wszystko zależy od statusu społecznego mężczyzny. Gdy rodzice widzą, że przyszły mąż jest bogaty wydają córkę za mąż. W takich przypadkach różnica wieku jest dość spora.

– Czy uważasz, że takie postępowanie jest w porządku? – pyta Blondynka.

– Tak. Dlaczego nie. Przecież w ten sposób można zadbać o status społeczny córki. A nie uważasz, że dobrze byłoby wprowadzić takie tradycje u Was? Nie chciałabyś, żeby Twój mąż przyszedł zapytać Twojego ojca o Twoją rękę?

– Nie, nie uważam, gdyż każda osoba powinna sama decydować o swojej przyszłości.

– Ale czy nie pięknie byłoby pielęgnować tradycję?

– Dlaczego mój ojciec miałby decydować za kogo ja mam wychodzić? – atmosfera staje coraz gorętsza. To moja decyzja. Przecież mój ojciec nie będzie żył z moim przyszłym mężem. Oczywiście po zaręczynach powiedziałabym rodzicom, że ów moment nastąpił. Pokazałabym pierścionek. Nasze kultury różnią się od siebie. U nas kobiety są bardzo niezależne i same chcą decydować o sobie w przeciwieństwie do waszej kultury.

Siedzę i przyglądam się żarliwej dyskusji i stwierdzam, iż nie dojdą do konsensusu. Zarówno Boubker jak i Blondynka próbują przeforsować swoją wizję jednakże nie prowadzi to do żadnego porozumienia. Zastanawia mnie jednak gdzie jest miejsce na prymarny aspekt ceremonii zaślubin, a mianowicie miłości. Aspekty społeczne, przygotowanie ceremonii, wystawne lektyki, pielęgnowana tradycja, ale czy pośród tego wszystkiego jest choć skrawek miejsca na to co najważniejsze? W moim osobistym, mocno subiektywnym, ponurym, i drastycznym spojrzeniu na tutejsze podejście niestety go nie dostrzegam. Różnice kulturowe wynikające podczas tej rozmowy są dla obu stron dość trudne do pojęcia. Pomimo wszelkich reform jakie zostały poczynione przez nowego władcę, Arabowie nadal zbyt przedmiotowo widzą w życiu codziennym rolę kobiety. Dla nich natomiast nasze, zachodnie zachowanie jest pozbawione elementów tradycji, których według nich nie pielęgnujemy. Wszystko wydaje się być mdłe, wyprane z emocji, urzędowe, pozbawione więzi rodzinnej. Każda z postaw jest zgoła różna i każdą w takim samym stopniu należy respektować. Nigdy nie próbuję narzucać swojej wizji przedstawicielom odmiennych kultur. Tak samo jest i teraz. W pełni szanuję inny pogląd na sprawę, fascynuję się, zgłębiam wiedzę, korzystam z każdej sekundy spędzanej z Boubkerem, chłonę każde wypowiadane przez niego słowo jak gąbka pragnąca wody. Boubker wyjmuje telefon i pokazuje nam ceremonie maghrebskich zaślubin. Kobieta jest wnoszona na sale w złotej lektyce niesionej przez kilku mężczyzn i rozpoczyna swoisty pierwszy taniec. Goście przychodzą ubrani w stroje tradycyjne. Tańczą, bawią się, śpiewają w rytm muzyki. Ludzie przy stołach jedzą i piją.

– Ta część nie różni się zbytnio od naszej. – kwituje Blondynka.

Zrobiło się dość późno. Za chwilę wybije północ, a kątem oka widzę, że sąsiadki nadal bawią w najlepsze w salonie. Wstawaliśmy bardzo wcześnie. Zmęczenie daje o sobie znać.

– Jeśli jesteście zmęczeni, możecie pójść spać. Nie ma najmniejszego problemu. – stwierdza nasz gospodarz.

– Doskonały pomysł.

Wracamy powoli do salonu, dziewczyny opuszczają pokój, a kobieta, która pomagała w przygotowywaniu jedzenia kładzie się spać.

– Możecie spać na którejkolwiek z kanap.

– Przyzwoitka. – rzuca żartem Blondynka.

Rzekomy żart okazuje się wcale nie być żartem. Kobieta zostaje w pokoju razem z nami na noc. Tradycjonalizm i pielęgnowanie obyczajów daje o sobie znać w każdej chwili dnia codziennego.

– Chyba nie chce dopuścić do nierządu pod swoim dachem.

W obliczu mocnego zmęczenia nie pozostało mi nic innego jak obrócić całą sytuację w żart. Nie jesteśmy przecież u siebie. Musimy i chcemy dostosować się do panujących tutaj reguł. Tym razem miejscowy, szlachetny obyczaj zwyciężył z europejską rozwiązłością.

Wstajemy wcześnie rano, by jak najszybciej wydostać się na dworzec w celu złapania jakiegoś busa w dalszą drogę. Pospiesznie składam śpiwory, biegnę do łazienki, mijam w drzwiach córkę Boubkera. Nasz przyzwoitka jeszcze śpi. Wychodzę, a nasz gospodarz zaprasza nas na śniadanie.

– Podgrzewałem już trzy razy. Będzie zimne.

Kolejny brak jakichkolwiek informacji myślę sobie. Nie pierwszy raz zdarza nam się zauważyć, iż tubylcy nigdy o niczym nie informują. Nie dotyczy to tylko nas, jednakże między nimi samymi sytuacja wygląda podobnie. Powoduje to totalną dezorganizację dnia i chaos. Tak jak jeszcze w mniej ważnych sprawach może to nie mieć większego znaczenia, tak trudno wyobrazić mi sobie funkcjonowanie jeśli chodzi o ważniejsze tematy. Zasiadamy do stołu. Największym dla mnie zaskoczeniem jest fakt przygotowania śniadania przez naszego hosta. W krajach arabskich to dość rzadki obrazek, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę wiek Boubkera. Zazwyczaj to kobieta zajmuje się przygotowywaniem posiłków, a omlety na swój własny sposób przyrządził nie kto inny jak mężczyzna. Poza wspomnianymi omletami na stole pojawiło się coś w formie cienkiego makaronu, który tubylcy maczają w oliwie arganowej. Całość zapijamy kawą z mlekiem. Czas mija nieubłaganie szybko. To ostatnie nasze chwile w stolicy. Zabieramy wszystkie nasze rzeczy. Nasz host wychodzi razem z nami na zewnątrz. Ściskamy się na pożegnanie i wsiadamy do taksówki.

– Dzień dobry. Do dworca CTM.

Pan uruchamia taksometr i kilkanaście minut później jesteśmy już przed kasą biletową.

– Mam nadzieję, że jeszcze będą mieli coś wolnego – mówię do Blondynki.

Mają. Odbieramy swoje bilety i udajemy się na zewnątrz gdyż mamy jeszcze spory zapas czasu.

Taxi, taxi? – obiega nas z każdej strony znajome słowo na co wyciągam z kieszeni bilety i macham kierowcą przed nosem.

Słońce zaczyna świecić coraz mocniej, ale gdy tylko wchodzimy w lekko ocieniony fragment placu musimy narzucać na siebie kurtki. Za pięć minut powinien odjeżdżać nasz autobus, ale on się jeszcze nawet nie pojawił.

– Stąd odjeżdżają wszystkie autobusy? – pytam jedną z czekających na ławce osób.

– Tak.

Czekamy zatem dalej, aż nagle pojawia się nasz środek transportu. Podchodzimy do barierki i czekamy na Pana sprawdzającego bilety. Tak, tutaj biletów nie sprawdza kierowca a specjalny człowiek do tego wyznaczony. Pan spogląda na listę, jednakże nie odnajduje naszej rezerwacji i każe czekać. Cofamy się zatem i czekamy dalej. Biegnie pospiesznie do budki kasjerki na dworcu i przybiega z zaktualizowaną listą pasażerów. Podchodzi ponownie. Tym razem skreśla nasz numer z listy i pozwala nam się udać do autobusu. Na szczęście to CTM i swoje plecaki możemy zabrać razem ze sobą do kabiny. Nikt nie odprawia modlitwy przed odjazdem, nikt nie chodzi wzdłuż pojazdu i nie żebrze. Wszystko przebiega dość sprawnie. Autobus napełnia się coraz bardziej ludźmi i kilka, może kilkanaście minut po rozkładowej godzinie odjazdu, udajemy się w dalszą drogę.