Zaczyna świtać, a zatem czas wstawać. Odnoszę wrażenie, że nie wieje jeszcze tak mocno jak wczoraj. Byle dojechać do rozstaju dróg, skręcić w stronę Korytarza Wachańskiego i powinno być już dużo lżej. Kończę śniadanie, żegnam się z Shokroną i jej mężem i ruszam w dalszą drogę.
Nadal otacza mnie księżycowy krajobraz, a droga coraz bardziej pnie się w górę. Prawą stronę tej wszechogarniającej nicości pokrywa zieleń. Gdzieś w oddali u brzegu jeziora widzę rozbity namiot. Chwilę później dopada mnie dwójka Amerykanów walczących z przewyższeniem i wiatrem. Nie pojadą jednak w kierunku Afganistanu, ale dalszą swoją drogę wyznaczyli przez dolinę Szakdara. Koniec końców po kolejnej ciężkiej walce zarówno z wiatrem, jak i stromymi podjazdami docieram do skrzyżowania, zjeżdżam z asfaltu i udaję się w kierunku granicy z Afganistanem, spełniając w ten sposób marzenie sprzed wielu lat. Na ten fragment trasy tak naprawdę najbardziej czekałem, choć już po kilku, może kilkunastu pierwszych kilometrach zaczynam dochodzić do wniosku, że przeprawa Wachanem będzie drogą do piekła.
Asfalt, na którego jakość jeszcze przed chwilą narzekałem, zamienił się najpierw w drogę szutrową, by po chwili przybrać postać słynnej pamirskiej tarki pokrytej kamieniami grzęznącymi w luźnym piachu. Tak samo jak te kamienie w piachu zapadają się także moje koła wciskane przez cały mój dobytek zawieszony na bagażniku. Do najbliższej miejscowości mam dwa dni drogi i zgodnie z tym co mówili spotykani wcześniej turyści czy też tubylcy, nie mam tak naprawdę co liczyć na jakikolwiek kontakt z cywilizowanym światem. Z chwili na chwilę droga znowu zaczyna się piąć coraz wyżej w górę, a zatem mogę zapomnieć o jakiejkolwiek jeździe. To raczej mozolne wpychanie roweru pod górę.

Gdzieś w oddali widzę zbliżającego się rowerzystę. Hiszpan potwierdza mi, że do najbliższej miejscowości dwa dni drogi, a stan nawierzchni wcale się nie poprawi. Kawałek dalej po raz pierwszy przebijam koło, o co wcale nie jest trudno w Korytarzu Wachańskim, gdyż w piachu zakopanych jest całe multum cierniowych kolców z porastającej okolice karłowatej roślinności. Zmieniam dętkę i ruszam już na ostatnie metry w górę, by potem z dużą rozwagą zacząć zjazd sprzed momentem zdobytej przełęczy Kargusz wznoszącej się na cztery tysiące trzysta czterdzieści cztery metry. Mogłoby się wydawać, że taki zjazd to czysta przyjemność, ale nie w tych warunkach. Trzeba się tu wykazać niezwykłym skupieniem i ostrożnością, by nie wypaść z trasy. Mój dzisiejszy dzień kończę niespełna kilometr przed posterunkiem wojskowym, tuż przed skrętem na zachód, w drogę, którą znane mapy internetowe żadnej trasy nam nie wytyczą. Trudno się dziwić, ale o tym później.

Namiot rozbijam tuż przy strumyku krystalicznie czystej wody. Uważnie wybieram suchy fragment trawy, gdyż teren wokół wspomnianego strumyku jest dość podmokły. Za chwilę zacznie zapadać zmrok. Z otaczających mnie dolin i łąk zaczynają schodzić całe stada owiec zaganiane przez pasterzy, obok których kroczą pasterskie psy. Niezwykły spektakl po części natury, po części działalności człowieka w najbardziej odosobnionych rejonach naszej planety. Kroczące w doskonałej harmonii, równo jedna przy drugiej owce, w kompletnej ciszy wchodzą do znajdujących się na wzgórzu zagród. Tak kończy się kolejny dzień, a przede mną druga do tej pory noc pod namiotem. Początkowo trudno mi zasnąć, gdyż w pewnych odstępach czasu słyszę ujadanie psów, co jest jasnym sygnałem na obecność w okolicy wilków. Oblicza się, że około dwadzieścia procent populacji owiec co roku idzie na straty, zagryzione przez wilki.
…
Kolejny dzień rozpoczyna się tym samym spektaklem, którym kończyłem dzień poprzedni. Otóż tym razem pasterze wyprowadzają z zagród owce na pobliskie doliny, gdzie zwierzęta będą wypasać się do późnych godzin popołudniowych. Ja pakuję natomiast namiot i kontynuuję zjazd w kierunku posterunku wojskowego Kargusz, który jak się okazuje jest jeszcze zamknięty. Mówiąc zamknięty, mam na myśli opuszczony szlaban, gdyż żadnego strażnika tutaj nie ma, ale nierozsądne byłoby przejeżdżać dalej bez jego obecności i kiwnięcia głową. Za dziesięć minut wybija godzina ósma i może ktoś się zjawi. Pod szlaban podjeżdża jeszcze auto. Ucinam sobie krótką rozmowę z tubylcem. Standardowy zestaw pytań skąd, dokąd i po co. W oddali widać zbliżającą się postać pojedynczego człowieka. To strażnik. Spogląda na paszport i kiwa głową, by jechać dalej.
Zaczynając dzisiejszy dzień nie byłem świadomy ani tego jak ciężki, ani jak atrakcyjny pod względem krajobrazowym będzie te kilkanaście kolejnych godzin. Co prawda obrałem kierunek ze wschodu na zachód, teoretycznie dużo łatwiejszy, gdyż przez kilka kolejnych dni będę tracił na wysokości, jednakże w praktyce droga, której znana internetowa mapa nie widzi, drogą w zasadzie nie jest. To niezliczona ilość piachu pokrywającego tarkę, przeplatana ostrymi kamieniami potrafiącymi mocno poturbować rowerowe ogumienie. To także pierwszy dzień, w którym to mogę podziwiać wartki nurt rzeki Pamir, jej krystalicznie czyste wody oraz przede wszystkim to, co jest położone po na jej drugim brzegu. Kraj owiany tajemnicą, opisywany jako jedno z najbardziej niebezpiecznych miejsc na ziemi, Afganistan. Granica między oboma krajami ciągnie się przez tysiąc dwieście sześć kilometrów. Tak naprawdę nie ma tu żadnych zasieków, kontroli, niczego. Co roku przez rzekę tonami przemyca się papierosy i opium.

To niesamowite krajobrazy Gór Wachańskich i Hindukuszu, trzeciego co do wysokości pasma górskiego na planecie, będą mi towarzyszyły w najbliższych kilku dniach. W międzyczasie muszę jednak walczyć z fatalnym stanem nawierzchni powodującym zapadanie się kół mojego roweru pod ciężarem całego bagażu w luźnym piachu. Trudno mówić tu o jakiejkolwiek jeździe rowerem. Trudno też zauważyć jakikolwiek progres kilometrowy w pokonywanym dystansie. To mozolne człapanie przed siebie z prędkością rzadko kiedy przekraczającą pięć kilometrów na godzinę. Dookoła, ani przed, ani za mną nie ma nikogo. Mógłbym zliczyć na palcach jednej ręki mijane w ciągu całego dnia samochody wypełnione po brzegi bagażami turystów zorganizowanych wycieczek prezentujących im najdziksze, i najciekawsze zakamarki tadżyckiej części Doliny Wachańskiej.
Korytarz Wachański należący do Afganistanu i oddzielający Tadżykistan od Pakistanu jest wąskim pasem o długości trzystu kilometrów i szerokości nie przekraczającej miejscami kilkunastu kilometrów. W Wachanie mieszka tylko kilkanaście tysięcy ludzi. Są to narody Wachów i Kirgizów. Przez te tereny przebiegał jeden z najważniejszych szlaków handlowych, którym w 1271 roku przemierzał Marco Polo. Należy jednak zwrócić uwagę, że sam Korytarz jest sztucznym tworem politycznym powstałym w XIX wieku, kiedy to o wpływy w regionie walczyły dwa mocarstwa Rosja i Wielka Brytania.
Przyjrzyjmy się jednak troszkę bliżej niezwykle interesującej historii tego regionu. Brytyjczycy już w 1839 roku chcieli zapanować nad Afganistanem. Ówczesnym władcą był wtedy Mohammad Chan, przyjaciel Brytyjczyków, jednakże gdy w 1837 okazało się, że chce zawrzeć porozumienie z posłami rosyjskimi, w obawie przed groźbą rosyjskiej inwazji na Indie drogą przez Afganistan, na tronie zainstalowano sojusznika, Szuję Szaha Durraniego. W ten sposób rozpoczęła się Wielka Gra pomiędzy oboma mocarstwami. Pojęcie po raz pierwszy zostało użyte przez kapitana Arthura Conolliego w 1839 roku.
Brytyjczycy musieli pozostać jednak w Kabulu, gdyż nowy władca okazał się słaby. Afgańczykom ich obecność nie przypadła do gustu, a tym samym po wybuchu zamieszek w listopadzie 1841 roku, Brytyjczycy w styczniu kolejnego roku wynieśli się i ruszyli w stronę Dżalalabadu. Do celu dotarł tylko lekarz William Brydon, gdyż cała armia wpadła w afgańską zasadzkę. Kilka miesięcy później zabito Szuję Szaha, a Dost Mohammad Chan ponownie objął tron.
Brytyjczycy postanowili zmienić swoją taktykę. Czekali i obserwowali co się wydarzy. W 1864 roku Aleksander II ponownie zwrócił swoje zainteresowanie ku chanatom w Azji Środkowej. Najpierw podporządkował sobie wioski przy granicy z chanatem Kokandu. Chan prosząc o pomoc Brytyjczyków, otrzymał grzeczną odmowę. Rok później Rosjanie zaanektowali Taszkient, a w 1868 roku Samarkandę. W 1873 łupem Rosjan padła Chiwa, dwa lata później Kokand i pozostałe miasta w Kotlinie Fergańskiej. Kolejne zdobycze to turkmeńska forteca Geok Depe i stolica Turkmenów, Merw oraz afgański Pandżdeh. To wyprowadziło z równowagi Brytyjczyków, jednakże do negocjacji doszło dopiero w 1887 roku. Pandżdeh został po stronie rosyjskiej w zamian za oddanie Afgańczykom strategicznej przełęczy. Afgańska granica przebiegała odtąd rzeką Oksus z ominięciem Pandżdehu.
Jedynym obszarem, którego granice nie zostały jeszcze ustalone był płaskowyż Pamiru, jedno z najbardziej niedostępnych miejsc na planecie. Tu zbiegały się granice między Rosją, Chinami, brytyjskimi Indiami i Afganistanem. Łatwo było dostać się stąd do północnej granicy Indii. Brytyjska delegacja namówiła zatem Chińczyków do anektowania wschodniej części płaskowyżu, jednakże Rosjanie ich uprzedzili. W 1892 roku wybudowali tu Pamirskij Post. Brytyjczycy zrozumieli, że nic nie wskórają, gdyż w zasadzie Pamir Rosjanie już anektowali. Nie chcąc aby Indie graniczyły z Pamirem, poprosili afgańskiego emira Abdur-Rahmana o przyłączenie południowej części Korytarza Wachańskiego do terytorium Afganistanu. W ten sposób powstał bufor oddzielający Pamir od Indii.
Tak oto wielka gra zakończyła się podziałem przy negocjacyjnym stole pomiędzy dwoma mocarstwami, Rosją i Wielką Brytanią. Zarówno dziewięcioletnia inwazja Związku Radzieckiego na Afganistan, ani wojna NATO z Talibami nie przesunęły wytyczonej wówczas granicy o minimetr.
W oddali po lewej stronie, tuż nad rzeką dostrzegam kolejnych pasterzy i całe stado wypasającego się bydła. Kawałek dalej, po drugiej, afgańskiej stronie kilka stojących nad wodą wielbłądów. Jestem jeszcze na tyle wysoko, że otaczające mnie krajobrazy nie zazieleniły się. Piach, skały, unoszony przez wiatr kurz, gdzieniegdzie skąpe porosty i w dole płynąca wartko rzeka, która momentami spowalnia, jej koryto się zwęża, a głębokość spłyca do takiego stopnia, że w zasadzie można byłoby przejść na drugą stronę. Nie byłoby to jednak zbyt rozsądne, gdyż w świetle prawa uznano by ów czyn za nielegalne przekroczenie granicy, a w tych rejonach świata lepiej nie sprawdzać konsekwencji takich poczynań. Kilka kilometrów dalej dostrzegam pierwszych ludzi po afgańskiej stronie. Dwóch mężczyzn odzianych w tradycyjne stroje mozolnie jedzie na koniach, prowadząc pośrodku młode źrebię.




Nawierzchnia staje się trochę bardziej zbita, jednakże kamienie i tarka nadal dają o sobie znać, nie pozwalając specjalnie zwiększyć prędkości przemieszczania się.
Im dalej na zachód, tym na powierzchni przybywa coraz więcej roślin. Teren bardzo powoli, szczególnie wzdłuż brzegu rzek, gdzie gleba jest dużo bardziej nawodniona, zazielenia się. Zauważam również pierwsze zabudowania po stronie afgańskiej. To kamienne, niskie budowle bez okien z wejściem pozbawionym drzwi. Nie sądzę, że ktoś tam mieszka na stałe. Przypuszczałbym, że to raczej swego rodzaju schroniska dla pasterzy przybywających w góry, by wypasać zwierzęta.

Gdzieś za mną słyszę zbliżający się rower. Chwilę później dostrzegam, że to Giulio, Włoch, którego spotkałem tuż przed opuszczeniem Kirgistanu. Nie rozmawiamy jednak ze sobą zbyt długo, gdyż włoskiemu rowerzyście bardzo się spieszy. Pędzi zatem dalej przed siebie co sił w nogach. Twierdzi, że chce dojechać do Langar, a zatem niewykluczone, że się jeszcze zobaczymy późnym wieczorem.


Kawałek dalej na poboczu stoi stara, zdezelowana, zardzewiała spycharka gąsienicowa. Można by się zastanawiać co tutaj robi spycharka, jednakże biorąc pod uwagę, że zimą warunki są ekstremalnie trudne, a co jakiś czas chcąc nie chcąc przejeżdża tu pewnie jakieś auto, w przypadku zasypania drogi śniegiem, można wspomóc się stojącą tu machiną.

Gdzieś w oddali, w tle, po drugiej stronie rzeki, dostrzegam zasłonięte delikatnie ośnieżone, stojące od tysięcy lat niewzruszone górskie szczyty. Widok niedający się opisać, przypominający bardziej makietę, grafikę komputerową.

Wydawałoby się, że coraz mniej kilometrów zostało do pokonania, ale nawet i tu popołudniem zaczyna wiać bardzo silny wiatr dający się dotkliwie we znaki. Mam wrażenie, że jestem już tak blisko celu, że jeszcze dwadzieścia, może dwadzieścia pięć kilometrów, jednakże w tym trudnym terenie pokonanie każdego kolejnego kilometra jest niezwykle mozolnym zadaniem. Dojeżdżam do chyba najbardziej spektakularnego fragmentu drogi na całej trasie.




Z jednej strony kilkusetmetrowe przepaście, z drugiej nad głową wiszące skały, a droga z drugiej strony, którą za moment mam pokonać wygląda jak wklejona w górę półka skalna. Ta, na której się teraz znajduję z pewnością z perspektywy wspomnianej półki skalnej również jest takową półką wyrytą, przyklejoną gdzieś do stojącej tu góry.


Powoli zbliżam się najprawdopodobniej do pierwszych wiosek, gdyż na zboczach przełęczy dostrzegam spacerującego w dół mężczyznę. Z pewnością nie byłoby go tu, gdyby nie bliskość osad ludzkich. Słońce powoli zachodzi, dolina traci swój koloryt chyba w najpiękniejszym jak do tej pory jej miejscu, gdzie rzeka Pamir wraz z rzeką Wachan tworzą rzekę Pandż. Cały teren jest niesamowicie zielony, ale pełne piękno ujrzę dopiero o poranku, kiedy to znów zaświeci słońce. Pozostał mi już tylko bardzo stromy zjazd po zasypanej skałami drodze do wioski Langar, która również porośnięta jest w każdym miejscu soczystą zielenią.

Zatrzymuję się przy jednym z domów gościnnych, zostawiam rower, rozpakowuję się, zajmując jedno z łóżek w otwartym pokoju i dostrzegam siedzącego, wykończonego trudami podróży mężczyznę. To nie kto inny tylko Giulio. Miałem przeczucie, że spotkamy się jeszcze tego wieczoru. Udaję się do kuchni, by przygotować sobie posiłek. Jest tu jeszcze jeden Czech i dwójka motocyklistów hiszpańskich. Po drodze jeden z Tadżyków powiedział mi, że w Langar zadziała mój telefon. Niestety od dwóch dni brak zasięgu. Kładę się do łóżka, wymieniając jeszcze kilka zdań z Włochem. Jest zgodny co do faktu, że dziś na trasie tak naprawdę progres jazdy był praktycznie niezauważalny. To był chyba do tej pory najtrudniejszy odcinek na całym Trakcie Pamirskim, choć technicznie Wachan na nim nie leży. Miejmy nadzieję, że jutrzejszy dzień będzie dużo łatwiejszy.
…
Pobudka, śniadanie, pakowanie, czyli codzienny rytuał w trakcie podróży przez Pamir. Słońce wisi już na horyzoncie. Wyjazd z Langar, porośniętej zielenią wioski napawa trochę większym optymizmem do jazdy niż dnia poprzedniego. Otóż stan drogi jest zdecydowanie lepszy. Teren wokół rzeki przypomina miejscami pustynię, ale za moment to się zmieni. Ostatnie spojrzenie na rozdwajającą się rzekę i ruszam w zachodnim kierunku. Tu miejscami można dostrzec rozlewiska, wypasające się zwierzęta, pola porośnięte zbożem, trawą. Całkiem idylliczna kraina. Co ciekawe wypasających zwierząt nikt nie pilnuje. Są one przykute do łańcuchów. Niezbyt humanitarne obchodzenie się z żywymi istotami.




Droga przecinająca każdą następną wieś jest kamienista. W porównaniu do dwóch poprzednich dni, jazda rowerem po takiej nawierzchni jest zdecydowanie łatwiejsza. W dalszym etapie kamienie zamienią się w asfalt, ale na to przyjdzie mi jeszcze trochę poczekać. Wnioskując po znakach ostrzegawczych stojących przy dość oczywistych budynkach, dochodzę do wniosku, że w każdym kyszłaku znajduje się szkoła. W pewien sposób wydaje się to dość logiczne, gdyż przemieszczanie się po Dolinie Wachanu nie należy do łatwych, a większe miasto, Iszkaszim jest tu tylko jedno.
Domy i budynki zazwyczaj otacza kamienne ogrodzenie. Są one wzniesione w pobliżu porastających dookoła wysokich drzew dających trochę ukojenia w upalne dni. Drzewa w dużej mierze posadzono także po obu stronach drogi. Na podwórkach dostrzegam stare, zdezelowane auta, które w tych rejonach świata nadal służą jako jedyny środek lokomocji.


Raz bliżej, raz nieco dalej od drogi, nieustannie towarzyszy mi płynąca w dole rzeka i majestatyczne ośnieżone częściowo szczyty górskie po afgańskiej stronie. Co prawda jadąc z wschodu na zachód, traci się dość znacznie na wysokości, nie oznacza to jednak, że nie musimy również i tutaj walczyć z przewyższeniami. Co jakiś czas na drogę wybiegają dzieci, które tak naprawdę są przyzwyczajone do panującego tu ruchu turystycznego. Niektóre po prostu machają ręką na przywitanie, zdarzają się jednak pojedyncze przypadki także takich, które proszą o pieniądze.
Kawałek dalej spotykam rowerzystę z Niemiec, który pociesza mnie informacją o drodze asfaltowej zaczynającej się za jakieś dwadzieścia kilometrów. Ponadto już za kilka kilometrów mam również złapać zasięg telefoniczny. Po dwóch dniach całkowitego odcięcia od świata, jest to bardzo pozytywna wiadomość.

W kolejnej wiosce dostrzegam znajomy mi rower oparty o ścianę jednego z budynków. To rower Giulio. Wchodzę do sklepu, jednakże nie dostrzegam nigdzie Włocha. Wychodzę zatem na zewnątrz i widzę siedzącego go pod jednym z drzew. Nie wygląda za dobrze. Giulio w swoim stylu pędził przed siebie jak szalony, ale to nie jest z pewnością kwestia kondycji, gdyż jest przecież po pełnej aklimatyzacji powyżej czterech tysięcy metrów, a w tej chwili znajdujemy się na wysokości około dwóch i pół tysiąca. Nie jest zatem możliwe, żeby nie radził sobie z podjazdami. To raczej kwestie żołądkowe. Wspieram go paczką polskich kabanosów, a Włoch po kilku minutach jakby nowo narodzony z radością oznajmia, że nigdy nie jadł tak dobrych kiełbas i dopiero teraz zabił paskudny posmak wczorajszej kolacji. Ja wczoraj gotowałem samodzielnie, a Giulio kosztował tadżyckich specjałów. Niestety z kuchnią tadżycką jest trochę jak z rosyjską ruletką. Może się nic nie wydarzyć, ale może nas też spotkać duże nieszczęście ze strony naszego żołądka.



Późnym popołudniem wiatr wieje z coraz to większą siłą, a ja zaczynam dostrzegać, że nie mam najmniejszych szans na dojechanie dziś do Iszkaszimu. Zatrzymuję się na chwilę, by nabrać wody z pobliskiego źródła. Podchodzi do mnie mężczyzna z informacją o miejscu noclegowym znajdującym się w następnej wsi. Chwilę później mówię o tym samym Giulio, zachęcając go do zrobienia jeszcze tych kilku kilometrów i przenocowaniu pod dachem, co pozwoli mu zebrać siły na dalszą walkę kolejnego dnia. Niestety Włoch ani nie chce myśleć o płaceniu za nocleg. Mimo swojego nie najlepszego stanu postanawia rozbić namiot w polu. Żegnamy się zatem po raz ostatni. Jak potoczyła się dalsza przygoda Giulio, nie wiem.
Zatrzymuję się na noc we wspomnianej wiosce. Dalsza jazda przy silnie wiejącym wietrze w twarz nie ma najmniejszego sensu. W zasadzie cały dom mam dla siebie. To tradycyjna tadżycka konstrukcja. Po wejściu do środka po obu stronach znajdują się pokoje, a na wprost salon wyłożony dywanami. Z przodu stoją dwa fotele i stół. Podłoga jest symbolem ziemi, świata nieożywionego. Po bokach dwie drewniane konstrukcje uniesione wyżej nad podłogę służą do spania i jedzenia. Dach jest płaski, jednakże światło dostaje się tu poprzez świetlik otoczony czterema drewnianymi kwadratami. Pierwsza kwadratowa konstrukcja, jako, że to właśnie na nią padają wpadające tu promienie słońca, symbolizuje ogień. Pozostałe trzy to ziemia, woda i powietrze. Cały dach wsparty jest na pięciu filarach. Nietrudno się domyślić, że jest to pięć podstawowych filarów islamu, wiara, modlitwa, jałmużna, post i hadżdż. Przypominają także o pięciu ważnych postaciach w religii, a mianowicie Mohamecie, jego siostrze Fatimie, zięciu Alim i ich dwójce dzieci Hassanie i Husajnie. Filar symbolizujący Mohameta tradycyjnie wyrabiany był z drzewa jałowca. Tradycja nakazuje również stawiać tu kołyskę dla dziecka, która chroniona jest przez Proroka. Z kolei w trakcie zaślubin państwo młodzi zasiadają przy filarze symbolizującym Alego, gdyż przywołuje on skojarzenia z Mehr, zoroastryjskim aniołem miłości. Filar Fatimy ulokowany jest najbliżej pieca, a filary Hassana i Husajna stoją obok siebie, by reprezentować ich braterską bliskość. Belki wspornikowe reprezentują świat duchowy i materialny. Jeśli wsporników jest natomiast sześć, oznaczają one kolejny północ, południe, wschód, zachód, górę i dół, bądź też sześciu proroków czczonych w Islamie. Jeśli dostrzeżemy aż siedem belek oznaczać one będą siedmiu imamów, albo siedmiu świętych nieśmiertelnych. Domy na zewnątrz malowane są na biało. Kolor ten ma symbolizować czystość oraz mleko matki dające życie każdemu w tym domu. Pozostałe dekoracje są zazwyczaj koloru czerwonego, jako symbol słońca, ognia, płomieni i krwi.

Funkcję toalety pełni drewniany wychodek na tyłach podwórka. Łazienka w pomieszczeniu obok w formie dwóch wiader, jednego z ciepłą, drugiego z zimną wodą i małego pojemnika pozwalającego na wymieszanie wody i dostosowanie temperatury do naszych potrzeb.