– Rześko i jak przyjemnie świeci słońce. I to powietrze – rzekła blondynka.

No tak, powietrze. Każde wyjście z samolotu w nowym miejscu zaczyna się tym samym stwierdzeniem. Pierwszy wdech, inna wilgotność, inna temperatura. To powietrze za każdym razem jest inne, ale za każdym razem oznacza to samo, czas zacząć kolejną fascynującą przygodę, zgłębić i wchłonąć kulturę danego miejsca.

– Zostaw to powietrze na chwilkę i zajmijmy się formalnościami – odpowiadam.

Pierwsze zderzenie z całkowicie nowym dla mnie kontynentem nie wywołuje głębokiego szoku kulturowego. W głośnikach co prawda wybrzmiewa specyficzna dla europejskiego ucha arabska muzyka, ale poza tym szczególnym elementem wszystko wydaje się być w miarę naturalne, różniące się delikatnie detalami. Wewnętrzne dekoracje budynków, skromne, ale charakterystyczne, przywołują mi widok andaluzyjskich alkazarów. Co prawda nie są tak hipnotyzujące i obezwładniające zmysły obserwatora, jednakże swoją skromnością i kolorystyczną perfekcją zestawienia wydają się być urocze.

Przyglądam się ludziom. Moją uwagę przykuwa jeden z policjantów tudzież żołnierzy. Jego strój natychmiast przenosi mnie w czasy przedstawione w wielkiej superprodukcji amerykańskiej z lat sześćdziesiątych pod tytułem „Lawrence z Arabii”. Na lotnisku w zasadzie przez moment można się nawet poczuć jak w budynkach urzędniczych w tejże produkcji. W jednym z holów na podłodze na rozłożonym dywanie widać schowanego w dymie mężczyznę. To sprzedawca fajek wodnych.

– Zobacz jakie piękne przysadziste palmy. Grubsze niż te hiszpańskie – zwraca moją uwagę moja towarzyszka.

Faktycznie, palmy różnią się od tych wcześniej mi znanych z krajów południowoeuropejskich. Są bardziej masywne u podstawy i zdecydowanie niższe.

– Załóż chustę.

– Jeszcze nie trzeba. Może później, na mieście.

Pierwszy kontakt z usługodawcą w postaci taksówkarza łamie stereotyp jaki panuje w naszej kulturze. Ów Pan nie próbuje nas naciągnąć na wyższą sumę niż ta przedstawiona w oficjalnym lotniskowym cenniku, a wręcz proponuje cenę niższą za podróż do miasta. Oczywiście jak każdy z proponujących przejazd jest poliglotom. Chwali się swoimi umiejętnościami językowymi. Dumnie rzuca jak z rękawa arabskim, angielskim, hiszpańskim i francuskim. Choć ta wielojęzyczność jest oczywiście mocno naciągana i ogranicza się do tematyki potrzebnej mu w codziennej pracy.

– Dokąd was zabrać? – pytam.

– Na dworzec. Pojedziemy kupić od razu bilety na jutrzejszy autobus. – odpowiadam.

– A może jednak pojedziecie do błękitnego miasteczka? – ciągnie dalej rozpoczęty wcześniej z dwoma Niemkami temat.

Otóż w aucie wraz ze mną i Blondynką siedzą jeszcze dwie turystki z Niemiec. Początkowo chciały wybrać się bezpośrednio do kolejnego punktu swojej podróży, jednakże nie działające na lotnisku karty bankomatowe, nie pozwoliły na pobranie odpowiedniej sumy gotówki, a tym samym plan został dość mocno zmodyfikowany.

– Dwadzieścia euro i zawożę was do celu – ciągnie konwersację kierowca.

– Nie mamy tyle gotówki.

– Piętnaście euro.

– Naprawdę nie mamy.

Nasz przewoźnik niestety nie do końca rozumie, że dziewczyny naprawdę nie mają pieniędzy na podróż do swojego kolejnego celu i muszą skorzystać z usług autobusowych.

W drodze na dworzec w oczy rzucają się nowe osiedla mieszkaniowe nie różniące się praktycznie niczym od tych hiszpańskich. Białe bloki z odznaczającymi się równo zaprojektowanymi balkonami. Dookoła wydające się nie mieć końca remonty i budowle, pracujące młoty pneumatyczne, robotnicy układający kostkę brukową. Przyjemnym urozmaiceniem jest otaczająca przybysza z każdej strony zieleń pozwalająca upiększyć betonowy widok prac.

Powoli dojeżdżamy do dworca, który wyglądem przypomina jakąś zamkniętą strefę dla wybranych, a raczej dla kryminalistów, a każdy z przybyszy jakby był niemile widziany. Wyjmujemy plecaki z pojazdu i nagle pojawia się kilku osobników pytających dokąd chcemy się udać. Podążają z nami do budynku dworca wyglądającego jak przechowalnia dla bezdomnych. Brudny, obskurny, odznaczający się charakterystycznym, mieszającym się krzykiem wypowiadanych miejscowości. Nad jednym z „biur”, gdyż biura to pomieszczenie w najmniejszym stopniu nie przypomina, widzę znaczek CTM, czyli najważniejszego z tutejszych przewoźników. Wchodzimy do środka wraz z dwoma turystkami z Niemiec próbującymi już dziś wydostać się do kolejnego celu swojej podróży. Jak się okazuje nie będzie to jednak takie łatwe.

– Bonjour Monsieur.

– Bonjour.

– Dwa bilety na jutro na godzinę dwudziestą trzydzieści.

– Nie ma takiego połączenia – ze zdziwieniem odpowiada sprzedawca.

– Hmm, dziwne, gdyż sprawdzałem bilety w internecie i takowe połączenie widniało na rozkładzie jazdy.

– Sprawdzę zatem jeszcze raz. Faktycznie połączenie jest, ale biletów już niestety nie otrzymacie. Wszystko zostało sprzedane. Na dziś również. Zostały tylko na jutro na godzinę dwunastą.

– Wyjazd w południe nas nie urządza.

– Pójdźcie do Najme Chamal, oni mają busy krótko przed szóstą.

Przechodzę zatem na drugą stronę do biura polecanego przez Pana przewoźnika. W tej mającej zaledwie kilka metrów drodze nie uchroniłem się od krzyków i nagabywania odpowiedzialnych za takowy proceder osób. To naprawdę niezwykłe ileż energii przez cały dzień muszą wkładać w te wydające z siebie nieustannie, monotonnie powtarzane wrzaski.

– Bonjour Monsieur.

– Bonjour.

– Dwa bilety na jutro na siedemnastą.

– Trzydzieści pięć dirhamów za osobę.

I po chwili jestem szczęśliwym posiadaczem dwóch biletów autobusowych. Co za ulga. Kto by pomyślał, że tak trudno mogłoby być się wydostać z miasta. Niemkom również się poszczęściło, dostają bilet na dziś i tutaj nasze drogi się rozchodzą. Sam zakup nie zmienia jednak niczego, a mężczyźni cały czas próbują się dowiedzieć dokąd jedziemy. Opuszczamy dworzec szybkim krokiem, a przecież jutro będziemy musieli tu jeszcze wrócić. Kierujemy się powoli w stronę, z której niebawem poczujemy powiew morskiej, rześkiej, a o tej porze dnia chłodnej bryzy.

Tubylec w charakterystycznej dżellabie
Kobiety w tradycyjnych strojach

Na ulicach trudno dostrzec, iż znajdujemy się na totalnie obcym kontynencie. To raczej teren dużych inwestycji. Po kilku minutach dochodzimy do miejsca mającego przypominać deptak nadmorski. Może za kilka lat, bo na tą chwilę miejsce wygląda jak przejażdżka po moim Poznaniu, rozkopanym z każdej możliwej strony. Częściowo brakuje chodników i trzeba przeskakiwać pomiędzy świeżo ułożonymi płytkami, a gdzie ich brak należy wyjść na ulicę i uważać na nadjeżdżające samochody. Kierowcy mimo wszystko wydają się być uprzejmi i nie jadą przed siebie jak szaleni, nie zważając na to co się dzieje dookoła nich. Nie jest to jednak w pełni europejski styl jazdy. Przejazdy na czerwonym świetle zdarzają się dość często, a przepuszczanie pieszych nie jest zwyczajowe. Nie należy wchodzić na przejście i liczyć na to, iż będąc na zebrze ma się pierwszeństwo. Zbliżający się kierowca machnie ręką i w ten sposób zezwoli nam przejść na drugą stronę ulicy. Od jakiegoś czasu będąc poza naszym kontynentem mam w zwyczaju, iż jedną z pierwszych czynności po przybyciu do miejsca mojej podróży jest kupno miejscowej karty telefonicznej. To niezwykle ułatwia jakikolwiek kontakt z miejscową ludnością. Tutaj należy kupować karty w zaufanych miejscach, żeby nie przepłacić, a jak wiadomo w krajach arabskich naciąganie, zawyżanie cen zdarza się niezwykle często. Na mojej drodze zauważam mały salon firmy Inwi, jednego z trzech największych operatorów sieci komórkowych w kraju.

– Dzień dobry. Chciałbym kupić kartę bez abonamentu i doładowanie.

– Paszport poproszę – odpowiada mile nastawiony do przybysza sprzedawca. – Do czego Pan potrzebuję kartę? Będzie Pan dzwonić, surfować w internecie pisać smsy? Jakie pakiety ustawić?

– W zasadzie będę używał wszystkiego po trochu, ale chyba w większości będę po prostu dzwonił.

W pewnym momencie do salonu wchodzi dwóch młodych mężczyzn, wbijając się jakby w kolejkę i zagadując sprzedawcę w języku arabskim. Ten odpowiada coś czego nie jestem w stanie rozszyfrować, ale w pewnym momencie pada słowo dirham, nazwa tutejszej waluty, co pozwala mi wyjść z założenia, że panowie przyszli po doładowanie. Wyjmuję z mojego telefonu polską kartę sim i wkładam zakupioną. Pan prosi o telefon, wchodzi błyskawicznie w ustawienia zaawansowane aparatu i przestawia w ekspresowym tempie wszelkie możliwe funkcje, konfigurując mój telefon i dostosowując go do potrzeb nowej karty.

– Przestawić na francuski? – dopytuję. Jednakże sprzedawca tylko się uśmiecha, wybiera numer telefonu, łączy się z automatem w celu potwierdzenia doładowania i oddaje telefon.

– Wszystko gotowe. Może Pan dzwonić – stwierdza.

– Bardzo dziękuję – odbieram paszport i wychodzę z salonu.

Przyjeżdżając do miasta mieliśmy się spotkać z naszym kolegą Mohammedem. Piszę do niego wiadomość, żeby umówić spotkanie po pracy. Mohammed jest nauczycielem języka angielskiego w publicznej szkole i kończy pracę dopiero o godzinie dziewiętnastej. Lekcje zaczynają się jednak później niż u nas, a mianowicie o dziesiątej trzydzieści.

Robi się coraz chłodniej i coraz ciemniej. Bryza morska daje o sobie znać, na ciele czuć powiew wilgotnego wiatru, a nos spotyka się z delikatnym zapachem słonej wody. Ten zapach jest wszędzie taki sam, nostalgiczny, przypominający o wielu wspaniałych chwilach spędzonych w różnych miejscach, czy to nad polskim Bałtykiem w dzieciństwie, czy to nad jakimkolwiek innym morzem w różnych okresach życia. Ten sam zapach wakacji, podróży, wypraw, czasu wolnego, odpoczynku, spełniania marzeń, zdobywania kolejnych celi, a jakże różne miejsca, odmienne chwile.

Zbliżamy się do kasby, starej fortyfikacji miejskiej służącej celom obronnych w zamierzchłych czasach. Z góry dobiegają wołania młodego mężczyzny o ciemnej cerze i gęstym zaroście. Odpuszczamy jednak wspinanie się po schodach i udajemy się dalej za kasbę gdzie zahacza nas kolejny młody człowiek proponujący usługi hotelowe. W zasadzie trudno się dziwić i nie wyróżniać się z tłumu w arabskim kraju, będąc białym z dwoma wyładowanymi po brzegi plecakami i obwieszonym różnymi innymi torbami. Wszystkiego dopełnia błądzenie po ulicach, a raczej z naszej perspektywy przyglądanie się tubylcom i im zwyczajom. Widok blond włosów zdecydowanie przyciąga wzrok młodych mężczyzn, który bez jakichkolwiek oporów czy to jadąc na rowerze, czy też spacerując chodnikiem, odwracają głowę i się gapią. Tak bezczelnie gapią, gdyż trudno tutaj mówić o jakimkolwiek przyglądaniu się. Spoglądamy z delikatnym uśmiechem na twarzy w prawo. Doskonale zdajemy sobie sprawę, że kilkanaście kilometrów dalej, daleko na drugim planie widać nasz stary piękny kontynent. To właśnie ta nadmorska promenada wydaje się być takim dość specyficznym miejscem, przepełnionym wiszącą w powietrzu tęsknotą, upragnionym marzeniem, dążeniem do tego europejskiego raju. To stąd jak i innych miast portowych wielu tubylców próbuje w nielegalny sposób przedostać się na stary kontynent. Poszukują lepszego życia, bo biały zazwyczaj kojarzy im się z grubym portfelem i niezmierzonym bogactwem. I to właśnie takim chciałby być każdy z tych co ucieka.

Wracając ku górze, trafiamy przed bramę medyny, czyli starego miasta. Tu również obiega nas kilku mężczyzn próbujących zaoferować swoje usługi hotelowe.

Five euro my friend, only five euro. Very cheap and good hotel. – to zdania, które można tu usłyszeć na każdym kroku. Nikt nas jednak nie ciągnie do swoich lokacji jak to mieliśmy się okazję naczytać w legendach krążących po internecie. To po prostu ludzie żyjący z turystyki, próbujący zarobić na chleb. Nie odczuwam żadnej nachalności, niebezpieczeństwa, agresji. To zwykłe propozycje swoich usług.

– Kurwa mać czy kurwa blać – dobiega nas z lewej strony znajome przekleństwo.

– Witajcie. Polska, Polska? Studiowałem kiedyś w Barcelonie, ale ze względu na nieuregulowane sprawy z papierami deportowano mnie z powrotem do kraju. Pierwszy raz u nas? Udanego pobytu! Nikt nie chce od nas pieniędzy, sprzedawcy mile się uśmiechają, rzucają od czasu do czasu bonjour w naszą stronę. Wszystko wydaje się być dość przyjemne. Po każdej ze stron prowadzącej do głównego placu uliczki rozłożonych jest masa różnego rodzaju stoisk. Jedni sprzedają jedzenie, inni wyroby skórzane, jeszcze inni bibeloty. Krążymy dookoła, przyglądając się zachowaniom tubylców. Wchodząc na główny plac zwracamy na siebie uwagę. Siadamy na jednej z okalających fontannę ławek. Dzwoni telefon. To Mohammed.

– Cześć. Co słychać? Wszystko w porządku? – pyta przyjemnie nastawiony mężczyzna po drugiej stronie słuchawki.

– Cześć. Wszystko w porządku. Dziękuję. Siedzimy właśnie na Placu 9-go Kwietnia z fontanną pośrodku, ale możemy zejść do kasby na znajdujący się przed nią parking jeśli to Ci ułatwi dojazd.

– To dość spory kawałek ode mnie, a mam jeszcze kilka spraw do załatwienia także nie spieszcie się, zwiedzajcie i jak skończę to za jakieś półtorej godziny was odbiorę i pojedziemy do domu.

– Dobrze. Do zobaczenia zatem.

Mówi, że ma jakieś sprawy do załatwienia i przyjedzie po nas za półtorej godziny. Po głosie wydaje się być przyjemnie nastawiony – przekazuje informacje mojej towarzyszce niepocieszonej faktem, iż pozostaje nam czekać, gdzie na zewnątrz już się ściemniło i robi się coraz zimniej.

Schodzimy zatem z powrotem do labiryntu wąskich uliczek w celu poszukania czegoś do jedzenia. Mijamy sprzedawców warzyw i owoców, a nos Blondynki natychmiast wychwycił zapach unoszącego się w powietrzu aromatu ogromnych, soczyście czerwonych truskawek. Nie będziemy mieli jednak tego gdzie umyć, a jak wiadomo afrykańska woda z kranu nie wpłynie dobrze na stan naszych żołądków. Nie pozostaje zatem nic innego jak poczekać do następnego dnia na zakup utęsknionego owocu. Kręcimy się jeszcze chwilę dookoła, ale zważywszy na to, że większość lokali albo wcale nie posiada karty dań, albo takowa jest tylko i wyłącznie w języku arabskim, wracamy na główny plac i siadamy przy stoliku jednej z restauracji wypełnionej po brzegi tubylcami. W błyskawicznym tempie do stołu przybywa kelner zajmujący się czyszczeniem naszego miejsca posiłku, wykłada przed oczy karty i odchodzi, dając nam chwilę na zastanowienie. Zamawiamy warzywny kuskus i dwie herbaty miętowe. Kilka minut później stół zastawiony jest warzywną sałatką, miseczką zielonych oliwek w czosnku, miejscowym chlebem, dwoma szklankami herbaty wypełnionej po brzegi świeżymi liśćmi mięty. Zajadamy się miejscowymi przystawkami, a gdy kończymy kelner przynosi dania główne z dodatkową miseczką grillowanych bakłażanów.

Marokańska uczta

– Ciekawe ile nam policzą za te wszystkie dodatki – mówi Blondynka.

– Hmm, zobaczymy.

Dobrze, że nas nie zrozumiał i przyniósł jedną porcję, a nie dwie, bo nie bylibyśmy w stanie tego skonsumować. Co do rozumienia to z tym francuskim i hiszpańskim to tak nie do końca. Rzekomo nie ma problemu z rozmowami po francusku, jak i po hiszpańsku w północnej części kraju. Tak mnie przynajmniej poinformował Mohammed. Sytuacja wygląda nieco inaczej. Próbowałem zarówno po francusku jak i hiszpańsku, ale zdecydowanie arabski byłby językiem najbardziej trafionym. Co prawda jak się później okaże w większości przypadków francuski działa doskonale. Zdarzają się też sytuacje, gdzie znajomość języka jest tak doskonała, że można poruszyć bardziej skomplikowane tematy. Czasami bywa jednak całkiem odwrotnie i poza arabskim nie ma możliwości porozumienia się. Czas na skonfrontowanie stereotypów z rzeczywistością.

– Poproszę rachunek – wołam kelnera.

Do stołu podchodzi ten sam mężczyzna, który witał nas i zapraszał do swojego lokalu. Przynosi odręcznie wypisaną karteczkę z sumą finalną siedemdziesięciu dirhamów. Hmm, siedemdziesiąt dirhamów? Na szybko wyliczyłem jakieś osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt. Złamaliśmy zatem pierwszy stereotyp. Nie dość, że nie doliczono nam niebotycznej sumy za dodatki, to jeszcze rachunek okazał się niższy niż moglibyśmy się spodziewać.

Plac 9-go Kwietnia

Zbliża się godzina dwudziesta pierwsza, a my udajemy się leniwym krokiem w stronę placu. Nikt nas nie zaczepia, nikt niczego nie chce. Mamy się cały czas na baczności, ale nikt za bardzo nie jest nami zainteresowany. Niczego nam nie oferuje, ani jakichś badziewnych bibelotów, ani żadnych mocniejszych używek. Życie na placu toczy się dość ospale mimo godzin wieczornych. Wiele osób snuje się z miejsca na miejsce. Ktoś siedzi na ławce wpatrzony w telefon, ktoś inny przy murku zjada zupę sprzedawaną przez stojącego z garnkiem na trawniku mężczyznę, jeszcze inni oglądają odzież rozłożoną na chodniku tuż przed meczetem. Wokół placu przechadza się policja. W zasadzie jest to dwóch mężczyzn ubranych w kombinezony moro z długą bronią, a pośrodku nich policjant w granatowym uniformie. Ci dwa pośrodku wyglądają jak żołnierze ochraniający policjanta. Takie zestawienie będziemy jeszcze widzieć wielokrotnie podczas naszej podróży. Jesteśmy w Afryce, a jest nam strasznie zimno. To pewnie zasługa oceanicznej bryzy. Mimo swetrów i kurtek przeszywa nas wilgotny chłód.

– Jesteście w Afryce a jest zimniej niż w Europie co? – z uśmiechem na twarzy zwraca się do nas przechodzący młodzieniec.

Blondynka zaczyna się irytować. Wychłodzona, po szesnastogodzinnej podróży, nieprzespanej nocy, chciałaby się w końcu położyć.

– Jeśli do piętnastu minut nie oddzwoni idziemy szukać jakiegoś noclegu – kwituje.

– Dobrze – odpowiadam.

Niestety w słuchawce po piętnastu minutach nadal cisza, tym samym postanawiam wybrać numer do Mahommeda.

– Cześć, na jakim etapie jesteś?

– Będę po was za kilka minut. Gdzie jesteście?

– Na Placu 9-go Kwietnia.

– Dobrze, za trzy minuty tam będę.

– Zaraz po nas przyjedzie – uspokajam moją towarzyszkę.

Kilka minut później telefon dzwoni po raz kolejny.

– Stoję po prawej stronie ronda, czarne Audi A3.

– Ok, widzę Cię.

Idziemy w kierunku samochodu.

– Cześć. Mohammed?

– Tak to ja, wsiadajcie.

Pakujemy plecaki do bagażnika i ruszamy przed siebie.

– Wybaczcie, byłem jeszcze ze znajomymi na spotkaniu i dopiero teraz wyszedłem. Muszę jeszcze coś zjeść. Jedliście już? Jeśli macie ochotę możecie pójść ze mną, bo w domu nic niestety nie ma o tej godzinie, gdyż mama pojechała do Barcelony.

– Już jedliśmy – odpowiadam.

– Ok, to jeśli chcecie to chodźcie ze mną, a jeśli nie to poczekajcie w samochodzie.

– Poczekamy.

– Włączę wam jakąś muzykę. Amerykański rap?

– Nie, włącz coś lokalnego.

– Gdyby coś się działo macie mój numer i możecie dzwonić.

Patrzymy na siebie z Blondynką zdziwieni, a nawet chyba trochę rozbawieni. Nie dość, że mieliśmy się spotkać o godzinie dziewiętnastej, to będąc ze znajomymi nie mógł zjeść kolacji.

– Hmm, specyficzny typ – mówi Blondynka.

W pewnym momencie do auta podchodzi jakiś starszy kulejący mężczyzna, opiera się o tylne drzwi jak o ścianę jakiegoś miejskiego sklepu i dzwoni do kogoś. Dość komiczna sytuacja. Mijają kolejne minuty i Mohammed wraca najedzony.

– Włoski lokal? – dopytuję.

– Tak, jadam tu dość często.

– Jak minęła podróż? Co widzieliście?

– Męcząca. Najpierw busem do stolicy. Następnie lot do Belgii, dwugodzinna przesiadka i kolejny lot do miejsca docelowego. Pochodziliśmy po mieście, zobaczyliśmy starą kasbę, poobserwowaliśmy życie codzienne mieszkańców miasta, zjedliśmy coś tradycyjnego z miejscowej kuchni. Dzień zatem całkiem udany.

– Jak wiecie jestem nauczycielem języka angielskiego w publicznej szkole. Zazwyczaj zaczynamy o dziesiątej trzydzieści. Władam arabskim, francuskim i angielskim. Bardzo dobrze jest znać trzy języki – chwali się nasz host. A Wy? – dopytuje.

– Mówię po polsku, niemiecku, angielsku, francusku, hiszpańsku i trochę po portugalsku.

Blondynka zauważa zdziwienie na twarzy Mohammeda, który chwilę milczy i zmienia temat.

– W zasadzie nie do końca sprawdza się teoria, że wszyscy mówią tutaj po hiszpańsku. Próbowaliśmy w restauracji i jakoś nie do końca się udało.

Na to stwierdzenie nasz host nie znajduje wytłumaczenia.

– Mieszkam daleko od centrum, na obrzeżach miasta. Moja mama często lata do Barcelony. Właśnie teraz poleciały tam z siostrą. Ja też często spędzam tam czas.

Nie zdradza nam jednak czym się zajmują.

– Mam jeszcze dwóch braci. Ojciec to starszy mężczyzna będący już na emeryturze.

Powoli dojeżdżamy do jego rodzinnego domu.

– Mieszkamy tu od kilkunastu lat.

W drzwiach wita nas starszy pan, ubrany w tradycyjny strój o nazwie dżellaba. Wchodzimy do czegoś w rodzaju przedpokoju, gdzie jest okropnie zimno i wilgotno. Wystrój mieszkania jest dość specyficzny. Całość wyłożona płytkami, zarówno podłogi jak i ściany. W głównej części stoi stół a dookoła przy ścianach obite płótnem i obłożone poduszkami wąskie ławki. Elementy ścian w górnej części jak i podpierające je kolumienki udekorowane są różnego rodzaju kolorowymi wzorami. Tak wygląda całe mieszkanie. Schodami zmierzamy na drugie piętro gdzie będziemy nocować. Tutaj niestety również wszystko wyłożone jest płytkami przez co w pokoju panuje okropny ziąb. Pomieszczenie jest przedzielone na dwie części czymś w formie barku, ścianki odgradzającej jedną część od drugiej. Można sobie to wyobrazić na zasadzie ogrodzenia kuchni od salonu w naszych mieszkaniach. W obu częściach stoją takie same ławki jak w przedpokoju. Wąskie, wyłożone miękkim obiciem. Zauważamy, że nad nami znajduje się jeszcze jedno, niewykończone piętro. W drzwiach nie ma szyb w miejscach gdzie powinny się znajdować. Wąskimi schodkami zmierzamy wyżej by zapoznać się z łazienką. Tradycyjna arabska toaleta pozbawiona muszli klozetowej, z dziurą w podłodze. Pod kranem stoi wiadro. W celu uzyskania ciepłej wody, należy wypuścić jej trochę do wiadra. Pewnie w następstwie spożytkowują ją do innych celów. Wracamy do przedpokoju porozmawiać z Mohammedem. Z ojcem naszego hosta nie porozmawiamy, gdyż mówi tylko po arabsku. Nasz gospodarz objaśnia nam nazwę stroju swojego ojca, wspomnianą już wcześniej dżellabę. To tradycyjne ubranie, w którym widać tu ogromną liczbę mężczyzn. Dla mnie jest bardzo zabawne. Przypomina trochę członków Ku Klux Klanu. Płaszcz zakończony jest u góry spiczastą czapą sprawiającą wrażenie stroju komika.

– Jaka jest Wasza dalsza trasa? Mam mapę w głowie. Pomogę Wam – stwierdza Mohammed.

Wyjaśniamy pokrótce nasz plan, a on stwierdza, że pomysł jest doskonały. Okazuje się, że w jednej z miejscowości do której się udajemy ma kolegę policjanta.

– Zapytam go czy może Was przenocować. Wiecie, gościłem wielu ludzi, ale zazwyczaj gdy chciałem jechać do kogoś to kontakt się urywał. Miałem jedną dziewczynę ze Stanów Zjednoczonych. Gdy pisaliśmy wszystko było ok, ale gdy powiedziałem, że przyjeżdżam do jej kraju zakomunikowała, że nie może mnie ugościć i zamilkła.

Z jednej strony może dziwne, gdyż takie zachowanie wydaje się być typowym wyzyskiwaniem kogoś. Z drugiej strony z perspektywy czasu myślę sobie, że Mohammed nie do końca rozumie na czym polega wymiana kulturowa. Chciałby poznawać nowe kultury, ale chyba nie do końca wie jak się za to zabrać. Z tego co mówi bardzo dużo czasu spędza w pracy i brakuje mu go na goszczenie obcokrajowców. Może kiedyś się to zmieni. Nie chcemy również narzucać naszego zdania w tym temacie, tak samo jak nie mamy w zwyczaju przechwalać się jak to wyglądało z innymi gospodarzami.

Pierwszy nocleg na afrykańskiej ziemi

Zmęczenie daje się we znaki. Poprzednia noc była całkowicie nieprzespana, dzień na nowym kontynencie dość stresujący. Ja co chwilę ziewam, Blondynce zamykają się oczy, a jest już prawie przed północą. Proszę tylko o butelkę wody mineralnej, gdyż jak wiadomo nie możemy spożywać napoju bezpośrednio z kranu. Bierzemy prysznic i udajemy się do łóżek. Leżąc mam problem z zaśnięciem. To zmęczenie i okropne zimno nakładają się na siebie. Zastanawiam się czy nie nałożyć na siebie kurtki, ale ostatecznie jakoś udaje się odpłynąć do krainy snów.

Wstajemy krótko po godzinie dziewiątej, gdyż o godzinie dziesiątej trzydzieści Mohammed rozpoczyna pracę. Pakujemy nasze plecaki, żegnamy się głową rodziny i wsiadamy do samochodu. Jedzie z nami brat Mohammeda. Ucinamy jeszcze krótką pogawędkę i wysiadamy w okolicach dworca autobusowego. To właśnie stamtąd udamy się do kolejnej miejscowości, ale to dopiero w godzinach wieczornych.

Jeden z meczetów w Tangerze
Kolejny meczet

Ruszamy w stronę mieniącego się zielenią parku, a raczej placu, przed którym dumnie wznosi się kolejny z miejskich meczetów. Robimy kilka zdjęć i udajemy się na północ w kierunku cieśniny. Po drodze odwiedzamy kantor, wymieniamy euro na dirhamy. Nie płacimy o dziwo żadnej prowizji. Kierujemy się dalej w stronę starej części miasta. W pewnym momencie urywa się chodnik i gdy już jestem przekonany, iż powinniśmy przejść na drugą stronę ulicy, moje wątpliwości rozwiewają tubylcy. Przechadzkę kontynuujemy zatem dalej ulicą, zwracając uwagę na jadące za nami pojazdy. Siadamy przy metalowym stoliku jednej z lokalnych kawiarni. Jej stan pozostawia wiele do życzenia, ale zauważamy, że siedzą tutaj tubylcy, więc jakość podawanych produktów nie może być aż taka zła.

– Dwie kawy, jedną z mlekiem, drugą czarną.

Obserwujemy co się dzieje dookoła nas.

– Svenska? – pyta siedzący obok gentleman.

– Nie, Polska – odpowiadam.

– Aaa Polska. Dobrze, dobrze – wita nas przyjaźnie sąsiad ze stolika obok.

Jest jeszcze dość wczesna pora. Miasto wydaje się budzić do życia. Z dolnej części medyny młodzi chłopcy wtaczają wózki pełne warzyw i innych produktów gotowych do sprzedaży. Od czasu do czasu przejedzie jakiś motor, bądź motopodobny trzykołowy pojazd. Chwilę później żebrząca staruszka podchodzi do nas i żąda pieniędzy. Kelner natychmiast ją odgania i daje jej jakieś drobne. Prosimy o rachunek. Dwadzieścia cztery dirhamy. No cóż daliśmy się oszukać. Nasza wina. Mogliśmy przecież ustalić cenę wcześniej. Pewnie nasz rachunek zawierał też dolę żebrzącej staruszki. Nauczka na przyszłość, iż o wszystko należy pytać, nawet jeśli jesteśmy w tym samym lokalu dzień po dniu.

Taras z widokiem na zatokę

Udajemy się na taras widokowy, by chwilkę odpocząć. Nie ma tu turystów. Co chwila ktoś do nas kiwa, zagaduje. Poza nami na tarasie stoi dwóch mężczyzn. Jeden podchodzi, wyciąga z worka jakieś dziwaczne ozdobne kamienie i mówi nam, że to z pustyni. Kamienie rozkładają się na dwie części, a w środku ozdobione są różnymi kolorami. Nie mam pojęcia czy to faktycznie jakieś kamienie pustynne i mało mnie to tak naprawdę interesuje, gdyż nigdy nie przywożę żadnych bibelotów z podróży. Chyba oboje z Blondynką jesteśmy trudnymi klientami dla okolicznych sprzedawców, gdyż na nic się nie decydujemy. Handlarz nagle rzuca w naszą stronę pytaniem, czy nie potrzebujemy mocniejszych używek, marihuana, hasz?

– Dziękuję, nie potrzebujemy – odpowiadam, a Pan po kilku kolejnych nieudanych próbach odpuszcza i życzy nam miłego dnia.

Próbując znaleźć jakiś ciekawy punkt widokowy na okolicę, a szczególnie na ocean i cieśninę, gubimy się w wąskich uliczkach starej medyny. To pierwszy dość nieprzyjemny, niekomfortowy moment dla nas w Afryce. Z każdym krokiem atmosfera zagęszcza się coraz bardziej. Cały czas ktoś coś od nas chce, bądź proponuje nam jakieś bezwartościowe usługi, lub mocniejsze używki. Blondynkę zahacza jakieś dziecko, które chwilę później obrzuca ją przekleństwami. Wielu miejscowych sprawia wrażenie upośledzonych. Chcą nas oprowadzać, pokazywać nam miejsca, których szukamy na co kompletnie nie mamy ochoty, gdyż chcemy sobie spokojnie pospacerować, ale najwidoczniej nie obraliśmy odpowiedniego miejsca na ten cel. Zagaduje nas sprzedawca papierosów, którego zbywamy dość szybko. Ci wszyscy handlarze ze stoiskami są jeszcze w miarę bezpieczni, gdyż przecież nie zostawią swojego interesu i nie pobiegną za jakimś białym turystą, żeby go na coś naciągnąć. Gorsi są ci pojawiający się znikąd, oferujący swoją pomoc, ale w tym miejscu zapewne nic nie jest bezinteresowne. Gdy już się przyczepi nie odpuści. Idziemy coraz wyżej labiryntem uliczek szukając jakiegoś ciekawego punktu widokowego na okolice. W pewnym momencie dochodzimy do dość sporych rozmiarów placu. Wokół niego siedzący po lewej stronie pod murem obronnym bezdomni, po prawej kawałeczek dalej ukryte jedno z tutejszych muzeów. Znowu ktoś podchodzi i próbuje nas gdzieś zaciągnąć. Zawracamy i przechodzimy przez wykutą w murze bramę, a raczej drzwi, gdyż rozmiary tej dziury nie są zbyt duże. To właśnie takiego miejsca szukaliśmy. To stąd doskonale widać zatokę i ocean. Widok niezwykły, jednakże trudno w spokoju oddać się podziwianiu cudownego krajobrazu, gdyż ponownie co chwilę podbiega jakieś dziecko i nie daje spokoju chcąc pieniądze. Kątem oka widzę, że obserwuje nas miejscowy ubrany w tradycyjną jasnobrązową dżellabę. To on jest szefem i napuszcza biegające po dzielnicy dzieciaki, żeby męczyły odwiedzających turystów i wyłudzały pieniądze. Dzieciaki obskakują każdego jak szarańcza i nie zważają na żadne wypowiadane słowa. Nie dadzą spokoju dopóki nie dostaną pieniędzy, bądź sobie stąd nie pójdziesz. Spoglądam w lewo i widzę kolejne wzgórze, ale żeby do niego dojść musielibyśmy się przebić przez sypiące się slumsy, mijając po drodze kolejne grupy tutejszych bezrobotnych czyhających na każdym rogu na zbłąkanego turystę. Postanawiamy wrócić i udać się na spacer znajdującą się poniżej promenadą. Opuszczamy punkt widokowy i próbujemy przedostać się do dolnej części miasta, jednakże nie jest to takie proste. Błądzimy wąskimi uliczkami nie mogąc znaleźć wyjścia. Biegniemy w zupełnie przeciwnym kierunku niż ten z którego przyszliśmy. Blondynka stwierdza, iż najłatwiej będzie przedostać się na Plac 9-go Kwietnia i stamtąd już odnajdziemy właściwą drogę. Atmosfera zagęszcza się coraz bardziej, a pierwsze stresy kontaktu z miejscową ludnością dają o sobie znać. Może to nasza wyobraźnia działa zbyt mocno i tak naprawdę nic by się tutaj nie stało, ale wolimy nie kusić losu. Po kilkunastu minutach błąkania się po różnych zakątkach medyny udaje nam się odnaleźć drogę powrotną, tą którą przybyliśmy. Uff, nareszcie. Odetchnęliśmy z ulgą, będąc na otwartej przestrzeni.

Widok na miasto od strony promenady

Kierujemy się w lewo i udajemy się na dłuższy spacer promenadą widzianą doskonale z góry. Po prawej stronie roztacza się przepiękny błękit oceanu, natomiast po lewej totalny kontrast, a mianowicie soczyście zielone wzgórza, gdzieniegdzie ozdobione stadem wypasających się owiec, czy też kóz, a nad nimi srogo spoglądające w dół sypiące się budynki wspomnianych już wcześniej slumsów.

Wypasające się owce na zboczach zielonych wzgórz

To wszystko nie napawa optymizmem. Próbuję zrobić zdjęcie, aby udokumentować ów miejsce, jednakże jeden z przechodniów napomina mnie, bym tego nie czynił. Najwidoczniej nie chcą by szerzono dalej prawdziwy obraz wrót Afryki. Budowle ledwo trzymają się kupy. Bez dachów, rozpadające się mury, resztki tynku oplatające cegły, wiszące gdzieniegdzie pranie, czy też wystające zardzewiałe anteny satelitarne. Przypomina to troszeczkę obrazki z brazylijskiego Rio, jednakże tutaj są one zdecydowanie mniej okazałe i mimo wszystko bardziej bezpieczne.

Sypiące się budynki Tangeru

Spoglądamy w kierunku wzgórza, gdzie finalnie się nie udaliśmy. Może i dobrze, gdyż na jego szczycie dostrzegam kolejnych snujących się typków czekających na swoje ofiary. Mijamy kilka patrolów policji. To jedna z najbardziej pozytywnie nastawionych do przybyszy tutaj grup. Wracając w stronę miasta dostrzegam namalowany na murze po lewej stronie napis w języku hiszpańskim. No queremos miserables en nuestro pais.

W pierwszym momencie mam wrażenie, iż napisali to Hiszpanie nie mający ochoty wpuszczać nędzników do swojego kraju. Chwila refleksji i dochodzę do wniosku, że przecież napis można interpretować dwojako. Może to właśnie mieszkańcy Afryki nie chcą być nędznikami w swoim własnym kraju? Może w ten sposób na wrotach Afryki napominają swoich rządzących, pokazują, iż nie pozostaje im nic innego jak wyjazd na stary kontynent? Interpretacja pozostaje otwarta, a my wracamy do centrum miasta i siadamy w tej samej restauracji, w której jedliśmy wczoraj.

Obok po lewej stronie dwie Hiszpanki, kawałek dalej jakaś europejska rodzina. Zamawiamy plater rybny, soki pomarańczowe i tutejsze sałatki. W pewnym momencie tuż przed nami zauważam młodego chłopaka. Na oko ma może kilkanaście lat. Brudny, podkrążone oczy, podarta puchowa kurtka, poobdzierane cuchnące spodnie. Podnosi niedopałek papierosa z ziemi i go wypala do końca. Spogląda do śmietnika w poszukiwaniu jedzenia. Podchodzi do stołu gdzie siedzą Hiszpanki. Nie woła o pieniądze. Chce jedzenia. Kelner restauracji przegania go kilkakrotnie, ale bez skutku. Hiszpanki dają mu chleb, którego nie zjadły. Chwilę później dostaje również chleb zapakowany przez kelnera. W ten sposób mężczyzna próbuje się go pozbyć. Nie chce, żeby zaburzano spokój klientom jego restauracji. Po prostu nie chce ich stracić. Po raz kolejny dochodzi do mnie jak wielka dyskrepancja panuje pomiędzy różnymi warstwami społecznymi w Afryce. Z jednej strony widzę mijających nas mężczyzn w garniturach i koszulach spieszących na kolejne biznesowe spotkanie. Z drugiej zaś młodych wylansowanych gentlemanów z najnowszymi smartfonami w ręku. To z nimi wszystkimi kontrastują Ci snujący się po placu, nie mający żadnego zajęcia, próbujący opchnąć napotkanemu turyście jakiś beznadziejny bezwartościowy bibelot. I jest jeszcze ta ostatnia grupa, ta wydająca się zatracać jakiekolwiek resztki człowieczeństwa, gdyż co może być celem młodego mężczyzny żebrzącego resztek jedzenia od przyjeżdżających z Europy turystów. Wstrząsająca scena, która w jakiś sposób przywołuje mi dwór etiopskiego cesarza Haile Selasje, gdzie po każdej z ogromnych uczt wyrzucano resztki jedzenia skomlącemu za płotem tłumowi, czekającemu jak podwórkowy pies przy budzie, bądź wygłodniałe hieny na ochłapy nie zjedzone przez Pana.

Jeden z meczetów

Udajemy się jeszcze w górę w stronę jednego z meczetów i kościołów. Ta dzielnica jest zdecydowanie bardziej spokojniejsza. Nikt nas nie zaczepia, nie próbuje do niczego naciągnąć. Spoglądamy na skromne zdobienia minaretu i udajemy się w stronę dworca. Obraliśmy najwidoczniej zły skrót, gdyż wychodzimy zdecydowanie dalej niż założyliśmy. Pytamy kilku przechodniów którędy do dworca, ale albo nie rozumieją francuskiego stwierdzenia gare routière, albo nie wiedzą gdzie on się znajduje. Dopiero za trzecim razem podchodzi do nas mężczyzna zwracający się do nas w języku angielskim, pokazujący nam właściwą drogę.

Przychodzimy kilkanaście minut przed odjazdem naszego autobusu. Oczywiście tak samo jak dzień wcześniej obskakuje nas szarańcza sprzedawców biletów, jednakże odpuszczają gdy tylko widzą trzymany przeze mnie w ręku kwitek. Wchodzimy do budynku dworca, gdzie panuje niesamowity hałas przekrzykujących się mężczyzn. Blondynka chce skorzystać z toalety, ale spoglądając na to iż nie ma tu żadnego podziału, a mężczyźni wchodzą do tych samych szalet co kobiety, rezygnuje. Wychodzimy na plac centralny dworca w poszukiwaniu naszego autobusu. Podchodzimy do drzwi, gdzie natychmiast zostajemy zaatakowani przez bagażowego żądającego od nas dwudziestu dirhamów za bagaż. Bilet kosztował dwadzieścia pięć. Człowiek ten nie wygląda na żadnego oficjalnego pracownika kompanii Nejme Chamal, a raczej na dworcowego menela próbującego wyłudzić od białych jak największą sumę pieniędzy. Dopytuję siedzącego w autobusie obok czy to normalne, że typ żąda od nas pieniędzy za bagaż. Ten trzyma stronę bagażowego i mówi, że jak najbardziej musimy zapłacić za bagaż. Odwracam się do stojącego za mną nastolatka i pytam czy to normalne. Również potwierdza, iż należy uiścić małą sumę jednego, dwóch dirhamów za bagaż.

– On chce dwadzieścia – odpowiadam.

– Dwadzieścia? Nie. Jeden lub dwa – dodaje zdziwiony.

Kłótnia trwa jeszcze chwilę, a z racji tego, iż nie posiadam w portfelu żadnych drobnych wręczam mu monetę o nominale dziesięciu dirhamów i próbuję wsiąść do autobusu. Typ nie odpuszcza i żąda kolejnych dziesięciu dirhamów za drugi bagaż. Za namową kierowcy po chwili odpuszcza wyzywając młodego chłopaka za udzielenie nam informacji ile tak naprawdę powinniśmy zapłacić. Zmęczeni, po części zestresowani, troszkę zniechęceni wsiadamy do autobusu i ruszamy z kilkunastominutowym opóźnieniem w dalszą drogą. Tak właśnie wygląda nasze pierwsze spotkanie z Afryką, pełne kontrastów, składające się z tych pięknych i jakże przerażających scen.