Spotykani do tej pory ludzie nie kłamali. Tadżykistan, przynajmniej optycznie, jest zupełnie inny niż Kirgistan. Jakość drogi drastycznie spada. Dookoła próżno szukać jakiejkolwiek zieleni. Otacza mnie bezkres piachu i ostrych jak brzytwa, porozrzucanych wszędzie kamieni.
Tadżykistan jest zdecydowanie najbiedniejszą ze wszystkich byłych republik sowieckich. Nie ma ropy, gazu, a ponad dziewięćdziesiąt procent jego powierzchni zajmują góry. Jedynie siedem procent terenu nadaje się pod uprawy. Przemysł jest słabo rozwinięty i państwo potrzebuje dotacji od zagranicznych instytucji pomocowych. Połowę społeczeństwa uznaje się za ubogą. Większość Tadżyków zarabia poniżej osiemdziesięciu dolarów miesięcznie, jedna trzecia ludności jest niedożywiona, a państwo nie jest w stanie zapewnić dzieciom niezbędnych szczepień, a ludności energii elektrycznej zimą. Tu, w przeciwieństwie do Kirgistanu, nie ma parlamentaryzmu, lecz absolutyzm. Emomali Rahmon, którego rodzice byli rolnikami, zdobył stopień akademicki z ekonomii, by z czasem piąć się w hierarchii kolektywnej gospodarki rolnej. Od 1988 do 1992 był dyrektorem sowchozu imienia Lenina w Dangarze, by przez pięć kolejnych lat w czasie trwania wojny domowej zrobić karierę. W 1992 wybrany na przewodniczącego Rady Najwyższej, dwa lata później na prezydenta. W każdej kolejnej kadencji wybierany ponownie zdecydowaną większością głosów, choć oczywiście do wyników wyborów można mieć spore zastrzeżenia. W 2013 roku był tak pewny reelekcji, że nie przeprowadził nawet kampanii wyborczej, mimo że o fotel prezydenta walczyło sześciu innych kandydatów. Jak zatem łatwo zauważyć między sąsiadami różnice w strukturach państwa są ogromne.
Pierwsze chwile pedałowania na wysokości powyżej czterech tysięcy metrów nie należą do najłatwiejszych. Mój organizm nadal jest osłabiony po wczorajszych problemach z żołądkiem i przewyższeniem. Po pokonaniu przełęczy Kyzył-Art trzeba wspiąć się jeszcze na Uy-Buloq położoną na wysokości czterech tysięcy dwustu trzydziestu dwóch metrów. Potem będzie już łatwiej. Gdzieś w tle na zjeździe dostrzegam szemrzące, częściowo skryte za chmurami szczyty Pamiru. Po prawej stronie wyłania się jeden z brzegów jeziora Karakul.

Plan na dziś nie jest zbyt wyżyłowany, gdyż chcę dojechać do Karakul i tam odpocząć. Po drodze spotykam jeszcze trzech belgijskich rowerzystów. Za moment ma na mnie czekać przeprawa przez wartko płynący przez drogę strumień, który znacząco uszkodził asfalt. Tu przed wspomnianą miejscowością po prawej stronie drogi moją uwagę przykuwa otoczony płotem teren z zagłębieniami wielkości ludzkiego ciała, wbitymi drewnianymi palami oraz w niektórych miejscach pozostałościami muru. To również cmentarz, jednakże zdecydowanie uboższy niż kirgiskie nekropolie.

Koniec końców dojeżdżam do małej miejscowości Karakul. W zasadzie ów miejsce trudno nazywać miejscowością. To stojące niedaleko jednego z brzegów słynnego jeziora białe domy nad którymi górują drewniane słupy z rozciągniętymi drutami. Pomiędzy zamieszkanymi domostwami można dostrzec wiele pustostanów pozbawionych dachów i okien, ruin czekających na zawalenie. Co ciekawe działa tu telefonia komórkowa dzięki nadajnikowi wzniesionemu z inicjatywy urzędującego prezydenta. Zakupów dokonuje się w magazynie. Nie należy jednak mieć w wyobrażeniach normalnego sklepu, a raczej zmagazynowane dobra przy jednym z domostw, których mieszkańcy w ten sposób dorabiają na życie. Domy zasilane są w energię elektryczną z akumulatorów i baterii słonecznych ładowanych w ciągu dnia. Ciepła woda podgrzewana jest w piecu i mieszana z zimną przy pomocy małego metalowego pojemnika. Zimy są tu bardzo srogie. Temperatura potrafi spaść nierzadko do minus trzydziestu, a czasami nawet czterdziestu stopni Celsjusza. Mieszkania ogrzewa się odchodami jaków składowanymi na podwórkach. W zasadzie większość domów posiada piec, w którym wypieka się chleb. Funkcję toalety pełni dziura w podłodze.



Chwilę później do Karakul dojeżdża również Shin. Właścicielka przydziela nam wspólny pokój. Udajemy się na kolację do głównego pomieszczenia, gdzie spotykamy jeszcze zorganizowaną grupę turystów z Włoch. To tak naprawdę ostatni nasz wspólny wieczór. Shin chce zostać tu kolejną noc. Ona nigdzie się nie spieszy, ma zdecydowanie więcej czasu niż ja. Jutro czeka mnie chyba najtrudniejszy dzień podczas całego wyjazdu, a mianowicie walka z najwyższą przełączą na całej trasie. Kładę się zatem spać.
…
Poranek nie należy do najmilszych momentów wyjazdu. Nadszedł czas pożegnań. Jest to szczególnie trudne w stosunku do osoby, która w ostatnich dniach dzielnie mi towarzyszyła, jak i pomogła w kryzysowym momencie na granicy. Nie chcę mówić do widzenia. Na pożegnanie zatem wypowiadam trochę bardziej optymistyczne słowa. Do zobaczenia za rok w Korei! Pakuję swój dobytek i ruszam w dalszą drogę.

Murgab jest położony sto trzydzieści kilometrów na południe od Karakul. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, iż jest to dystans dający się pokonać w ciągu jednego dnia. W normalnych warunkach byłoby to oczywiście możliwe. Są jednak pewne trudności, których nie sposób pominąć. Nawierzchnia pozostawia wiele do życzenia. Tarka, kamienie i pach, w których koła roweru konsekwentnie z każdym metrem toną. Na płaskowyżu powyżej czterech tysięcy metrów mniej więcej pomiędzy godziną jedenastą a dwunastą w południe zaczyna hulać wiatr, który z każdą chwilą przybiera na sile, by w swoim kulminacyjnym punkcie całkowicie uniemożliwić jazdę. Jest to reguła, od której nie ma wyjątków. Koniec końców mniej więcej w połowie drogi znajduje się najwyższa przełęcz na całym Trakcie Pamirskim, a mianowicie Ak-Baitał wznosząca się na cztery tysiące sześćset pięćdziesiąt pięć metrów.
Pomiędzy Karakul a Murgabem napotkamy jedną jurtę tuż przed przełączą i domy sezonowe Kirgizów już po drugiej stronie przełęczy. Ponadto piach i skały. Pustkowie jak okiem sięgnął. Czy to pojedziemy na południe czy na północ, czy nawet jeśli ktoś pokusi się o jazdę na zachód przez słynną Dolinę Bartang, w którąkolwiek ze stron się nie udamy, na dotarcie do względnej cywilizacji musimy poświęcić co najmniej dwa dni drogi. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak drogę do Murgabu rozbić na dwa kawałki. Dziś zamierzam pokonać najwyższą na trasie przełęcz i przenocować tuż za Ak-Baitał. Tyle teoria.
Ruszam zatem przed siebie. Po prawej stronie przez kilkanaście kolejnych kilometrów towarzyszy mi niewzruszona, przesycona błękitem tafla jeziora Karakul. Po lewej natomiast płot zakończony drutem kolczastym oddzielający Tadżykistan od Chin. Płot powstał jeszcze w latach osiemdziesiątych w celach utworzenia pięćdziesięciokilometrowej strefy bezpieczeństwa pomiędzy Chinami i Związkiem Radzieckim. Kilka lat przed upadkiem Związku Radzieckiego władze kontynuowały budowę ogrodzenia, żeby zapobiec ucieczce swoich obywateli z kraju. Rząd tadżycki ma jednak zupełnie inny pogląd na sytuację, gdyż niszczejącego płotu, powstałych dziur, nikt nie remontuje.

Pamir to pustkowie z górującymi dookoła szczytami i wnoszącym się od smagającego płaskowyż coraz usilniej wiatru pyłu gdzieniegdzie urozmaicone skąpo porastającą nieurodzajną ziemię roślinnością, dodającej całemu krajobrazowi zielonych akcentów. Całość majestatycznego krajobrazu, górskiej pocztówki przecina droga. Droga będąca dla każdego z przybywających tu turystów, podróżników uosobieniem czegoś innego. Dla jednych czysto turystyczny cel, dla innych próba walki z własnymi słabościami, dla jeszcze innych kawałek większej całości, jeden z elementów dłuższej podróży, dla innych próba ziszczenia życiowego marzenia. Chyba najbardziej zaliczam się do tej ostatniej grupy.

Pamir zamieszkuje zaledwie kilkaset tysięcy ludzi, mimo że jego powierzchnia to w zasadzie jedna trzecia całości kraju. W XIII wieku tą niedostępną krainę odwiedził rzekomo Marco Polo, który pisał tak:
„Dwanaście dni wiedzie droga przez tę wyżynę zwaną Pamir. (…) Po upływie owych dni dwunastu nie ma tam po drodze przez ten cały czas ani osiedli, ani gospód, lecz podróżni muszą żywność zabierać ze sobą. Z powodu wysokości i zimna nie dojrzeć tam żadnego ptaka lecącego. I powiadam wam, że nawet ogień w tym wielkim chłodzie nie jest ani tak jasny, ani tej barwy co gdzie indziej, i potrawy nie gotują się tak dobrze.”
Ludność trudni się tu hodowlą jaków, gdyż inne zwierzęta nie zniosłyby tak surowego klimatu. Jednym z nielicznych żyjących dziko zwierząt w Pamirze jest owca pamirska, inaczej zwana owcą Marco Polo, gdyż to właśnie ten podróżnik opisał ją jako pierwszy:
„Żyje tam wielka mnogość dzikich owiec niezwykłej wielkości, gdyż rogi mają długie na sześć piędzi, a co najmniej na trzy lub cztery. Z rogów tych wyrabiają pasterze łyżki, wielkie czarki, z których jedzą. Odgradzają też nimi miejsca, w których trzymają bydlęta.”
Dość kuriozalnym jest fakt, iż mimo że owca jest gatunkiem zagrożonym, turyści płacąc dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, mogą nadal na nie polować.
Nikt tak naprawdę nie wie co oznacza słowo Pamir. Co prawda nazwa pojawiła się już w chińskich opisach podróży pochodzących z VII wieku, potem w XIII wieku w relacjach wspomnianego Marco Polo. Jedna z teorii głosi, że pochodzenie można przypisać staroperskiemu słowu bom-ir, czyli kraina Ariów. Twierdzi się, że Pamir musiał być zatem kolebką rasy aryjskiej, skoro tak wielu jego mieszkańców nie przypomina pozostałych Azjatów. Inna, bardziej prawdopodobna teoria przywołuje określenie pa-i-mir oznaczające nic innego jak krainę u stóp górskich szczytów. Jeszcze inna teoria wywodzi ją od tureckiego słowa oznaczającego pustynię lub płaskowyż. A ostatnia, że to staroperskie słowo pa-i-mehr, czyli kraina u stóp słońca.
Trakt coraz bardziej pnie się w górę. Gdzieś po drodze spotykam grupkę Niemców. Zorganizowani turyści w jeepach. Ucinamy sobie krótką pogawędkę. Ludzie dziwią się, a raczej podziwiają tych, którzy postanowili ów trasę przejechać rowerem. Pytają jak to możliwe, skoro to w zasadzie niemożliwe? Cóż, różne punkty widzenia, zupełnie inny stopień i tryb przygotowania. Niemcy uzupełniają moje zapasy wody, a ja ruszam dalej.
W pewnym momencie kończy się i tak nadgryziony zębem czasu, pamiętający pewnie doskonale czasy radzieckie asfalt i zaczyna klasyczna pamirska tarka, która uprzykrzy moje życie na kilka kolejnych godzin. Wiatr wzmaga się coraz bardziej. Po drodze mijam wspomnianą wcześniej jurtę. Nie zatrzymuję się jednak. Robi się coraz później, a ja nie dojechałem jeszcze do podnóża przełęczy. Z każdym krokiem jest mi coraz ciężej pchać przed siebie zapadający się w piachu rower. Zaczyna się przełęcz. Z przeciwnej strony widzę zjeżdżającego motocyklistę. Krótka pogawędka z Meksykaninem, który pokrótce opisuje co mnie czeka w najbliższych minutach, a w zasadzie godzinach. Sił mam coraz mniej. Ledwo co zacząłem wspinaczkę na Ak-Baitał, obok zatrzymał się stary, zdezelowany jeep. Kierowca, na oko pięćdziesięcioletni mężczyzna odziany w szarą bluzę, białe tradycyjne nakrycie głowy oraz przeciwsłoneczne okulary zachęca mnie do wspólnej przejażdżki.

– A co mi tam. Przecież będę wracał tą samą drogą to przełęcz jeszcze zdobędę. – myślę sobie.
Rower wrzucam na dach pojazdu i zabezpieczam go specjalna siatką. To klasyczny sposób na przewożenie towaru. Sakwy pakuję do kabiny i wskakuję na przednie siedzenie samochodu.
Nasza konwersacja nie jest zbyt rozwlekła. Mój rosyjski ogranicza się do podstawowego słownictwa. Czasami jest to mieszanka rosyjsko-polska. Natomiast mój kierowca w zasadzie w ogóle nie mówi po rosyjsku, a ja niestety tadżyckiego, czy też pamirskiego, nie znam. Zdołałem się jednak dowiedzieć, że mężczyzna jest kierowcą pracującym na trasie Karakul – Murgab i jest odpowiedzialny za przewóz turystów z jednego miejsca w drugie i na odwrót. Podczas tej krótkiej przejażdżki do Murgabu doświadczam niezwykłej empatii pomiędzy Tadżykami. Otóż trzykrotnie zatrzymujemy się na przełęczy, a mój kierowca wybiega pomagać innym Tadżykom, których auta nie podołały na podjazdach. Trudno się zresztą dziwić, gdyż są to kilkudziesięcioletnie wehikuły mocno nadgryzione zębem czasu. Podczas całego przejazdu towarzyszy nam muzyka rosyjska przeplatana co jakiś czas popowymi utworami amerykańskich gwiazd lat dziewięćdziesiątych.

Księżycowe krajobrazy i majestat górskiej przełęczy Ak-Baitał porusza mnie dogłębnie. Dawno nie widziałem nic tak pięknego. Trudno jednak podejmować się próby opisania przeżyć, gdyż ów miejsca trzeba po prostu zobaczyć. Kilka kilometrów przed miejscem docelowym dostrzegam jeszcze wciśnięte gdzieś w podnóża górskie domy. To jakaś wioska, której nazwy nie pamiętam.

Koniec końców docieramy do Murgabu, o czym informuje nas brama górująca nad drogą z umieszczoną na samym szczycie tadżycką flagą. Liczące sobie jedenaście tysięcy mieszkańców miasto jest najwyżej położonym w całym Tadżykistanie. Założono je na wysokości trzech tysięcy sześciuset pięćdziesięciu metrów nad poziomem morza i jest jedynym znaczących ośrodkiem miejskim we wschodniej części Górnego Badachszanu. Temperatury zimą potrafią tu spadać do minus trzydziestu i więcej stopni Celsjusza, natomiast średnia temperatur najcieplejszego miesiąca jakim jest lipiec, nie przekracza dziesięciu stopni. Co ciekawe w 1893 roku Sowieci założyli tu najbardziej zaawansowane stanowisko wojskowe w Azji Centralnej, Pamirski Post. Samo miasto zaczęło się rozwijać podczas sowieckiej okupacji Tadżykistanu. Rosjanie pozostali tu do 2005 roku, długo po tym jak doszło do rozpadu Związku Radzieckiego. Mieli pomagać w pilnowaniu granicy z Chinami. Kiedy Rosjanie zniknęli, wraz z nimi zniknęła cała nadzieja dla mieszkańców. Skończyło się comiesięczne wynagrodzenie. Domy są niskie i tylko nieliczne zostały otynkowane. Jeszcze kilka lat temu wieczorami nie było tu prądu, a generatory wytwarzające energię wystarczającą do rozjarzenia jednej żarówki zatruwały powietrze dymem spalanej benzyny. Większość mieszkańców Murgabu to Kirgizi.


Kierowca podwozi mnie do jego zdaniem najlepszego hostelu, biorąc pod uwagę stosunek ceny do jakości. Wypakowuję cały swój dobytek, pytając mężczyznę o należność.
– Jesteś gościem odpowiada. To ja Cię zabrałem. Welcome to Tajikistan. – odpowiada z uśmiechem na twarzy.

Jazda normalnie kosztowałaby pięćdziesiąt dolarów, gdyż za tyle proponuje transport stojącym w drzwiach hostelu turystom z Niemiec. Mój rower zostawiam w garażu, a wszystkie graty zabieram do pokoju. Hostel to biały budynek z pomalowanymi na niebiesko drewnianymi okiennicami i tablicą informacyjną w barwach flagi Tadżykistanu w dwóch językach, rosyjskim i angielskim.
Szczęśliwie dla mnie ulokowano mnie w pokoju z dwoma Niemcami w wieku około pięćdziesięciu kilku lat. Gdy tylko zauważyli, że ktoś rozmawia po niemiecku, natychmiast załapali kontakt. Chwilę później widzimy się już w sali jadalnianej na obiadokolacji. Standardowo na stół trafia dzban herbaty, zupa oraz talerz z makaronem.
Niemcy nie przyjechali tutaj z Niemiec, a z Indonezji, bo właśnie na Bali mieszkają już razem od trzydziestu lat. Jeden z nich jest wyznawcą buddyzmu. Oboje podróżują od kilkudziesięciu dni. W zasadzie każdą okazję wykorzystują na rozmowy ze mną. Opowiadają o swoich motocyklowych przygodach. Również planowali przejechanie Doliny Bartang, jednakże poziom wody był na tyle wysoki, że musieli się wycofać. Jednemu z ich kolegów ta sztuka się udała, ale jak sami twierdzą, jego umiejętności prowadzenia motocyklu są większe niż ich. Spotykam tu jeszcze motocyklistę z Rosji, jak i wielu innych turystów w grupach zorganizowanych.
Po raz kolejny uświadamiam sobie, że krótka nauka rosyjskiego nie poszła w las, a próby porozumienia się z kimkolwiek w języku angielskim pełzną na niczym. Jedna z azjatyckich turystek próbując zorganizować transfer do stolicy, traci jakąkolwiek nadzieję na odniesienie sukcesu. Moja rosyjsko-polska mieszanka pomaga jej w dogadaniu się z obsługą. Powoli udaję się do pokoju odpocząć. Jutro kolejny ciężki dzień jazdy.
…
Murgab jest pierwszym miejscem w Tadżykistanie, gdzie można kupić lokalną kartę SIM. Oczywiście nie licząc możliwości wymiany na kartę kirgiską z innymi turystami jadącymi właśnie w stronę Kirgistanu. Ażeby dokonać zakupu należy udać się na tutejszy bazar. Żegnam się zatem z Niemcami, z obsługą hostelu, mówiąc, że wrócę tu jeszcze najprawdopodobniej w drodze powrotnej.
Miałem w swoim życiu do czynienia już z niejednym bazarem. Czy to marokańskie ukryte gdzieś w różnych zakątkach starych medyn, czy też nowoczesne i hermetycznie czyste jak dubajski suk, przepełnione zapachem unoszącego się wszędzie kadzidła omańskie, czy też wyglądające jak z baśni tysiąca i jednej nocy, bajeczne bazary irańskie. Takiego tworu jak w Murgabie nie widziałem jednak nigdy i nigdzie. Zjeżdżam rowerem z głównej drogi opadającej w dół. Kończy się asfalt, rozpoczyna kamieniste podłoże z rozstawionymi po obu stronach kontenerami. Tak, kontenerami dokładnie takimi, jakie możemy dostrzec na statkach. W każdym z kontenerów znajduje się sklep. Jedni sprzedają odzież, inni wodę, jeszcze inni artykuły spożywcze. W jednym z takich przybytków znajduje się też salon sieci Megafon. Operacja zakupu karty przebiega dość sprawnie. Sprzedawca skanuje pierwszą stronę paszportu i wydaje kartę SIM. Konfiguracja nie jest konieczna.

Przysiadam jeszcze chwilę na murku, czekając aż moja karta zostanie rozpoznana przez lokalną sieć i przyglądam się tubylcom. Przed niektórymi kontenerami rozstawione są także stalowe konstrukcje, na których rozkłada się towary. Mimo, iż w kraju przeważającą religią jest islam, młode kobiety nie noszą na głowach chust. Przynajmniej nie wszystkie. Po środku placu stoi podparty laską starszy mężczyzna z nakryciem na głowie, koszulą w czerwone pasy. Tuż obok powolnym krokiem przechodzi starsza kobieta zakryta szczelnie od stóp do głowy. Do młodszej dziewczyny w czerwonej, długiej bluzie i czarnych przylegających do ciała spodniach podchodzi młody mężczyzna z torbą zakupów w ręce. Gdzieś w tle kolejna starsza kobieta z chustą zasłaniającą twarz odziana w gruby, brązowy sweter na guziki. Na metalowej ławce przy jednym z kontenerów dwóch znudzonych życiem mężczyzn. Jeden z nich rozmawia przez telefon, drugi podpiera głowę ręką i patrzy bezwiednie przed siebie. Kawałek dalej kobieta z małym plecakiem w jednym ręku, trzymająca drugą ręką swoje dziecko, odziana w zakrywającą kolana sukienkę, gruby sweter i chustę na głowie. To właśnie codziennie wokół tego bazaru toczy się życie w jedynym w tym niedostępnym rejonie ośrodku miejskim.



Koniec końców otrzymuję wiadomość tekstową potwierdzającą aktywację karty. Mogę ruszać w dalszą drogę, która powoli zaczyna wznosić się w górę.
Tak naprawdę na jazdę rowerem jest już relatywnie późno. Wybiła godzina jedenasta i wiatr zaczyna szaleć coraz bardziej. Mijam znajdujący się na obrzeżach Murgabu punkt kontrolny, pokazuję paszport i jadę dalej. Choć tak naprawdę trudno moje przemieszczanie do przodu nazwać jazdą. Wiatr skutecznie próbuje zniechęcić mnie do dalszej drogi, ale tak naprawdę nie mam wyjścia, muszą konsekwentnie pokonywać kolejne kilometry.

Otaczające mnie krajobrazy zmieniają się z chwili na chwilę. Tuż po pokonaniu pierwszego zakrętu moim oczom ukazuje się rozlewisko otoczone posępnymi szczytami gór. Zieleń kontrastuje tu doskonale z układającą się w serpentynę rzeką. W dalszej części drogi krajobraz staje się coraz bardziej piaszczysty, pozbawiony jakiejkolwiek roślinności. Droga nieustannie pnie się w górę. Po drodze mijam rosyjskiego rowerzystę jadącego z małej wioski Alichur. Blisko osiemdziesięciokilometrowy fragment pokonał w niespełna trzy godziny. Łatwo sobie zatem wyobrazić jak bardzo pomaga mu wiejący z coraz większą siłą zachodni wiatr.


Co jakiś czas zatrzymuję się by odpocząć. Gdzieniegdzie dostrzegam porzucone ruiny zabudowań, w których na czas wypasania owiec, zatrzymują się pasterze. Od czasu do czasu minie mnie też jakaś ciężarówka. Gdzieś za kolejnym zakrętem dostrzegam pasterzy zaganiających bydło do zagród. Na zewnątrz robi się coraz chłodniej, a wiatr potęguje przeszywające ciało zimno. Pogodziłem się już z faktem, że przy obecnych warunkach pogodowych dojazd do Alichur jest niewykonalny. Ostatkiem sił próbuję łapać stopa, co nie jest zadaniem łatwym zważywszy na znikomy ruch. Koniec końców zatrzymuję auto. Mężczyzna – Kirgiz, początkowo niezbyt chętny do pomocy tłumaczy, że wiezie gruz i nie ma miejsca na rower. Koniec końców ładuje mój dwukołowiec na dach i zabiera mnie w kierunku obozowiska składającego się z jurt.
Po drodze mijamy przebiegającego przez drogę samotnego wilka. To pierwsze moje spotkanie z tym zwierzęciem na tadżyckiej ziemi. Mężczyzna jest oczywiście kierowcą, który przywozi do obozowiska turystów z Murgabu. Właśnie zakończył swoją trasę i wraca do obozowiska. I tak każdego dnia. Narzeka na stan tadżyckich dróg, gdyż jak twierdzi, w Kirgistanie są o niebo lepsze. Trudno nie zgodzić mi się z tą opinią. Koniec końców dojeżdżamy do obozowiska, ja rozbijam namiot obok jurt i próbuję ugotować herbatę co kończy się totalnym fiaskiem. Kompletnie nie pomyślałem, że powyżej czterech tysięcy metrów zapalniczki stają się całkowicie bezużyteczne. Zostaje mi zatem wskoczyć w śpiwór i przetrwać niezwykle zimną noc.
…
Budząc się rano dostrzegam jeszcze lód w znajdującej się nieopodal sadzawce. Pakuję czym prędzej swój dobytek, by ruszyć w dalszą drogę i dojechać w końcu do Alichur, do którego zostało około trzydziestu kilometrów drogi. Zanim jednak dojadę do wspomnianej miejscowości, walcząc z nieustannie wiejącym wiatrem, mijam co najmniej kilkadziesiąt opancerzonych pojazdów wojska chińskiego. Ponadto nad moją głową przelatuje kilkanaście wojskowych helikopterów. W pierwszej kolejności można by wpaść w niemałą panikę, jednakże doskonale zdaję sobie sprawę, że na terenie Tadżykistanu stacjonują wojska chińskie. Jest to zapewne ściąganie kontyngentu z powrotem na teren Chin, albo jakaś seria zaplanowanych ćwiczeń.
Koniec końców gdzieś w oddali wyłaniają się pierwsze budynki położonego pośrodku niczego Alichur. Jeszcze kilka ciężkich kilometrów i nareszcie będę mógł odpocząć. Dojeżdżam do wioski, która w dużej mierze przypomina Karakul. To znajdujące się po jednej i drugiej stronie drogi niskie białe domostwa o niebieskich drewnianych oknach i pomalowanych również na niebiesko drzwiach. Przy większości domów często znajdują się pomieszczenia gospodarcze zamykane ciężkimi, żelaznymi, już w dużej mierze podrdzewiałymi drzwiami. Przez całą długość wsi ciągną się drewniane słupy, na których wiszą druty elektryczne. Jeśli dodać do tego stare zdezelowane auta, włóczące się gdzieniegdzie zwierzęta, w zasadzie brak ludzi i silnie wiejący wiatr wnoszący ku górze pył powstający z zalegającego wszędzie piachu, to przed oczami pojawi nam się migawka z apokaliptycznego filmu.


Zatrzymuję się u Shokrony i jej męża. Jest to pierwsza mieszkanka Tadżykistanu na całej mojej dotychczasowej trasie, która mówi całkiem sprawnie po angielsku. Jej mąż poza rodzimym językiem, posługuje się jak większość ludzi w tym rejonie świata, językiem rosyjskim. Dom moich gospodarzy w środku, jak większość tadżyckich domów, jest niezwykle skromny. Wchodzi się do niego przez pomieszczenie pełniące funkcję kuchni, z którego to przechodzimy do czegoś na wzór salonu ze stołem jadalnianym. Ów salon łączy się z ostatnim pokojem, gdzie na podwyższeniu ułożone są koce – jest to miejsce noclegowe, a zatem coś na wzór sypialni, po prawej stronie stoi stary, malutki telewizor, a przy ścianie po lewej piec. Całe mieszkanie wyłożone jest oczywiście dywanami.
Hulający coraz silniej za oknem wiatr, jak gdyby chciał wyrwać z murów okiennice i zerwać dach, sprawia, że coraz bardziej zaczynam wątpić, czy jutro będę w stanie gdziekolwiek pojechać. W środku panuje dość niska temperatura, ale kilkanaście minut później mąż Shokrony przynosi opał w postaci odchodów zwierzęcych, które po spaleniu w piecu natychmiast ogrzewają pomieszczenie do tego stopnia, że dalszą część wieczoru można spędzić w samej koszulce. Wspomniany opał to stały element każdego tadżyckiego domu. Otóż zbiera się go przez cały rok, suszy, a potem przechowuje na tyłach domu, by korzystać z niego w mroźne zimowe dni, czy też chłodne wieczory niezależnie od pory roku. Przynajmniej tu, w Alichur, położonym na czterech tysiącach metrów, gdzie temperatury zimą potrafią spaść do minus czterdziestu stopni Celsjusza, a szalenie silny wiatr wieje w zasadzie każdego dnia, rozpoczynając uprzykrzanie życia codziennie przed południem. To „zasługa” położenia wioski płaskowyżu pomiędzy dwoma przełęczami. Ponadto prawie zawsze wieje on z zachodu.
Największym wyzwaniem wydaje się być opuszczenie nagrzanego już pomieszczenia i udanie się do „łazienki”, gdzie stoi miska z wodą, w której można się umyć. Wspomniana łazienka to stalowy kontener, dokładnie taki, w jakim przewozi się towary na statkach. Funkcję toalety pełni natomiast klasyczny wychodek zamykany drewnianymi niedomykającymi się w pełni drzwiami.
– Niebo jest czyste. Jutro przestanie wiać. – uspokaja mnie Shokrona.
– Mówisz bardzo dobrze po angielsku. W zasadzie jesteś pierwszą osobą na całej mojej trasie, z którą mogę normalnie porozmawiać.
– Tak, uczyłam się. Z roku na rok ruch turystyczny wzrasta, a trudno byłoby wymagać od was znajomości rosyjskiego. Nauczyłam się zatem. Moja córka mieszkająca w Chorogu jest nauczycielką. Co jakiś czas dostarcza nam warzywa, bo tu, na takiej wysokości nic nie rośnie. W Chorogu położonym zdecydowanie niżej, dostęp do warzyw jest dużo łatwiejszy. Zimą temperatury spadają do minus czterdziestu stopni, a wiatr jeszcze bardziej potęguje uczucie zimna.
– Jak tu żyć? – pytam zdziwiony.
– Normalnie. Od zawsze tu żyjemy. – odpowiada rozbawiona Shokrona. Większość mieszkających w tym rejonie Pamiru ludzi to Kirgizi. W zasadzie jest ich aż osiemdziesiąt procent. Reszta to Pamirczycy.
Rozmowę przerywa mężczyzna wchodzący do domu z zamiarem kupna chleba. Poznaję tą uśmiechającą się w moim kierunku twarz. To Izraelczyk poznany na granicy kirgisko-tadżyckiej podczas mojego kryzysu wysokościowego. Świat wydaje się być mały. Po kilku kolejnych dniach znowu się widzimy.
– Wpadłem tylko, żeby kupić chleb. Chcę pojechać w Korytarz Wachański, ale podobno jazda autostopem ze wschodu na zachód jest praktycznie niemożliwa. Zobaczę, może się uda. Na pasie ziemi niczyjej musiałem spędzić jeszcze trzy dni. Nie pozwolili mi niestety wjechać wcześniej do Tadżykistanu. Zszedłem w stronę granicy kirgiskiej. Okazało się, że tam, w czymś na wzór baraku, jakie pewnie widziałeś również w Kirgistanie na przełęczach, gdzie pasterze wypasali owce, jest również jakiś homestay. To miejsce było jednak zdecydowanie za małe, gdyż trzeba było spać z całą rodziną w jednym pomieszczeniu. Kolejnego dnia wróciłem z powrotem do tego samego człowieka, u którego się poznaliśmy. To była chyba najgorsza nora w jakiej do tej pory się zatrzymałem. Ponadto ukradli mi power bank, ale koniec końców nakrzyczałem na nich i oddali. Zostały mi jeszcze ponad dwa tygodnie, a tu nie ma już co robić. Gdy jeździsz autostopem potrzebujesz dużo mniej czasu, niż jadąc rowerem. Będę próbował zmienić datę lotu powrotnego, bo w przeciwnym razie, nie mam pojęcia co mógłbym tu jeszcze robić tyle czasu. Trzymaj się i udanej podróży. Korytarz Wachański będzie świetną przygodą! Do zobaczenia gdzieś kiedyś!
Chwilę później pod dom podjeżdża motocykl. To dwójka turystów z Włoch, którzy również postanowili zatrzymać się tu na noc. Ich angielski nie jest na tyle płynny, by przeprowadzić głębszą rozmowę. Jest to bardziej kurtuazyjna wymiana pojedynczych zdań, spostrzeżeń na temat trasy. Z jednej strony jest im dużo łatwiej niż w przypadku podróży rowerowej, gdyż nie muszą wkładać w jazdę tyle sił. Z drugiej jednak strony nie mogą zapominać o zapasach i organizowaniu paliwa, jak i muszą zwracać szczególną uwagę na przemieszczanie się w odpowiednim tempie, gdyż zbyt szybkie zdobywanie wysokości mogłoby się skończyć tragicznie.
Shokrona, mając na uwadze europejską dziwaczność i niechęć jedzenia mięsa przygotowuje nam talerz ryb, standardowo lokalny chleb, a na koniec serwuje nam miskę gęstej warzywnej zupy, która jest zdecydowanie najlepszy daniem jakiego było mi dane smakować podczas całego pobytu w Tadżykistanie. Niestety Azja Centralna, a zwłaszcza Tadżykistan i Kirgistan, nie są idealnymi miejscami na podróże kulinarne, także tym bardziej doceniam chwile, w których serwowane danie najzwyczajniej w świecie smakuje.
Wyglądam przez okno. Za chwilę zapadnie zmrok, jak to w Tadżykistanie bywa, gdy zapada zmrok, należy iść spać, a gdy świta należy wstawać. Udaje się zatem spać.