Do miasteczka docieramy w późnych godzinach wieczornych, co nie napawa nas optymizmem. Wychodzimy z autobusu, bagaże dojechały szczęśliwie razem z nami.

Taxi, taxi – obiegają nas pytania z każdej strony. Kierowcy nie są jednak nachalni. Wystarczy podziękować i się grzecznie wycofują. Nie mamy za bardzo pojęcia dokąd się udać. Zahaczamy zatem o pobliski sklepik. Przede mną stoi starsza kobieta robiąca zakupy, a raczej gawędząca ze sprzedawcą.

– Dzień dobry. Którędy do Bab Souk? – pytam.

– Kierujcie się w górę aż do momentu gdy zobaczycie znak zakazu wjazdu. Tamtędy należy się udać.

– Dziękuję bardzo.

Idziemy zatem stromą drogą ku górze i na pierwszym rozwidleniu zatrzymujemy młodą dziewczynę z prośbą o wyjaśnienie dalszej drogi. Naszą rozmowę co chwilę przerywa jej dzwoniący telefon, ale to pierwsza napotkana osoba mówiąca biegle w języku francuskim, z czego wydaje się być bardzo dumna. Kierujemy się zgodnie ze wskazówkami zaczerpniętymi od obu osób i dochodzimy do bramy Bab Souk. Teraz musimy już tylko skręcić w prawo, w lewo i już powinniśmy być na miejscu. Nie do końca tak się jednak dzieje. Jak się łatwo domyślić w starej medynie nie trudno o zgubienie w wyglądających identycznie uliczkach. Kręcimy się dobrych kilka minut, pytamy dwie siedzące dziewczyny gdzie znajduje się La Casa Hiba, miejsce gdzie zatrzymamy się na dwie kolejne noce. Nie są jednak pomocne. Udają, że nie znają żadnego z języków. Idziemy zatem dalej, zatrzymuje nas młody chłopak, pyta czego szukamy.

– La Casa Hiba – odpowiadam.

Wyciąga swojego kolegę z domu, który prowadzi nas pod same drzwi. Uderza kołatką i krzyczy Mourat, Mourat! To imię naszego hosta. Mourata nie ma na miejscu, ale wychodzi jego brat, serdecznie nas wita i prowadzi do pokoju, który okazuje się być jakby mini apartamentem. Oczywiście nie ma to nic wspólnego z apartamentem w wydaniu hotelowym, gdyż zatrzymaliśmy się w starej części miasteczka, żeby móc poczuć klimat błękitnego piękna. Nasz gospodarz otwiera drzwi a naszym oczom ukazuje się mini salonik z niskim stolikiem, sofą w kształcie ławki, kominkiem po lewej stronie, małym piecykiem elektrycznym i telewizorem. Przechodząc dalej w lewo, wchodzimy do łazienki pomalowanej niczym innym jak błękitnymi barwami.

Lokalny nocleg

Wychodzimy na dach budynku, aby usiąść na chwilę na tarasie. Pytamy o różnego rodzaju wskazówki, o otaczające miasteczko góry, gdyż chciałbym znaleźć jakiś dobry punkt widokowy na budowle osnute błękitną barwą. Mamy do wyboru dwa wzgórza, z czego na jednym stoi meczet a na drugim hotel. Krótka pogawędka dobiega końca, a my udajemy się spać.

Poranek jest dość chłodny, ale słoneczny. Opuszczamy nasz apartament i udajemy się pobłądzić po wąskich uliczkach medyny. To jedna z najbardziej przyjemnych rzeczy w podróży, jakie mogę sobie tylko wyobrazić. Uwielbiam miejsca gdzie nie trzeba skupiać się na konkretnych punktach, odhaczaniu zabytków, tylko można odpocząć, błądząc i nie denerwując się z tego powodu, gdyż każdy centymetr każdej nowej uliczki jest niezwykle intrygujący.

Wchodzimy na mały plac, o tej porze jeszcze pusty. Poza dwoma Hiszpanami i kilkoma tubylcami nikogo tu nie ma. Zamawiamy kawę i lokalne naleśniki. Gdy tylko słońce przysłonią chmury, chłód przeszywa całe ciało pomimo szczelnie zapiętych kurtek. Przenosimy zatem stojący przy ścianie stolik w słońce. To częściowo w pewnych momentach pozwala się trochę rozgrzać. Kelner przynosi zamówienie, dwie kawy i cztery maluteńkie naleśniki. Co chwila przez plac przemykają starsi ludzie, kobiety w kolorowych strojach bądź mężczyźni w tradycyjnych. Ktoś podchodzi do fontanny, nalewa wody do butelki z tutejszego źródła. Na placu widać też kilka spacerujących kotów. To jak się później okaże widok dość częsty. Nikt nie trzyma tutaj psów na uwięzi. Psy biegają na dziko, natomiast ilość chodzących po ulicach kotów jest zatrważająca. Regulujemy rachunek i ruszamy dalej pobłądzić w zniewalających zmysły uliczkach.

Plac o poranku
Osioł osiodłany butlami z gazem

– Bonjour Monsieur! – zwraca się do mnie mile wyglądający, łysawy u góry Pan o ciemnej cerze.

– Jesteście z Bretanii? – pyta.

– Nie, z Polski – odpowiadam.

– Aaa, z Polski, dobrze mówisz po francusku. Idziecie do starej części miasta?

– Tak, właśnie tam zmierzamy.

– Chodźcie ze mną, pokażę Wam mój sklepik. Nie musicie nic kupować, tylko zobaczyć, porobić zdjęcia.

Na nieszczęście stare miasto znajduje się w podobnym miejscu co jego, jak to określa fabryka. Idziemy jeszcze kawałek, a człowiek zaczyna opowiadać o narkotykach, haszu i marihuanie.

– Jeśli potrzebujecie czegoś to nie ma problemu, mam wszystko w mojej fabryce – zwraca się do mnie.

– Moja żona nie jest zainteresowana używkami – próbuję go spławić.

Po kilku próbach mężczyzna odpuszcza i życzy miłego dnia. Próba zaciągnięcia nas do tak zwanej factory będzie dość często i nagminna.

Wąskie uliczki starego miasta
Wybór miejscowego rękodzieła

Widok turystów jest dla tubylców czymś normalnym. Dla nikogo nie jesteśmy atrakcją, co w zasadzie nie dziwi, gdyż większość mieszkańców prowadzi działalności związane z turystyką. Jedni świadczą usługi noclegowe, inni sprzedają wszelakiego rodzaju bibeloty i w taki to sposób każdy zarabia na chleb. Co ciekawe zanim przybyliśmy na kontynent, zastanawiałem się czy sprzedawane pamiątki są produkowane w Chinach. Kręcąc się po uliczkach i obserwując tubylczą pracę, zauważam jednego z mężczyzn wycinającego drewniane ramki. Tak przygotowany kawałek drewna jest następnie malowany i sprzedawany. Kawałek dalej inny chłopiec rzeźbi małym nożem figurki w drewnie i przyozdabia je dodatkami. Na całe szczęście Chińczycy jeszcze wszystkiego nie zdominowali i można w niektórych miejscach globu kupić coś, co ma jakąkolwiek wartość. Słońce zaczyna świecić coraz mocniej, a co za tym idzie szukamy wejścia na szczyt góry gdzie dumnie wznoszą się białe kontury meczetu.

Charakterystyczne uliczki starego miasta

– Dzień dobry. Zapraszam do restauracji – macha nam po raz kolejny ktoś kartą przed nosem, rzucając jak z rękawa kolejnymi proponowanymi potrawami.

– Na razie dziękujemy. Szukamy wejścia na szczyt.

– To nie jest dobra pora na pójście w te okolice. Lepiej wybrać się na zachód słońca – przekonuje młody mężczyzna.

– Wolimy teraz.

Opisuje nam drogę i życzy miłych wrażeń. W tym celu musimy stromymi schodami prowadzącymi coraz wyżej wyjść poza miasto. Przechodząc przez jedną z bram napotykamy kolejnych sprzedawców. Kobiety oferujące chusty dobiegają i próbują przymierzyć je Blondynce. Moje uszy powoli wychwytują dźwięk płynącego potoku. Zbliżamy się do małego mostu. Pod mostem swój bieg ma miejscowy wodospad, a na samym dole dostrzegam zadaszone pomieszczenie, jakby wiatę bez bocznych ścian, gdzie miejscowe kobiety w tradycyjny sposób piorą ubrania.

Lokalna pralnia

Dookoła kilku sprzedawców soków wyciskanych z pomarańczy. W szerokich ale niskich beczkach, czy też pojemnikach do których doprowadzony jest wąż z lodowatą wodą pływają pomarańcza. Przy innym stoisku mężczyzna przechowuje owoce w kamiennej fontannie z wodą prosto z płynącego powolnie poniżej wodospadu. Wyjmuje z lodowatej wody zręcznie kilka pomarańczy, kroi je na dwie części, obiera i wrzuca do wyciskarki podstawiając pod nią uprzednia wysoką szklankę. Kilka wyciśnięć i szklanka napełnia się przepysznym, chłodnym sokiem. Zabieg z wrzucaniem owoców do lodowatej wody wydaje się być doskonały, gdyż schładza delikatnie sok, ale do odpowiedniej temperatury. Nie jest on ani za zimny, jak to czasami bywa, gdy wyjmujemy butelkę napoju z lodówki, ani za ciepły. Wrócimy do niego na powrocie z góry. Dostrzegam meczet znajdujący się na szczycie i wiodące po prawej stronie kamienne schody. Udajemy się stopień po stopniu coraz wyżej. Widoki stają się z chwili na chwilę coraz ładniejsze. Dookoła zarówno po prawej jak i lewej stronie dziko rosnące, mieniące się soczystą zielenią, udekorowane szlachetnie sterczącym igliwiem kaktusy jakby bariery, czy też mury ochronne wyznaczają drogę na szczyt.

Lokalna roślinność

Spoglądając w prawo, błękit staje się coraz bardziej intensywny, zlepiona jakby w całość, jak na namalowanym obrazku mała mieścinka zaczyna oczarowywać zmysły. Powolnym krokiem mija nas starsza kobieta odziana w czerwony tradycyjny strój zmierzająca do domu położonego na wzgórzu. Nie jest to żadna rezydencja, a raczej ledwo trzymająca się kupy budowla. Z góry nadbiega jakiś pies.

– Kolejny dziki pies. Boję się takich – komentuje Blondynka.

Następne kamienne schody i nareszcie naszym oczom ukazuje się błękitne miasteczko w całej swojej okazałości. Zanim jeszcze zdążymy usiąść na okalającym meczet murku, dopada nas kolejny młodzieniec spod ciemnej gwiazdy.

– Witajcie. Jak się macie? Chcecie zobaczyć moją fabrykę? Kilka minut drogi stąd. Mam marihuanę, haszysz, możecie sobie porobić ładne zdjęcia. Nie zajmie długo. Kilka minut drogi stąd – zachęca nas do odwiedzin u siebie.

– Nie, dziękujemy. Nie jesteśmy zainteresowani – odpowiadamy.

– Ok, w porządku.

Troszkę wyczerpani wejściem na szczyt przysiadamy na murku i napawamy się niezwykłym widokiem błękitnego piękna otoczonego monumentalną potęgą natury, górskimi szczytami porośniętymi gęsto drzewami. To jeden z tych momentów, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę, że warto było włożyć wszelki trud, by spędzić w tym miejscu kilkanaście, może kilkadziesiąt minut, by usiąść, zapomnieć o wszystkim, podziwiać to co stworzyła natura.

Widok na Chaouen

Chwilę po nas na szczyt góry wchodzi dwójka innych turystów i natychmiast zostaje przywitana przez pana od mocniejszych używek. Najwidoczniej również nie są zainteresowani, gdyż proszą jedynie o zrobienie sobie zdjęcia na tle miasteczka. Obchodzimy meczet dookoła, schodzimy kilka kroków niżej z jego tylnej strony. Na stromej części wzgórza porośniętej pojedynczymi niskimi, ale dość rozłożystymi drzewami dostrzegam pasterza wypasającego leniwie skubiące strzępy trawy owce. Przyglądamy się, schodzimy troszkę niżej i kierujemy się w przeciwną stronę wzgórza.

Z daleka nawołuje nas dwóch kolejnych mężczyzn. Pewnie kolejni posiadacze słynnych fabryk. Zawracamy, a przy meczecie pojawił się kolejny młodzieniec. W pierwszej chwili pomyślałem, że to ten sam, który przywitał nas na wzgórzu, ale Blondynka spostrzega, że to ktoś inny.

– Dzień dobry. Hasz, marihuana? – To pytanie znamy już doskonale.

– Nie dziękujemy – nasza standardowa odpowiedź.

Kręcimy się jeszcze chwilę. Blondynka chce już schodzić w dół, ale jeszcze ją namawiam do pozostania chwilę na górze. Chyba tak już mam, że potęga krajobrazów skrada moje serce bardzo szybko i trudno mi przestać podziwiać, wrócić z powrotem na ziemię. Czas mija nieubłaganie i w końcu musimy zejść do miasteczka, by coś zjeść. Dzień wcześniej usłyszeliśmy również o drugim wzgórzu po drugiej stronie zabudowań. Całkiem przypadkowo, w poszukiwaniu jakiegoś miejsca do chwili odpoczynku dochodzimy do bramy prowadzącej na drugi szczyt. Ten jest położony niżej i jest zdecydowanie mniej atrakcyjny niż ten, z którego wróciliśmy.

Widok na Chaouen z przeciwległego wzgórza

Przechodząc przez bramę, zmierzamy kamiennymi schodami w stronę pozostałości murów obronnych miasta. Wzgórze porośnięte po części trawą, po części niskimi krzewami. Sporo tu wypasających się zwierząt. Przy ruinach stoi jakiś mężczyzna, ale nie wykazuje kompletnie żadnego zainteresowania nami. Z amatorskiego zamiłowania do fotografii chcę uchwycić w obiektywie parę zwierząt podgryzających leniwie trawę.

Biegające po wzgórzach zwierzęta

Przy jednej z kóz stoi ubrany w gumowe kalosze starszy człowiek.

– Pewnie pasterz – mówi Blondynka.

Po chwili podchodzi do niego jakiś młodzieniec, rozmawiają chwilę po czym oboje udają się w odwrotną stronę. Nareszcie, myślę sobie. Może coś w końcu sfotografuję. Zbliżam się do jednej z kóz i zauważam, że ma przywiązaną sznurkiem nogę do wbitego w ziemię palika. Inne nie są uwięzione. Nie mam tak naprawdę pojęcia od czego zależy krępowanie poszczególnych zwierząt. Przy wtórze wydawanych przez zwierzęta dźwięków wracam spokojnym krokiem do Blondynki. Dochodząc do bramy, widzimy nadbiegające z góry całe stado owiec. Blondynka troszkę przestraszona chce już uciekać z powrotem do miasta. Przechadzamy się głównym placem, po czym zaczepia nas kolejny raz ten sam człowiek z tej samej restauracji co przed wejściem na górę.

– Jak wrażenia? Podobało się? Coś do zjedzenia? Obiecaliście, że wrócicie.

Zmęczeni, nie mający ochoty na wyszukiwanie kolejnego lokalu siadamy przy stoliku i przeglądamy kartę. Postanawiam zaryzykować i biorę coś o ciekawo brzmiącej nazwie tajin al fuego. Skoro na ogniu, w dodatku rybne, powinno być dobre. Blondynka tęskniąca za smakiem kalmar zajadanych poprzedniego dnia na styku kontynentów zamawia wspomniane owoce morza. Z prawej strony w lokalu obok siada solidnej postawy mężczyzna w białej koszuli, z delikatnym siwym zarostem i kręconymi włosami. Na przeciwko starsza kobieta. Oboje tutejszej urody, ale to nie tubylcy. Zarówno z kelnerem jak i między sobą rozmawiają w języku angielskim. Podchodzi do nich skrzypek. W zasadzie to powinien użyć sformułowania żebrak, gdyż to co próbuje wygrywać nie ma nic wspólnego z muzyką. Państwo nie są zbyt mili i zbywają go dość szybko. Nie minęło kilka sekund a człapiąc i kulejąc podchodzi do naszego stolika, wyjmuje swoje skrzypce i zaczyna brzdękać niczego nie przypominające dźwięki.

– Money, money – to jedyne słowo, które potrafi wypowiedzieć. Nie reagujemy. – Money, money – powtarza.

– Go away! – stanowczo zwracam się do żebraka. Chyba zrozumiał moje przesłanie, gdyż zwinął sprzęt i odszedł.

W trakcie gdy zajadamy się przepysznymi kalmarami, frytkami przyrządzonymi z ziemniaków oraz miejscowym tażin, czyli sardynkami zalanymi jakimś sosem pomidorowym, po lewej stronie siedzą kelnerzy lokalu. Dosiadają się do nich dwie dziewczyny przypominające turystki z Azji.

Lokalne przysmaki
Lokalny chleb
Świeżo wyciskane soki

– Zobacz jak chłopaki szybko wyrwali laski. Dają im swoje telefony bez jakichkolwiek oporów – zauważa Blondynka.

– Hmm, naiwne – kwituję.

Choć z drugiej strony, myślę sobie, może lepiej w tej restauracji, bo przecież żaden z nich nie opuści swojego stanowiska pracy i nie ucieknie nigdzie z tym telefonem. Ponownie załącza się nam ochota na soczyste pomarańcze. Wracamy do stoiska z sokami. Sprzedawca przygotowuje dwie wręcz wylewające się szklanki pełne soczystego, chłodnego napoju z dużą ilością słodkiego miąższu opadającego na spodzie naczynia. Każdy kolejny łyk sprawia, iż chciałoby się więcej i więcej. W momencie kulinarnej rozkoszy podbiega do nas dwójka młodych chłopców. Nie mam pojęcia czego oczekują gdyż krzyczą w języku arabskim. Zauważają, że nic nie rozumiemy i nic tu po nich i odchodzą w innym kierunku.

Główny plac w Chaouen

Zmęczeni całodniowym chodzeniem siadamy na pobliskim murku i obserwujemy zachowania tubylców. Z prawej strony dobiega mnie śpiew ptaków. Są to ewidentnie papugi. Wstaję i idę w kierunku wydobywającego się dźwięku, ale niestety droga nagle się urywa i źródło dźwięku pozostaje dla mnie niezidentyfikowane. Ruszamy w stronę głównego placu, by kupić bilety na autobus. Po drodze zahacza nas jeszcze kilu sprzedawców mocniejszych używek, robimy kilka zdjęć. Wchodzimy do budynku banku, pytamy wyglądających na miejscowych biznesmenów Panów, gdzie znajduje się agencja przewoźnika CTM. Wyjaśniają nam dokąd powinniśmy się udać. O dziwo dość szybko nam się to udaje. W punkcie sprzedaży biletów stoi przed nami jeden starszy pan, a po chwili do pomieszczenia wchodzi starsza kobieta, która wpycha się bezpardonowo przed nas w kolejkę. Zagaduję kobietę siedzącą za okienkiem, po czym odchodzi na chwilę na bok, patrzy na nas zaciekawionym wzrokiem, a my podchodzimy do okienka i prosimy o bilety. Tym razem obyło się bez problemów i bilety jeszcze były w pełni dostępne. Najwidoczniej obrany przez nas kierunek nie jest aż tak oblegany. Stara medyna jest co prawda mała w porównaniu z tymi, które zobaczymy na naszej trasie w późniejszych dniach, ale mimo to jako Europejczycy po kilku skrętach w prawo i w lewo gubimy się.

– Polska, dobra, dobra zupa z bobra! – dobiega nas krzyk z jednej z ulic okalających.

Tubylcy rozpoznają nas albo po rysach twarzy, albo po zasłyszanych w języku polskim rozmowach. Mają już wyuczone zwroty, którymi witają przybywających Europejczyków. Idąc dalej, zaczepia nas jakieś dziecko. To również dość często zjawisko na tutejszych ulicach. Jedni chcą pieniądze, inni próbują nas oprowadzać po uliczkach, jeszcze inni się po prostu uśmiechają i mówią zwyczajnie Bonjour Madame, Bonjour Monsieur. Okazuje się, że wychodząc poza miasto znaleźliśmy się na tyłach kasby. Wchodzimy zatem na nowo w obręb murów starej części miasta. Krocząc wąskimi uliczkami medyny, trafiamy do miejsca gdzie sprzedaje się warzywa. Dość specyficzny zapach z jednej strony przyjemnej zieleni, a z drugiej jakby zbyt wilgotnych, za chwilę mających zacząć gnić pędów sprzedawanych roślin. Mamy tu dosłownie wszystko czego dusza wegetarianina zapragnie. Od marchwi, poprzez białe buraki, ogromne świecące się dzięki odbijającym się o łuski promieniom słonecznym cebule, ciemnozielone liście pietruszki, ogromne ilości kapust i innych pyszności.

– Zobacz, to nie jest nafaszerowane chemią tak jak u nas. Łatwo to rozpoznać po nadgryzionych liściach, niedoskonale wyglądających produktach.

– Fakt – kwituje zdawkowo Blondynka.

– Widzisz, sprzedawcami są starsze kobiety. Przypuszczam, że uprawiają te rośliny u siebie na ogródkach i sprzedają je później tutaj, żeby zarobić parę groszy na chleb.

– Mhm.

Z zewnętrznej części muru dobiegają nas głośne krzyki. Zaciekawieni tym co się dzieje wchodzimy na znajdujący się tutaj plac. Trudno usłyszeć mi własne myśli, gdyż jeden przekrzykuje drugiego, a w tle kolejny krzyk, w drugim planie jeszcze jeden i w trzecim jeszcze kolejny. Co prawda mężczyźni krzyczą w języku arabskim, ale nie trudno się domyślić co wykrzykują. To nazwy oferowanych towarów i najprawdopodobniej ceny. Ten krzyk trwa godzinami, sprawia wrażenie, jakby plac miał za chwilę pęknąć w szwach. Tu również na każdym rogu, na rozstawionych starych zdezelowanych drewnianych stolikach handlarze sprzedają wszelakiego rodzaju warzywa i owoce. Co chwila przez środek przejeżdża jakiś drewniany ciągnięty przez swojego właściciela wózek pełen pustych skrzynek, bądź towarów na sprzedaż. Gdzieniegdzie widać podążające osiołki wyładowane koszami z warzywami. Przechadzamy się w jedną i drugą stronę, obserwując niezwykłe zjawisko jakim jest arabski targ warzywny. Mili sprzedawcy pozdrawiają nas na każdym kroku, zwracając się do nas w języku francuskim, zachęcają do skosztowania swoich towarów. Dla większości widok, czy też atmosfera panującego chaosu i hałasu byłaby nie do zniesienia, a ku mojemu osobistemu zdziwieniu to miejsce zdumiewa i urzeka mnie. To niezwykłe jak tętniące życiem może być targowisko z produktami żywnościowymi. Gdy zestawie sobie je teraz z takim samym miejscem w Polsce, różnica w atmosferze wydaje się być przytłaczająca. Nasze, spokojne, wypełnione znudzonymi handlarzami, a arabskie pełne życia i energii, całkowicie kontrastujące. Zatrzymujemy się przy jednym ze stoisk, gdzie dostrzegamy ogromne, soczyście wyglądające truskawki.

– Jaka cena za kilogram? – pytam.

– Dziesięć dirhamów – odpowiada przyjaźnie nastawiony Pan.

– Poproszę zatem pół kilograma.

Sprzedawca garściami umieszcza owoce na tacce wagi i po chwili pakuje nasz deser do foliowej torebki. Ruszamy powoli w stronę riadu, by chwilę odpocząć. Trzymając się blisko zewnętrznych murów starej części miasta, udaje nam się dotrzeć na miejsce.

Blondynka natychmiast ucieka do łazienki umyć mineralną wodą z butelki zakupione pyszności, wychodzimy na taras, z którego rozpościera się oszałamiający widok na okolicę, a zawartość torebki znika w przeciągu kilku następnych minut. Na tarasie robi się coraz chłodniej. Specyfika górskiej topografii daje o sobie znać. W ciągu dnia na otwartym powietrzu jest dość ciepło, natomiast im bliżej zachodu słońca, z tym szybszym spadkiem temperatur przyjdzie nam się mierzyć. Ubieramy sweter, na to kurtkę i ruszamy zgłębić wieczorne życie tubylców.

Panująca atmosfera jest bardzo przyjemna. Nie daje się odczuć żadnego wiszącego w powietrzu zagrożenia, ludzie są mili i przyjaźni. Moje kubki smakowe domagają się kolejnego kontaktu ze szklanką tutejszej herbaty. Udajemy się zatem w stronę prowadzącą do płynącego pod mostem wodospadu. Wchodzimy do jednego z lokali, który jest całkowicie pusty. Wychodzimy i cofamy się na główny plac miasta. Podbiega do nas chłopak niewyglądający na tubylca. Podkłada nam przed nos kartę dań i chyba nie do końca rozumie, że nie jesteśmy głodni.

– Macie jakieś zamknięte pomieszczenie tutaj? – pyta Blondynka.

– To jest zamknięte – wskazuje na znajdujące się pod daszkami ławeczki obite materiałową powłoką.

Chyba nie do końca zrozumiał, ale nie mając ochoty tracić czasu na szukanie odpowiedniego lokalu decydujemy się skorzystać z oferty i wchodzimy razem z nim do jego lokalu. Zajmujemy miejsce, prosimy o dwie herbaty. Na stoliku pali się świeczka, przy stoliku obok zagłębiona w jakąś lekturę na swoim telefonie Azjatka, przed nami parka starszych Hiszpanów i przy kilku pozostałych stolikach tubylcy. W pewnym momencie do Azjatki podchodzi dobrze już nam znany skrzypek. Zaczyna wygrywać nie mające nic wspólnego z muzyką dźwięki.

– Money, money – zwraca się do kompletnie ignorującej go kobiety, po czym odpuszcza i odchodzi. Nareszcie przychodzą nasze herbaty. Szklanki wyładowane świeżymi liśćmi mięty. Kolejny rodzaj trunku w którym zakochałem się bez reszty. Chyba staję się smakoszem różnych rodzajów herbat, gdyż zarówno te tutaj jak i te doprawiane różnymi specyfikami w Iranie sprawiają, że zatracam się bez reszty w kosztowaniu naparu łyk po łyczku.

Marokańska herbata z miętą

– Polska? Dzień dobry. Hasz na wieczór? Dwadzieścia dirhamów. Mam bardzo dobry towar – podchodzi do nas starszy pan trzymający coś zwiniętego w ręku.

– Nie jesteśmy zainteresowani – odpowiadam, ale najwidoczniej nie rozumie, bądź nie chce zrozumieć.

– Ty nie chcesz, ale on się jeszcze zastanawia – zwraca się do Blondynki. Zastanówcie się i za chwilę wrócę.

– Ciekawe czy udaje mu się to sprzedać komukolwiek. Jak myślisz?

Blondynka nie zdążyła odpowiedzieć, a starszy Hiszpan ze stolika przed nami wyciągnął banknot o większym nominale niż dwadzieścia. Handlarz pobiegł do restauracji obok wymienić pieniądze i wrócił wydać resztę.

– Takich najbardziej nie lubię. Przyjeżdżają i uważają się za nie wiadomo kogo – kwituje moja towarzyszka.

Przechodzi jeszcze raz koło naszego stolika, ale po chwili odpuszcza widząc, że nie wyrażamy zainteresowania jego usługami. Siedząc wieczorem na głównym placu miasteczka czuję się całkiem spokojny. Odpoczywam. Hałasy się skończyły. Jak na warunki Maghrebu panuje względna cisza. Powolnym krokiem udajemy się w stronę riadu. W miejscach gdzie rano stały jeszcze starsze kobiety sprzedające swoje ogródkowe warzywa widzimy rozłożone stragany z różnego rodzaju odzieżą, bibelotami i pamiątkami. Najwięcej tu chust i tradycyjnych strojów zarówno dla mężczyzn jak i dla kobiet. Gdzieniegdzie widać jeszcze niesprzątnięte liście po sprzedanych warzywach. Jutro sytuacja się powtórzy. Rano z nową dostawą towarów przyjdą starsze kobiety, by po południem ustąpić miejsca sprzedawcom innych towarów. Tak wygląda życie w jednym z najbardziej urokliwych miejsc Maroka, błękitnym miasteczku, ukrytym gdzieś daleko pośród afrykańskich gór.