Celem dzisiejszego dnia był dla mnie rowerowy atak na najwyższą na trasie przełęcz Ak-Baitał położoną na wysokości czterech tysięcy sześciuset pięćdziesięciu pięciu metrów nad poziomem morza. Jak to w życiu bywa, plany planami, a rzeczywistość lubi nam płatać figla. Nie inaczej było i tym razem.

Trakt Pamirski

Początek w żaden sposób nie wskazywał na to, że mój plan może się nie powieść. Co prawda droga cały czas pnie się w górę ale jest to łagodny wzrost wysokości, a przewyższenie w pionie sięga raptem ośmiuset metrów. Nie jest to zatem coś, czego nie da się zrobić w ciągu jednej doby. Jadę zatem powoli kilometr za kilometrem, podziwiając uciekające przede mną do wyrytych w ziemi nor, rude bobry.

Zwierzątka na Trakcie Pamirskim

Niestety jak to bywa na płaskowyżu, z każdą godziną po wybiciu godziny dwunastej, wiatr przybiera coraz bardziej na sile, odbierając energię pedałującemu rowerzyście. W pewnym momencie spotykam spacerujące po skrajni drogi dwie kobiety. Zatrzymują mnie i pytają o godzinę, co nie jest wcale taką łatwą odpowiedzią. To Kirgiski nie uznające czasu Duszanbe. Na płaskowyżu obowiązującym czasem jest ten kirgiski. Kobiety proponują mi nocleg w swoim domu, ale ja jestem przekonany, że zdobędę dziś przełęcz i przenocuję po jej drugiej stronie. Dojeżdżam do znaku informującego o wysokości i przełęczy czekającej na nas na samej górze. Kuriozalnym jest fakt, iż tablica informacyjna znajduje się u podnóża przełęczy, także miejsce, w którym napisana jest jej wysokość, tak naprawdę położona jest dużo niżej. Robi się coraz później, a wiatr jest już na tyle silny, że zaczynam wątpić w szanse na zdobycie przełęczy. Korzystam z propozycji Kirgizek i zostaję u nich w domu na noc. Zmieniam zatem moją strategię działania o sto osiemdziesiąt stopni i postanawiam zaatakować przełęcz skoro świt.

Dom jest podzielony jakby na trzy części i do każdej z nich jest osobne wejście. Całość konstrukcji pokryta jest drewnem. Środek wyłożony dywanami, w trzech pomieszczeniach po jednym podwójnym oknie, jedna stara zdezelowana drewniana szafa, pod ścianami z dykty ułożone poduszki, gdzieś w rogu ustawiony piec. Nie mamy możliwości porozmawiać, gdyż kobiety i dzieci, łącznie mieszkają tu cztery osoby, porozumiewają się tylko po kirgisku. Są to jednak bardzo radosne, życzliwe osoby. Z pewnością mieszkają tu tylko w lecie, gdyż nie wyobrażam sobie, aby można było przetrwać w tych konstrukcjach w zimie. Bezcelowym byłoby zresztą mieszkanie na tak dużej wysokości. Domy służą za schronienia gdy Kirgizi przybywają na przełęcze wypasać zwierzęta, zbierać zrzucone przez zwierzynę poroże. Toaleta znajduje się za domem, ale co ciekawe nie jest to wychodek, a po prostu kawałek muru, za którym załatwia się swoje potrzeby. Łazienki nie ma, także o kąpieli możemy zapomnieć. Jest to jedna z najtrudniejszych o ile nie najcięższa z nocy na całym płaskowyżu. Będąc na czterech tysiącach czterystu metrach co jakiś czas łapię bezdech, budzę się, serce bije jak szalone, nie mogę spać. W pewnym momencie wychodzą do wspomnianej toalety. Zastanawiam się dlaczego jest tak jasno. Zagadka rozwiązuję się wraz z jednym spojrzeniem w górę. Całe niebo pokryte jest jasno świecącymi gwiazdami. Niezwykły, wcześniej niespotykany nigdzie widok. Niebywały spektakl natury.

Kirgiskie domy na przełęczy
Kirgiska gościnność

Wstaję skoro świt i natychmiast zabieram się za atak szczytowy najwyższej na trasie przełęczy. Strategia okazała się doskonała, gdyż sam atak zajął mi zaledwie pięćdziesiąt minut. Wprowadzenie roweru na wysokość czterech tysięcy sześciuset pięćdziesięciu pięciu metrów, postawienie stopy na ów wysokości, jest dla mnie symbolicznym zdobyciem Pamiru. Po wielu latach marzeń, snucia planów, ziściło się. Wjechałem rowerem na Dach Świata.

Ak-Baital – Najwyższa przełęcz na Trakcie Pamirskim

Kilka chwil refleksji, napawanie się otaczającym widokiem i powoli zjeżdżam w dół. Temperatura musi być poniżej zera, gdyż czuję jak zamarzają mi stopy. Ponadto cały czas muszę się mieć na baczności, bo jak nie trudno się domyślić droga nie jest wyasfaltowana, a tym samym zjeżdżam po piachu, kamieniach i klasycznej pamirskiej tarce. Celem na dziś jest dojechanie do Karakul, spędzenie trochę czasu nad jeziorem o tej samej nazwie.

Widoki z przełęczy Ak-Baital

Gdzieś w oddali zaczynam powoli dostrzegać wspomnianą miejscowość i jezioro. Jest to złudne wrażenie, gdyż z wskazań na zegarku wynika, że muszę jeszcze pokonać blisko trzydzieści kilometrów, by dojechać do celu. Cóż perspektywa na pustkowiu i odległości tego co widzimy są zupełnie inne niż w zabudowanych i zaludnionych obszarach.

Jezioro Karakul

Koniec końców, walcząc przez ostatnie dwie godziny z wiatrem, dojeżdżam do celu. Jest jeszcze dość wcześnie tym samym udaję się na spacer po wiosce, idę nad brzeg jeziora. Znowu dużo rozmyślam. Tym razem już bez napięcia, bez planów. Wszystko co miałem do zrobienia, tak naprawdę już zrobiłem. Pamir, który początkowo pokazał mi swoją potęgę, pokazał, że tu nie ma taryfy ulgowej, dał się koniec końców ujarzmić.

Kyszłak Karakul

Ten dzień był dla mnie trochę stresujący, ale od początku. Dziś wracam do Kirgistanu, ale żeby to zrobić muszę pokonać przełęcz Kyzył-Art, z którą nie mam najmilszych wspomnień. To właśnie tam moja pamirska przygoda nieomal dobiegła końca. Na szczęście Pamir koniec końców zdobyłem, ale podczas zbliżania się do przełęczy serce ponownie mocniej zabiło, chwilowo jakby opadłem całkowicie z sił, ale był to chyba efekt bardziej psychologiczny niż motoryczny. Dojeżdżam do szlabanu i ustawiam się w kolejce. Jestem trzeci. Potem jeszcze druga budka, gdzie również należy dać paszport do sprawdzenia. Tam liczba osób jest już zdecydowanie większa, także postoję pewnie co najmniej z godzinę. Nic z tych rzeczy. Z budki wybiega celnik, nakazuje się wszystkim cofnąć.

– Rowerzysta pierwszy! – krzyczy.

Cóż, tadżyccy celnicy mają więcej tolerancji i obdarzają rowerzystów zdecydowanie większą sympatią niż polscy kierowcy. Cała procedura trwa dosłownie kilkanaście sekund, a ja po chwili wpycham rower na przełęcz, by w przeciągu kilku minut zjechać serpentyną na sam dół, spojrzeć jeszcze na dom, w którym miałem okazję nocować tej feralnej nocy i przemierzyć ponownie pas ziemi niczyjej w kierunku Sary Tasz.

Owca Marco Polo na przełęczy Kyzył-Art
Widoki z przełęczy Kyzył-Art
Pas ziemi niczyjej

Tym razem wiatr jest po mojej stronie. Ponownie na horyzoncie widzę stada wypasających się jaków, stojące na uboczu jurty. Z naprzeciwka nadjeżdża kamper na niemieckich rejestracjach. Kierowca pyta mnie, czy mam może tadżyckie somoni. Niestety dla nich, a na szczęście dla mnie, pozbyłem się w zasadzie całej tadżyckiej waluty. Tuż po zakończeniu rozmowy z Niemcami aura, jak i kierunek wiatru całkowicie się zmieniają. Wieje on z taką siłą, że nie potrafię sobie wyobrazić jak pokonać ostatnie pięć kilometrów drogi do Sary Tasz. Opadnięty z sił, walcząc blisko godzinę dojeżdżam do znanego mi już hostelu, rozpakowuję swój dobytek, wypijam herbatę, posilam się i staram się odpocząć.

W drodze do Sary Tasz

– Dziś wieczorem będziemy mieć gościa. – mówi mi przejęta właścicielka.

Jak później zauważam gość w kirgiskim domu, to nie po prostu gość. To coś więcej. To cały ceremoniał przygotowawczy do wizyty. Odpowiednie nakrycie stołu, niezliczona ilość potraw, przywdzianie stosownego stroju i przywitanie gości. Dwóch starszych mężczyzn w kalpakach, tradycyjnych kirgiskich nakryciach głowy, wchodzi do domu i zasiada przy stole. Wraz z nimi siada gospodarz i jego syn. Kobiety w tym czasie zajmują się gotowaniem i przynoszeniem kolejnych dań. Pomimo, że przy stole siedzą tylko cztery osoby, jest on zastawiony po brzegi, jakby miało tu przyjść co najmniej z piętnaście osób. Co ciekawe w Kirgistanie największym szacunkiem cieszą się osoby starsze. To do nich należy decydujący głos, to do nich zwraca się z pytaniami, prośbami o radę. Wydaje się to być całkiem logiczne, gdyż przecież to właśnie starsze osoby dysponują największą mądrością i doświadczeniem życiowym. Chciałoby się widzieć tak ogromny szacunek do starszych w cywilizacjach zachodnich, gdzie często seniorzy i ich rola są kompletnie marginalizowane, lub co gorsza wyśmiewane. Oczywiście mężczyźni nie zjedli nawet jednej czwartej przygotowanych dań. Po kilku godzinach rozmów wstają, żegnają się i wychodzą. Kolejne ciekawe, ubogacające doświadczenie podczas pamirskiej podroży.

To już przedostatni dzień rowerowej walki i kolejny ciężki początek dnia, a mianowicie przede mną dwie trudne, znane mi już przełęcze 40-lecia Kirgistanu i Tałdyk. Po ich pokonaniu droga cały czas powoli opada w dół, a ja po pokonaniu stu kilometrów zatrzymuję się w Gülczö u Nursułtana, u którego byłem już na samym początku podróży.

Kirgiskie drogi

Ostatni dzień to już zjazd do miejsca początkowego, a mianowicie Osz. W jednym z parków miejskich spotykam kierowcę taksówki, Uzbeka, który uporczywie próbuje wymusić na mnie oddanie mu moich butów. Oczywiście jego próby pełzną na niczym. Jeździ Deawoo Tico i chwali sobie pracę, w której całkiem nieźle zarabia.

Udaję się jeszcze do sklepu z pamiątkami, by przywieźć jakieś małe upominki do Polski.

– Odpowiedz szczerze, jaki kraj jest lepszy, Kirgistan czy Tadżykistan. – pyta sprzedawca.

– Kirgistan jest na pewno dużo bardziej rozwinięty. W Tadżykistanie infrastruktura drogowa praktycznie nie istnieje, a turystyczna jest w dużo gorszej kondycji niż kirgiska. – odpowiadam.

– W Kirgistanie mamy pełną demokrację. Nas nie obchodzi prezydent. Jawnie go krytykujemy. – z pełną satysfakcją odpowiada sprzedawca.

To prawda, o czym zresztą już wcześniej wspominałem. Odbieram swój karton na rower i powoli udaję się z powrotem na lotnisko. Siadam na ławce, pogrążam się w zadumie, która nie trwa zbyt długo. Moją osobą zainteresowało się dwóch ochroniarzy lotniska. Przynoszą coca-colę, częstują mnie, rozmawiamy. Dopytują skąd jestem, jak mi się podobało, czy mam żonę, dzieci, czy przyjadę jeszcze za rok, żeby znowu zwiedzić jakąś część ich kraju. Moja przygoda dobiega końca. Coś co się zaczęło, niewątpliwie musi się skończyć.

Kirgistan i Tadżykistan, kraje położone w specyficznym regionie świata, których większość terenu stanowią niedostępne, wysokie pasma górskie, będące swoistym tyglem kulturowym, ucieleśniające całą gamę absurdów i kuriozów, kraje przez które przetoczyły się wojny, pożerane codziennie przez sięgające wszędzie macki korupcji, pamiętające czasy radzieckie i mimo swojej niepodległości w zasadzie całkowicie zależne od matki Rosji pompującej w nie pieniądze przy pomocy imigrantów zarobkowych pełniących funkcję kanałów przepływowych dla tak bardzo potrzebnej tu gotówki. Kraje z jednej strony tak podobne, a z drugiej tak bardzo różniące się od siebie.

W Kirgistanie jako pierwszej byłej republice sowieckiej wprowadzono parlamentaryzm, a kobieta była jedynym do tej pory prezydentem w całym regionie Azji Centralnej. Obywatele nie kryją się z wyrażaniem swoich opinii i jawnie krytykują rząd, nie musząc się obawiać konsekwencji swoich poczynań. To tu infrastruktura drogowa i jakość nawierzchni w trudnym górskim terenie nie odbiega od europejskich standardów. Telefony zarówno na kartach lokalnych jak i zagranicznych działają w zasadzie wszędzie, nie napotyka się problemów z łącznością internetową, a sklepy czy też przydrożne kawiarnie są jak na środkowoazjatyckie warunki, całkiem nieźle wyposażone. Kirgiz już dawno zszedł z konia, porzucił dawny styl życia i stara się podążać za trendami kreującymi zachodni świat, zacierając w pewien sposób bezpowrotnie tradycje pielęgnowane od wieków.

Tadżykistan to świat zupełnie inny, przypominający w dużej mierze relikt przeszłości, kraj, który zatrzymał się w czasie, pozostał w zupełnie innej epoce. Od blisko trzydziestu lat zarządzany przez tego samego despotę, pogrążony w ogromnej biedzie, pozbawiony jakiejkolwiek infrastruktury uchodzącej za dobrodziejstwo dwudziestego pierwszego wieku. W wielu miejscach nie ma tu prądu, a energię pozyskuje się z ładowania akumulatorów w ciągu słonecznych dni, albo agregatów paliwowych zatruwających powietrze kopcącym czarnym dymem. Domy ogrzewa się odchodami wypasających się zwierząt, a łazienka z bieżącą wodą to luksus zarezerwowany dla elit skupionych w ośrodkach miejskich. O działaniu zagranicznych kart telefonicznych możemy zapomnieć. Gdzieniegdzie można uchwycić sygnał lokalnej telefonii. Główny Trakt Pamirski przecinający płaskowyż doskonale pamięta czasy pod panowaniem Związku Radzieckiego, a fragmentu niepodziurawionego asfaltu można tu ze świecą szukać. Drogi w Dolinie Wachańskiej w zasadzie nie istnieją, a przemyt narkotyków z pobliskiego Afganistanu z roku na rok ma się coraz lepiej. Tam gdzie jest i bieda, jest jednak coś, a raczej ktoś, kogo trudno spotkać w krajach rozwiniętych. To ludzie. Ludzie, którzy przybyszowi z daleko oddadzą wszystko co mają, ostatni okruch chleba, nawet jeśli sami nie będą mieli co zjeść. I gdy kiedyś pewien Malezyjczyk w irańskim Shiraz opowiadał mi o niezwykłej gościnności i serdeczności Tadżyków, dziś sam na własnej skórze poznałem, że to obok Persów najwspanialszy naród jaki było mi dane do tej pory poznać. Tolerancyjny, wykazujący się niebywałym zrozumieniem i światłością jakiej mógłby pozazdrościć niejeden Europejczyk, dla którego to czy jest się Tadżykiem, Afgańczykiem, Polakiem, chrześcijaninem, buddystą, muzułmaninem, hetero- czy homoseksualistą nie ma najmniejszego znaczenia, gdyż człowiek jest po prostu człowiekiem. Każdy taki sam bez względu na swoje poglądy, orientacje seksualne, przynależność kulturową czy religijną, bo tą jedną jedyną relewantną cechą górująca nad wszystkimi innymi jest to co nas łączy, a mianowicie człowieczeństwo.

Rowerowa podróż do Kirgistanu i Tadżykistanu była zdecydowanie najbardziej wymagającą ze wszystkich jakie do tej pory odbyłem. Hektolitry wylanego potu, wyciśniętych łez, ból, brud, przemarznięcie jak i wszelkie słabości nie poszły na marne. Łaskawy Pamir dał się okiełznać, ujarzmić, oddał mi fragment, małą cząsteczkę siebie, którą zabrałem na zawsze ze sobą. Rowerowa przygoda na Dachu Świata zamknęła pewien etap życia, stała się spełnieniem i domknięciem pewnych marzeń, celów wiszących gdzieś tam czekających na spełnienie od lat. Czy jednak ów etap tak naprawdę się skończył, a drzwi do tego świata pełnego przygód się zatrzasnęły? A może furtka nie domknęła się do końca? Może gdzieś tam jeszcze pomiędzy jest przesmyk, przez który da się jeszcze wrócić do szalonych przygód. Nie dziś, nie jutro, nie za miesiąc, nie za rok, ale czy można mówić, że to już koniec? Może kiedyś…