Coraz chłodniej. Za niecałe dwie godziny zajdzie słońce, a wiatr nadal smaga na wszystkie strony wywieszoną wysoko na maszcie flagą Kirgistanu. Zasiadam na drewnianej ławce stojącej na porośniętym częściowo trawą podwórku, otoczonym przez zaniedbane budynki i rozstawione chaotycznie, nie działające już od lat złomy samochodów. Moje serce bije coraz szybciej, oddech staje się płytki, nierównomierny, odczuwam lekki specyficzny ból głowy, coś jakby szmery przebiegające z jednej na drugą półkulę. Trudno opisać ten dość charakterystyczny stan pierwszych objawów wysokościowych. Jestem na wysokości trzech tysięcy stu siedemdziesięciu metrów, w ostatniej miejscowości przed granicą kirgisko-tadżycką. Potem już tylko dwudziestopięciokilometrowy pas ziemi niczyjej i granica. Przede mną gdzieś daleko w tle, jakby na drugim planie ośnieżone, osnute chmurami szczyty legendarnego Pamiru. Posępny, groźny, nieodkryty, tajemniczy, niewzruszony od tysięcy lat ciągle w tym samym miejscu. Czeka. A w zasadzie to ja niecierpliwie czekam na spotkanie. Od ośmiu lat czekam na spotkanie z nim. Z niezmierzonym Pamirem.

Trzy dni wcześniej

Gorąco. Okropnie gorąco. To pierwsza myśl, jaka rodzi mi się w głowie po wyjściu z samolotu w drugim co do wielkości mieście Kirgistanu, Osz. Co prawda jest jeszcze bardzo wcześnie, ulice świecą pustkami. Więcej tu szczekających psów, niż ludzi. Większą grupkę mężczyzn dostrzegam dopiero przy jednym z położonych przy drodze meczetów. Ludzie zaczną się pojawiać tłumniej około godziny ósmej, korki uliczne przybiorą na sile, trudno będzie przedostać się na drugą stronę ulicy, w powietrzu da się odczuć ten specyficzny zapach samochodowych spalin, słońce coraz bardziej zacznie przypiekać skąpaną w pocie skórę, klaksony aut i rumor silników wprawią miasto w swoisty harmider. To już nie Kirgistan znany chociażby z książki pod tytułem „Kirgiz schodzi z konia” maestro reportażu Ryszarda Kapuścińskiego. Kirgiz co prawda schodzi z konia, ale idąc z postępem technologicznym, zaczyna korzystać z innego środka transportu. Kirgiz schodząc z siodła dokładnie przylegającego do grzbietu konia, wsiada i spaja się z fotelem samochodu. Robi to większość mieszkańców Osz. Do tego stopnia, że ilości pojazdów w tym tętniącym życiem mieście trudno się doliczyć. Stare, kopcące czarnym dymem, wciskające się gdzie popadnie, przejeżdżające z jednego pasa na drugi, nie sygnalizując ów faktu włączeniem kierunkowskazu.

Życie pieszych w Osz nie należy do najłatwiejszych, choć ja jestem tu obcy. Nigdy się tu nie wychowywałem, nie dorastałem na ulicach, trudno zatem, ażeby coś co z pewnością jest naturalne dla tubylców, było i takie dla mnie. Im dużo łatwiej poruszać się po swoim mieście. To dla nich chleb codzienny. A dla mnie? Ot kolejna ciekawostka, aspekt społeczno-kulturowy jakże odmienny od europejskich zwyczajów.

Osz liczące sobie dziś w granicach dwustu pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców nie należy do najładniejszych miast na naszej planecie. Już sama droga prowadząca z lotniska, która wpadając w granicę miasta, zamienia się w szuter dobitnie daje do zrozumienia, że rozwój infrastruktury drogowej nie jest priorytetem dla rządzących. Wiele budynków pamięta jeszcze doskonale czasy ZSRR, a z innych pozostały już tylko sypiące się ruiny. Tak naprawdę jedynymi miejscami, w które włożono trochę serca, są tereny uniwersyteckie. Czyste, otoczone soczystą zielenią pozwalają na chwilę relaksu, oddech od lejącego się z nieba żaru. Prawdziwego oblicza dawnego Osz można już tylko szukać na miejscowym bazarze, choć tubylcy twierdzą, że nawet i bazar nie jest już miejscem w pełni autentycznym, że uległ komercjalizacji, nie jest taki jak dawniej. Trudno polemizować ze zdaniem mieszkańców Osz. Żyją tu od zawsze, wiedzą zatem lepiej niż przybysz z zewnątrz.

Przemierzam zatem uliczki starego bazaru w Osz. Jak to na bazarze, również i tu, można kupić tak naprawdę wszystko. Od jedzenia przez odzież, po różnej maści rupiecie, nawet i te związane z turystyką, jak palniki gazowe, czy używane namioty. Coraz wyższa temperatura sprawia, że zapach przyrządzanego na każdym rogu jedzenia, staje się coraz bardziej intensywny. Kryjący się przed słońcem sprzedawcy mogą nam zaoferować przeróżne specjały kuchni kirgiskiej, jak chociażby tradycyjny chleb nazywany tutaj lepioszką, baranie szaszłyki, pil mieni, czyli małe gotowane pierożki podsmażane na maśle, manti, kolejna forma pierogów nadziewana mięsem mielonym oraz cebulą. Nietrudno zauważyć, że dania kirgiskie w dużej mierze oparte są na mięsie. Przemierzając jednak zakamarki starego bazaru, nawet i wegetarianie będą w stanie zaspokoić głód. Osz o tej porze roku to bogactwo warzyw i owoców. Szczególną uwagę przykuwają ciężarówki wypchane po brzegi olbrzymimi arbuzami, których waga nierzadko osiąga dziesięć kilogramów i więcej. Ponadto można tu kupić całą gamę innych owoców, jak chociażby brzoskwiń, których obfitość w sok zaspokoi także pragnienie umęczonego upałem przybysza błąkającego się po nagrzanych chodnikach miasta. Kirgiscy sprzedawcy to w większości starsze kobiety, których zmarszczki na twarzy tylko potęgują trudy przebytego życia. Nakryta chustą głowa, przygarbiona postura, lakoniczne rzucane pojedyncze słowa odpowiadające na pytanie o cenę produktów, brak większego zainteresowania przybyszem z zachodu. Trudno się dziwić takiemu stanowi rzeczy.

Życie nigdy nie było tu i nadal nie jest łatwe. Cała infrastruktura, cały Kirgistan wydaje się być reliktem przeszłości, który bardzo powoli próbuje wstać z kolan, usamodzielniać się. Młodsi sprzedawcy wykazują większe zainteresowanie. Próbują zapytać skąd, po co, dlaczego.

Jednakże duch przeszłości jest tu obecny nawet w języku. Porozumiewanie się po angielsku jest niemożliwe. Brak znajomości podstaw rosyjskiego skutecznie wykluczy przybysza z jakichkolwiek konwersacji z tubylcami. Alfabetem obowiązującym w Kirgistanie również jest cyrylica, także próżno szukać tu łacińskich tablic informacyjnych.

W Osz znajdziemy co prawda bankomaty i banki, ale próba podjęcia lokalnych somów kończy się fiaskiem. Przyjeżdżanie do Kirgistanu bez gotówki wydaje się nierozsądnym postępowaniem. W samych bankach wymiana waluty przebiega natomiast sprawnie i bezproblemowo.

Do Kirgistanu nie przyjechałem jednak, by szukać doznań w tutejszych miastach. Choć cały przedstawiany obraz wydaje się być przygnębiający i ponury, Kirgistan ma jednak swoją drugą twarz, której szukać należy poza miastami. Tą drugą twarzą Kirgistanu są góry i otaczająca je szeroko pojęta przyroda. To również ludzie żyjący w tych mniej dostępnych częściach kraju. Zabieram zatem moje przed momentem zakupione brzoskwinie, wymienioną walutę, kartusze gazowe, których przewozić w samolocie nie można, i ruszam przed siebie. Ruszam na legendarny Trakt Pamirski.

Kilkanaście kilometrów wspinaczki w lejącym się z nieba żarze sprawia, że zatrzymuję się na poboczu i siadam na ławce pobliskiego przystanku autobusowego. Prosta konstrukcja, grube metalowe słupy, blaszany dach i drewniana ławka na tyle szeroka, że nie musiałem długo czekać na towarzystwo. Obok siada starszy, siwiejący już mężczyzna sięgający mi nieco ponad ramię w szarej koszulce z krótkim rękawem podkreślającej lekką nadwagę i czarnych, luźnych spodniach.

Mój nowopoznany kolega

– Skąd jesteś i gdzie jedziesz? – dopytuje po rosyjsku mężczyzna.

Będąc w Kirgistanie, nie należy spodziewać się, że ktokolwiek spotkany na ulicy rozpocznie rozmowę po angielsku. Trudno się dziwić takiemu stanowi rzeczy. Siedemdziesiąt dwa lata radzieckiego panowania nad Kirgistanem zrobiło swoje. Zaczyna mnie rozpierać wewnętrzna radość, gdyż w końcu widzę owoce ślęczenia nad kursem języka rosyjskiego przez ostatnie dwa miesiące. Rozumiem człowieka! Wiem o co pyta, co ode mnie chce!

– Z Polski. W Pamir jadę. – odpowiadam z nagłym przypływem energii, której mi zdecydowanie brakuje.

– Z Polski! Toś Ty nasz. – krótko kwituje mężczyzna. Chodź, herbata i obiad. Bez tego dalej nigdzie nie pojedziesz. – nakazuje stanowczym ruchem ręki mój nowo poznany znajomy.

Nie chcąc polemizować, że nie mam czasu, że muszę jechać, bo się spieszę. Wstaję z ławki i powoli prowadząc rower, idę krok w krok za mieszkającym tuż obok Kirgizem. Jestem w pełni świadomy, że Kirgizi nie należą do ludzi majętnych i to czym nakarmią przybysza będą musieli odjąć od ust samym sobie, jednakże odmowa gościny, byłaby dla gospodarza uwłaczająca. Ponadto przyjeżdżając do takich krajów jak Kirgistan, szukam wrażeń nie tylko w przyrodzie, ale także w kontaktach z ludźmi. To te dwa czynniki rzutują koniec końców na powodzenie całego przedsięwzięcia.

Na standardowej wielkości podwórku stoi skromnej wielkości dom parterowy. W zasadzie jest tak ciepło, że postanawiamy zostać na zewnątrz, kryjąc się w cieniu pod metalową blachą osłaniającą drewnianą konstrukcję wyłożoną poduszkami i kocami, na której rodzina spędza swój wolny czas. Mężczyzna nakazuje swojej córce przygotować czaj, czyli herbatę i owoce. Tak, miał być obiad, ale nie chcąc sprawiać kłopotów, powiedziałem, że w pełni zadowolę się owocami. Przywołuje też swojego syna i wnuka.

Przyszły cyklista

– Mam dwóch synów i trzy córki. Ja jestem już na emeryturze. Mieszkam z żoną w tym domu. – wskazuje palcem, wyjaśniając.

Przed jego domem stoi jeszcze jeden, nowy, a tuż za wspomnianym siedziskiem drugi nieotynkowany, nieposiadający drzwi. To piętrowa konstrukcja jednego z synów, który dołączył właśnie do rozmowy. Wysoki, postawny mężczyzna o typowo kirgiskiej urodzie ma co prawda dopiero dwadzieścia dziewięć lat, lecz wygląda na dużo więcej. Pracuje w branży informatycznej i mieszka tu z żoną i z dzieckiem.

– Ty ile masz dzieci? – dopytuje ojciec.

– Nie mam dzieci. – odpowiadam.

– Masz żonę, a nie masz dzieci. Jak to? – reaguje oburzony.

W krajach muzułmańskich związek małżeński równa się całej gromadce dzieci i wszelkie próby argumentowania ów stanu rzeczy, że przyjdzie czas i na dzieci, że jeszcze za wcześnie, spełzną na niczym. Różnica kulturowa, którą trzeba uszanować, zaakceptować taką jaką jest, nie próbować podejmować polemiki, tłumaczyć. Każda kultura, mimo iż czasami wykazuje pewne podobieństwa, jest różna i to właśnie ta różnorodność kulturowa jest najbardziej fascynującym aspektem podróży. To ona w przeważającej mierze pcha nas ku nieznanemu, zmusza do poszukiwań, sprawia, że budzimy w sobie potrzebą poznawczą.

– Po co tam jedziesz? Chcesz powiedzieć żonie, rodzinie, a kiedyś dzieciom, zobaczcie gdzie byłem? Co zdobyłem? – kontynuuje mężczyzna.

Nie jest to w żaden sposób złośliwe pytanie. To raczej czysta ciekawość, którą budzą w nim pedałujący pod tą górę co kilka dni w sezonie letnim rowerzyści. Pytanie, na które nie znajduję jednak żadnej sensownej odpowiedzi. Dlaczego akurat tu, a nie gdzieś indziej? Będąc gdzieś indziej, spotkałbym się pewnie dokładnie z takim samym pytaniem od przedstawiciela innej narodowości. Osiem lat temu usłyszałem o Pamirze i to właśnie wtedy zawładnęła mną pamirska obsesja i nic już na to nie poradzę. To właśnie dlatego tu w tej chwili jestem, to dzięki tej obsesji możemy siedzieć wspólnie, pić herbatę, rozmawiać. Choć podsunięty przed momentem przez Kirgiza swoisty pomysł o pozostawieniu ów historii potomnym, wydaje się być całkiem sensowny.

– Musisz uważać na wilki. Pamiętaj, nigdy, ale to nigdy nie śpij sam w namiocie, a jeśli już naprawdę nie ma innego wyjścia to koniecznie rozpal ognisko. W przeciwnym razie będzie niebezpiecznie. Wilki chodzą w watahach. Jeśli Cię dopadną, nie masz najmniejszych szans na przeżycie. Kilka dni temu zagryzły jednego z samotnych turystów niedaleko Sary Tasz. – ostrzega mężczyzna.

Co prawda panowie wlali w moje serce co nieco niepokoju, jednakże historia o zagryzionym turyście wydaje się mocno przesadzona. To raczej mały żarcik wymierzony w moją stronę, gdyż w żadnym z tutejszych serwisów informacyjnych takowych informacji nie znalazłem.

– Prezydent Wasz dobry człowiek? – zmieniam temat.

– Dobry. – krótko kwituje i również zmienia temat mój rozmówca.

– Maciej, Ty wiesz co trzeba robić na przełęczach? Tu masz cebulę. Musisz wąchać, gryźć i wypluwać. To pomaga lepiej oddychać. Tu masz jedną na drogę. Musisz też uważać na wilki. U nas jest dużo dzikich zwierząt. Wilki, niedźwiedzie, rysie. Ostatnio jadąc do Tadżykistanu, widziałem całą watahę przebiegającą przez drogę. Raz mieliśmy pod domem nawet niedźwiedzia, ale to się rzadko zdarza. Nie ma ich dużo. Za to wilków jest bardzo dużo.

– Szkołę tu macie, czy dzieci muszą jeździć do Osz? – pytam.

– Szkoła jest. Mały chodzi tu do szkoły podstawowej. W kyszłakach jest zawsze szkoła. – wyjaśnia. Dużo Was tu przyjeżdża. Amerykanie, Francuzi, Niemcy, Polacy. Jedni spali tu, gdzie teraz siedzimy. Pili całą noc wódkę. – śmieje się mój gospodarz. Dużo turystów samochodami, motorami, ale też właśnie rowerami. Naprawdę dużo Was.

– A jak z infrastrukturą w Tadżykistanie? – dopytuję.

– Tam nic nie ma. Bardzo biedny kraj. U nas droga sam widzisz jaka jest. Tam? Nie ma asfaltu, a jak już jest same dziury. Masz tu jeszcze chleb na drogę. Spróbuj naszego wypieku. I jak będziesz wracał nie zapomnij nas odwiedzić. Czy dzień, czy noc, nie ma znaczenia. Zawsze ugoszczę Cię jak rodzinę. Pamiętaj.

W taki oto sposób doświadczyłem po raz pierwszy wspaniałej kirgiskiej gościnności, niezwykłej życzliwości i serdeczności. Moja radość jest tym większa, że przed wyjazdem spotykałem się z wieloma opiniami, jakoby mającymi na celu utwierdzenie mnie w przekonaniu, że Kirgizi to synonim chamstwa i prostactwa. Cóż, rzeczywistość okazuje się zupełnie odmienna. Przynajmniej na razie.

Typowy kirgiski krajobraz

Zabieram cebulę, chleb i ruszam w dalszą drogę, która nieustannie pnie się w górę. Gorączka nie daje chwili wytchnienia. W cieniu trzydzieści trzy stopnie Celsjusza, ale cienia tu ze świecą szukać. Posuwam się zatem mozolnie przed siebie, podziwiając otaczający mnie krajobraz. Mimo, że jestem w Górach Ałajskich, czyli relatywnie wysokich górach, krajobraz wywołuje skojarzenia z islandzkimi, bądź też tolkienowskimi widokami z Shire. Jest tu bardzo zielono. Różnica między Islandią a Kirgistanem jest jednak znacząca. Otóż na wyspie Starego Kontynentu walczyłem z wiatrem i niską temperaturą, w Kirgistanie walczę natomiast z lejącym się z nieba żarem. Jest jeszcze jedna dość znacząca różnica. Tam na drogach spotykałem stada przechadzających się z jednej na drugą stronę owiec, tu natomiast rolę owiec zastępują byki i konie. Spotykam je co kilka kilometrów. Są wszędzie, przy każdej kolejnej wiosce i nigdzie nie zamierzają się ruszać, także nadjeżdżające z każdej strony samochody muszą zwalniać i używać klaksonu, by rozleniwionego byka tudzież konia zachęcić do usunięcia się z toru jazdy.

Uwaga konie!

Nieodłącznym elementem kirgiskiego krajobrazu górskiego są rozsiane po całym terenie jurty i stojące tuż obok przyczepy kempingowe. Choć ów stwierdzenie może przywoływać na myśl przyczepy kojarzone z polami kempingowymi. Te widziane tutaj nie mają jednak nic wspólnego z kempingami. To stare, często zardzewiałe, chyba, że właściciel postanowił je w ostatnim sezonie odmalować, konstrukcje zbudowane z blachy i laminatów, stojące na stalowych kołach, wysoko uniesione nad powierzchnię ziemi, przypominają raczej kolejowe baraki, jakie jeszcze w późnych latach dziewięćdziesiątych można było widywać w polski kurortach Morza Bałtyckiego.

Przyczepy „kempingowe”

Co jakiś czas można też spotkać sklepiki sprzedające kumys, czyli lokalny alkohol na bazie mleka. Przy blaszanych budach wzniesiono również drewniane konstrukcje zadaszone blachą z uniesioną platformą wyłożoną najczęściej dywanem i drewnianym niskim stolikiem, przy którym możemy usiąść i skosztować lokalnego wyrobu. Wokół wspomnianych jurt i przyczep znajdujących się zazwyczaj w pobliżu wysokich przełęczy górskich wypasają się całe stada owiec i bydła. Ów przybytki zamieszkiwane są przez tubylców tylko i wyłącznie w okresie wypasu zwierząt. Przy jurtach próżno szukać koni będących przecież kiedyś podstawowym środkiem kirgiskiego transportu.

Przydrożny sklep

Tutejszy świat ulega dynamicznym przemianom. Koń został zastąpiony samochodem. Kirgiz, o ile w ogóle, jurtę zamieszkuje tylko w czasie wypasu zwierząt, a sprzedając kumys, wgapiony jest w ekran swojego najnowszego telefonu. Proces zmian kulturowo-społecznych jest niezwykle ciekawy. Dzisiejsze technologie mają tak ogromny zasięg i siłę przebicia, że docierają nawet do najbardziej odległych zakątków naszego globu, zmieniając przyzwyczajenia, wypierając tradycje i obyczaje pielęgnowane przez kolejne pokolenia od stuleci. Proces, który szczególnie pośród ludzi młodych, jest czymś nieuniknionym.

Drogi kirgiskie, przynajmniej te w odległości kilkunastu, kilkudziesięciu kilometrów od większych miast, są doskonałym miejscem do trudnienia się handlem. Co kawałek można napotkać targi warzywno-owocowe. Choć słowo targ może budzić skojarzenia z wielkim placem handlowym. Tu sytuacja wygląda zgoła inaczej. To rzędy drewniano metalowych konstrukcji ulokowanych wzdłuż drogi, pod którymi wyłożono produkty oferowane na sprzedaż. Rolę sprzedawcy pełnią najczęściej zgarbione i pomarszczone staruszki utrudzone życiem, całkowicie niezainteresowane jakąkolwiek interakcją z białym człowiekiem. Bez słowa podają owoce i warzywa, pochylając automatycznie głowę z powrotem i przyjmując skuloną pozycję, chowając się przed promieniami palącego słońca.

Przydrożny stragan z arbuzami

Mężczyźni czas spędzają zupełnie inaczej, a mianowicie topiąc smutki i zabijając, a w zasadzie zapijając nudę. Gdy w jednym z kyszłaków zatrzymuję się, by kupić butelkę wody i uzupełnić płyny przed dalszą podróżą, okazuje się, że jest to ostatnia butelka wody w sklepie. Butelek wódki jest co najmniej po stokroć więcej. Cena butelki wódki jest zbliżona do ceny wody. Dziewięćdziesiąt somów za butelkę to dolar z kawałkiem. Kirgiz, nie mając co robić w domu, przychodzi zatem codziennie do wiejskiego sklepu będącego metalowym zardzewiałym kontenerem, tudzież barakiem oklejonym reklamami tutejszej sieci komórkowej i pije wódkę. Na ladzie ustawiona jest zazwyczaj butelka i szklanka. Tak oto można kupić wódkę na szklanki, a opróżnione butelki lądują w plastikowym worku ustawionym na tyłach sklepu.

Kirgiski sklep

O położenie sklepów trzeba pytać tubylców, gdyż często nie sposób go zauważyć. Co prawda w języku rosyjskim słowem na określenie sklepu jest magazyn, ale w tym przypadku można mówić o dosłownym tłumaczeniu i dokładnym oddaniu ów znaczenia, gdyż sklep to faktycznie magazyn., a w zasadzie takową funkcję pełni, czyli zmagazynować żywność dla społeczności danego kyszłaku.

Dla dzieci biały rowerzysta jest tu nie lada atrakcją turystyczną. Gdy tylko zauważą go na horyzoncie, wybiegają na ulicę i przybijają piątkę, okazując swoją radość. Takich sytuacji naliczyłem kilkadziesiąt już pierwszego dnia mojej wizyty w Kirgistanie. Na twarzach wielu dzieci można też doszukać się niestety frustracji, szczególnie tych obsługujących kolejnego białego w sklepach. Wy macie wszystko, my nie mamy nic. – chciałoby się wyczytać z ich wyrazów twarzy. Co ciekawe kirgiscy sprzedawcy nie próbują oszukiwać. Płacimy tyle, ile płacą tubylcy.

Droga pnie się coraz wyżej, a ja dojeżdżam do najwyższego punktu dzisiejszego dnia, a zarazem pierwszej znaczącej przełęczy na trasie Chyiyrchyk wznoszącej się na wysokość dwóch tysięcy trzystu osiemdziesięciu dziewięciu metrów. Nie zostało mi nic innego jak zjechać serpentynami w dół do miejscowości Gülczö i odpocząć po trudach całodniowej jazdy w upale. Nie będzie to jednak takie łatwe jak początkowo się wydaje. Otóż stromość zjazdu jest na tyle duża, że co jakiś czas muszę się zatrzymywać i chłodzić rozgrzewające się do czerwoności tarcze hamulcowe. Ponadto w pewnym momencie zaczyna padać deszcz, jednakże trwa to zaledwie kilka minut.

Pierwsza „pokaźna” przełęcz na trasie

Dojeżdżając do Gülczö, po raz pierwszy w tej podróży rzuca mi się w oczy specyfika kirgiskiego cmentarza. Położone na stromym wzgórzu murowane nagrobki w niczym nie przypominają tych znanych mi z europejskich nekropoli. To konstrukcje z cegły, jedne niższe, otoczone łańcuchem zawieszonym na czterech metalowych słupkach, inne wysokie z kopułą i obowiązkowym wizerunkiem pochowanego. Tuż obok kolejny, skromniejszy cmentarz bez nagrobków. Miejsce dla pochowanego wyznacza drewniana konstrukcja pośrodku której tak jak na wcześniejszym cmentarzu znajduje się wizerunek zmarłego.

Kirgiskie nekropolie

Po lewej stronie drogi dostrzegam płynącą rzekę o tej samej nazwie co miejscowość. Przerzucono przez nią drewniany mostek. Jego wygląd nie zachęca jednak do przechodzenia na drugą stronę. Konstrukcja sprawia wrażenie, jakby za moment miała się zawalić. Kawałek dalej po prawej stronie schludnie wyglądająca stacja paliw.

Most nad rzeką Gülczö

Na olbrzymim rondzie skręcam w lewo i ponownie wspinam się w górę do domu Nursułtana, mojego pierwszego gospodarza na ziemi kirgiskiej. Imię ostatnio bardzo popularne za sprawą kazachskiego prezydenta, który na swoją cześć zmienił nazwę stolicy kraju. Otwieram metalową bramę i wchodzę na po części wybetonowane, po części obsadzone zielenią podwórko. Znajdują się tu dwa domy, jeden starszy i niższy, drugi nowszy i wyższy. Po prawej na zewnątrz wybudowano też nowe łazienki. Po lewej stronie zielone, metalowe zadaszenie pod którym stoi stół okryty ceratą. Tuż za wysokim ceglanym murem graniczący z domem Nursułtana meczet. Wygląda na dość nową konstrukcję architektoniczną. W zasadzie dach zadaszenia na podwórku mojego gospodarza doskonale współgra z równie zielonymi kopułami meczetu.

Podwórko z widokiem na meczet u mojego pierwszego kirgiskiego gospodarza

Piętnastolatek oprowadza mnie po swoim domu, pokazując gdzie znajdują się pokoje, gdzie jest kuchnia, salon i łazienka. Wystrój w dużej mierze przywołuje skojarzenia z polskimi domostwami z czasów PRLu. Stare meble, dywany wyłożone na skrzypiącej drewnianej podłodze, stół i krzesła. Bez zbędnego przepychu.

Zasiadam do kolacji, by nadrobić spalone kalorie, choć po tak dużym wysiłku nie jest to do końca możliwe. Jednakże może w tym przypadku będzie to możliwe, gdyż kirgiskie porcje żywieniowe są olbrzymie. Na stole pojawia się coś na wzór pierogów nadziewanych kapustą i ziemniakami, chleb, pomidory, ogórki, jabłka, ciastka, cukierki, miód i dzban herbaty. Kirgiska kuchnia należy do ciężkostrawnych, o czym się jeszcze przekonam za kilka dni. Zachwyca mnie kształt i dekoracja kirgiskich czarek do herbaty i dzbanka. Metalowy dzban pomalowany na czerwono i zdobiony w zielono białe wzory i kwiaty. W takim samym stylu wykonano ceramiczną czarkę. Tuż po kolacji lokuję się w moim pokoju. Trzy pojedyncze łóżka, szafa, biurko i krzesło, białe ściany, podłoga pokryta dywanem w pomarańczowe pasy. Schodzę na dół na pogawędki z Nursułtanem. To chyba pierwsza osoba w Kirgistanie, która mówi w języku angielskim.

Kirgiska kolacja

– Nigdy nie lubiłem rosyjskiego. Zawsze chciałem uczyć się angielskiego. To było moje marzenie z dzieciństwa. Chciałbym pojechać na studia do Stanów Zjednoczonych. Nasza szkoła współpracuje z jedną ze szkół w Minnesocie. We wrześniu będzie nabór. Może się uda. W Kirgistanie nadal panuje kult Rosji. Wszyscy są zachwyceni tym krajem, mówią biegle po rosyjsku. Nawet tu, w naszej małej miejscowości moi koledzy i koleżanki ze szkoły fascynują się Rosją. Mnie to kompletnie nie interesuje. Moja rodzina poza kirgiskim mówi tylko po rosyjsku. W Kirgistanie, szczególnie tu na południu i w Osz, mamy dużo ludności uzbeckiej. Obie te nacje nie przepadają za sobą. Cieszę się, że masz żonę. Przyjeżdża tu wielu Francuzów, Anglików, Niemców. Oni nie są w żadnych formalnych związkach. W naszej kulturze ślub jest natomiast bardzo ważny. Dwadzieścia, dwadzieścia dwa lata i bierze się ślub. Większość z nas to muzułmanie, ale nie postępujemy ściśle z wytycznymi.

U Nursułtana spotykam jeszcze Bena, Szwajcara, który od trzech lat podróżuje pieszo. Tak pieszo! Wyruszył z Czech trzy lata temu i właśnie dotarł do Kirgistanu.

Gülczö to jedno z tych miejsc będących swoistą idyllą. Położona nad rzeką, otoczona górami, cicha, spokojna zachwyca. Siedząc na dziedzińcu domu, spoglądam na górujący za ogrodzeniem minaret.

Mimo, że Kirgistan jest krajem muzułmańskim, kompletnie się tego tu nie odczuwa. To tak naprawdę najbardziej demokratyczny i charakteryzujący się największym poziomem wolności ze wszystkich byłych Sowietstanów. Prasa cieszy się tu dużą swobodą, a ilość swobód gospodarczych plasuje Kirgistan w pierwszej setce krajów całego świata. To tu wprowadzono parlamentaryzm, ograniczając w ten sposób kompetencje prezydenta, a ludzie nie kryją się jak u sąsiadów z jawną krytyką władzy. Niestety dużym problemem w Kirgistanie nadal jest korupcja i nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie mogło się coś w tym aspekcie zmienić.

Początki były co prawda obiecujące, ale rzeczywistość okazała się zgoła inna. W pierwszych wyborach prezydenckich startował jeden kandydat, ale już w wyborach parlamentarnych wystartowały różne frakcje. Askar Akajew, pierwszy prezydent Kirgistanu, początkowo dość mocno opowiadał się za demokracją, jednakże z czasem okazało się to fikcją. Na dodatek zaczęła szwankować gospodarka. Za czasów Związku Radzieckiego Kirgizja w trzech czwartych dotowana była przez Moskwę. W ciągu kilku lat jego prezydentury dług publiczny przekroczył produkt narodowy brutto, a gdy Akajew próbował zmienić konstytucję, by po raz czwarty zostać prezydentem, przesadził. Demonstranci zaatakowali pałac prezydencki, a Akajew wraz z rodziną uciekł do Moskwy. Rewolucja została nazwana tulipanową na znak kwitnących na wiosnę w całym kraju tulipanów.

Jego następca Kurmanabek Bakijew nie różnił się niczym od swojego poprzednika. Korupcja kwitła jak dawniej, a stanowiska były obsadzone przez jego ludzi, rodzinę i grono licznych znajomych. 7 kwietnia 2010 roku doszło do kolejnego ataku demonstrantów na pałac prezydencki. Bakijew przebywał na Białorusi, gdzie otrzymał azyl.

Żeby uniknąć powtórki z przeszłości, zdecydowano o wprowadzeniu parlamentaryzmu, a prezydentem została Roza Otunbajewa, która miała być podporządkowana parlamentowi i premierowi. Była ona jednak przejściowym prezydentem i pełniła swoją funkcję rok, po czym dobrowolnie zrezygnowała ze stanowiska. Dlaczego stało się to, i to aż dwa razy, w Kirgistanie? Odpowiedź na to pytanie jest banalnie prosta, a mianowicie bieda. Kirgistan jest jedną z biedniejszych republik postradzieckich, a kraj jest całkowicie zależny od emigrantów zarobkowych pracujących w Rosji. Trudno wyrokować czy i kiedy sytuacja ulegnie zmianie.