Gamle Strynefjellsvegen

Czasami bywa tak, a w przypadku Norwegii szczególnie często, że nie jedziemy zwiedzać konkretnego miejsca, ale już droga, którą przemierzamy jest atrakcją samą w sobie. Właśnie takim przykładem jest Gamle Strynefjellsvegen. To właśnie ta droga jest naszym dzisiejszym celem.

Wstajemy wcześnie rano i składamy nasze schronienie. Niestety dziś aura nas nie rozpieszcza. Jest chłodno, wilgotno i mgliście. Chcąc ominąć znajdujący się tutaj tunel, jedziemy boczną drogą wzdłuż jeziora do miejscowości Hjelle, by wjechać z powrotem na główną drogę i walczyć z kolejnym przewyższeniem. Jedenasto kilometrowy podjazd w połączeniu z niezachęcającą do działania pogodą daje nam mocno w kość. Zatrzymujemy się na każdej z kolejnych serpentyn, by zaczerpnąć trochę tchu i dostarczyć organizmowi zapasu kolejnych kalorii. Po blisko półtoragodzinnej wspinaczce i pokonaniu pięciuset metrów w pionie stajemy na rozstaju dróg.

Przed wjazdem na Gamle Strynefjellsvegen

Główna droga numer 15 ciągnie się dalej w lewo, natomiast opisywana tu Strynefjellsvegen w prawo. Rowerzyści chcąc nie chcąc, nie mogą kontynuować swojej przejażdżki drogą główna, gdyż napotkają na przeszkody w postaci kolejnych tuneli. Pytanie tylko kto chciałby jechać głównym traktem i pominąć atrakcję pokroju Gamle. Na samym wjeździe na drogę numer 258 stoi autobus pełen turystów. Również i wiele samochodów skręca w prawo, pomijając drogę numer 15. Dalsza walka będzie również długim podjazdem, tym samym próbuję zniechęcić Blondynkę i nakłonić ją do złapania połączenia autobusowego. Nieskutecznie. Mimo nienawiści do podjazdów dziś chce powalczyć.

Wjeżdżamy zatem na jedną z największych atrakcji w całym kraju i na sam początek stawiamy czoła siedmiu serpentynom. Na każdej z nich spoglądamy do przodu, widząc gdzieś w oddali miniaturowe samochody powoli jadące to w lewo, to w prawo, cały czas w górę. Gdzieś tam na ostatniej serpentynie znikają. Kolejne kilometry i kolejne ponad siedemset metrów w górę. Pogoda nie napawa optymizmem. Dwie godziny później dojeżdżamy do najwyższego punktu na trasie. Zatrzymujemy stojącego na poboczu Niemca i pytamy o dalszą część trasy. Uspokaja nas, dalej jest już płasko, a potem ostry zjazd w dół. Mgła jest tak gęsta, że trudno nam zobaczyć cokolwiek, ale w połączeniu z bardzo silnym wiatrem chwilę później nie ma już po niej najmniejszego śladu.

Posępne krajobrazy Przed wjazdem na Gamle Strynefjellsvegen

Widoki na całej trasie są piorunujące. Posępny, surowy, tajemniczy krajobraz ciemnych skał pamiętających czasy epoki lodowcowej w połączeniu z mijanymi jeziorami i szczytami górskimi pokrytymi gęstą warstwą śniegu, jak i skarłowaciałą roślinnością porastającą okoliczne tereny, wprawia w zadumę. Kolejny norweski cud natury, który jest nam dane podziwiać po okupionej złością i potem walką z przewyższeniami.

Gamle Strynefjellsvegen jest też doskonałym przykładem mistrzowskiej sztuki inżynieryjnej. Została przecież wybudowana pod koniec XIX wieku siłą pracy rąk ludzkich, kiedy to turystyka jako gałąź przemysłu zyskiwała coraz bardziej na znaczeniu. Decyzję o budowie drogi podjęto w 1881 roku. W tym samym czasie do pracy przy budowie zaciągnięto imigrantów ze Szwecji. Ostatecznie droga powstała w 1894 roku.

Po drodze mijamy kolejne z jezior Langvatnet i Heillstuguvatnet i mkniemy przed siebie, rozkoszując się długim zjazdem. Kilkadziesiąt minut później dojeżdżamy z powrotem do drogi głównej numer 15 i robimy sobie krótką przerwę na jedzenie. Obok zatrzymują się dwa samochody pełne Romów. Pasażerowie wychodzą z aut, robią kilka pamiątkowych zdjęć i ruszają w dalszą drogę. Robi się coraz zimniej i coraz bardziej wietrznie. Do Geiranger zostało nam do przejechania około trzydzieści sześć kilometrów. Początkowo nie mieliśmy tego w planach, jednakże jak się okazało rano odwrotnie wbiłem trasę na mapie, a co za tym idzie zamiast walczyć z kolejnym podjazdem, w rzeczywistości okazało się, że czeka nas długi zjazd do samej wioski.

Podejmujemy zatem próbę walki i ruszamy przed siebie, tym razem z wiatrem. Po raz kolejny mijamy kilka jezior. W pewnym momencie zaczyna padać deszcz, który z każdą chwilą przybiera coraz bardziej na sile. Rozbijanie namiotu na uboczu mija się kompletnie z celem, gdyż już dawno zdążyliśmy zmoknąć. Dojeżdżamy do drogi numer 63 i ze współczuciem patrzymy na stojącą na uboczu autostopowiczkę zlaną deszczem. Dojeżdżamy do płaskowyżu Dalsnibba. Pozostał już nam tylko kilkunastokilometrowy zjazd do Geiranger. Nie możemy jednak forsować tempa i w pełni wykorzystywać kilkunastoprocentowego nachylenia, gdyż cały czas leje deszcz, a ulicą płynie woda. Co jakiś czas kapryśna norweska aura postanawia nas na chwilkę ogrzać i obdarowuje nas kilkoma promieniami słońca, by za moment znowu spuścić na nas ścianę deszczu. Z każdą chwilą zbliżamy się do punktu końcowego. Kilka kilometrów przed samą wioską w dolinie widzimy ludzi rozbijających namioty na dziko. Chcemy się jednak wysuszyć i posilić. Tym samym kontynuujemy nasz zjazd. Zatrzymujemy się na jednym z pierwszych kempingów, ale po chwili namysłu stwierdzamy, iż bardziej sensownie będzie pozostać w centrum, gdzie będziemy mieli dostęp do jakiegoś marketu. Ruszamy dalej, omijając kolejne dwa i zatrzymując się na trzecim kempingu. Licznik wskazuje siedemdziesiąt osiem przejechanych kilometrów. Na dziś wystarczy.

Widok na miasteczko Geiranger

Już pierwsze chwile spędzone na kempingu uświadamiają nas, że to najbardziej turystyczne miejsce na naszej dotychczasowej trasie. Kemping dość tłoczno oblegany jest przez turystów. Rozbijamy nasz namiot pod drzewem, tuż przy kamperze zaparkowanym tu przez grupkę Azjatów, z którymi Blondynka ucina sobie krótką pogawędkę. Odpuszczamy spacer po wiosce. Blondynka nie czuje się najlepiej. Łapie ją przeziębienie. Nie pozostaje nam nic innego jak wzięcie gorącego prysznicu, zjedzenie ciepłego posiłku i wskoczenie w ciepłe śpiwory. Za zwiedzanie Geiranger, o ile o zwiedzaniu można mówić, zabierzemy się jutro.

Geiranger

Geiranger zamieszkuje na stałe tylko dwieście pięćdziesiąt osób. Można by powiedzieć, że nie ma tu nic prócz powalającej natury. W tym przypadku to w zupełności wystarczy. Centrum Geiranger oblegane jest przez turystów. To tu odwiedzającym oferuje się różnego rodzaju pamiątki, wycieczki statkiem po fiordzie, a nawet loty helikopterem. Ludzie przyjeżdżają tu w zasadzie w jednym celu, podziwiać majestatyczny, przez wielu uznawany za najpiękniejszy na świecie fiord Geiranger.

Fiord Geiranger

Początkowo również rozważaliśmy wycieczkę statkiem po fiordzie, ale w ostateczności porzuciliśmy ten pomysł. Dziś pogoda nie do końca dopisuje, a ponadto będąc na rowerach mija się to trochę z celem. Najbardziej znanymi wodospadami nad fiordem są wodospady Siedmiu Sióstr, Zalotnik i Ślubny Welon. W zasadzie dzisiejszy dzień jest bardzo leniwym dniem. Przez większość czasu kręcimy się po miasteczku bez sprecyzowanego konkretnie celu. Prawdą jest, ażeby wydostać się z Geiranger należy znowu walczyć z okrutnym przewyższeniem. Miasteczko otoczone jest z każdej strony górami, a samo położone jest na brzegu fiordu. Nie mamy na to ani sił ani ochoty. Tym samym próbujemy złapać autostop co kończy się fiaskiem. Pozostaje nam wydostać się stąd autobusem, który odjeżdża chwilę po godzinie szesnastej. Kupujemy zatem bilety na autobus i ruszamy w stronę przeprawy promowej w miejscowości Eidsdal.

Trolle!

Wspinamy się po kolejnych serpentynach, tym razem siedząc na pokładzie autobusu. Kierowca doskonale zdaje sobie sprawę z atrakcyjności ów regionu, gdyż na ostatniej serpentynie wychodzi naprzeciw niewypowiadanym głośno oczekiwaniom turystów, zatrzymuje się na miejscu postojowym, robiąc kilkuminutową przerwę na zdjęcia. Widok Geiranger z góry zapiera dech w piersiach. Trudno cokolwiek więcej na ten temat powiedzieć, gdyż żadne słowo nie jest w stanie oddać majestatu i piękna natury. Czy fiord jest najpiękniejszy? Trudno wyrokować. Na pewno należy do grona jednego z najpiękniejszych. Kilkanaście minut później dojeżdżamy do celu. Wypakowujemy nasze rowery z autobusu, przeprawiamy się na drugą stronę fiordu i ruszamy dalej przed siebie.

Geirangerfjorden

Jesteśmy już przyzwyczajeni do otaczającej nas z każdej strony wody i gór, jednakże będąc w tak atrakcyjnym krajobrazowo kraju jakim jest Norwegia człowiek nigdy nie ma dość. Im bardziej na północ tym zimniej i bardziej surowo.

Pokonujemy kolejnych dwadzieścia kilometrów, wspinając się ponad trzysta metrów w pionie i zatrzymujemy się na tutejszym kempingu położonym nad rzeką Valldøla. Wchodzimy do recepcji, a tutejszy pracownik zauważając, że jesteśmy z Polski zwraca się do nas po … czesku. Widząc, że zbyt wiele nie wskóra, gdyż nie rozumiemy ani jednego słowa, przechodzi na angielski. Jest studentem. Przyjechał tu na wakacje zarobić trochę pieniędzy. Dokonujemy wszelkich formalności i w pośpiechu idziemy rozbić namiot, gdyż zaczyna padać.

Na kempingu poza naszą dwójką jest jeszcze grupka motocyklistów z Rumunii. Wszyscy goście kempingowi tłoczą się w kuchni i przygotowują sobie posiłki. Chwilę później wracamy do namiotu. Kolejny dzień ma być jednym z najciekawszych na trasie. Czeka na nas zjazd słynną Drabiną Trolli.

Drabina Trolli

Do samego wjazdu na Drabinę Trolli mamy do pokonania dwadzieścia kilometrów. Oczywiście musimy ponownie wspinać się, tym razem siedemset metrów w pionie. Trollstigen, bo tak właśnie brzmi oficjalna nazwa Drabiny Trolli jest jedną z największych atrakcji w całym kraju i jedną z najbardziej spektakularnych dróg na całym świecie. Słynny fragment znajduje się w ciągu krajowej drogi numer 63. Jej budowa rozpoczęła się w 1928 roku, a całe przedsięwzięcie ze względu na specyfikę tutejszego terenu należało do ekstremalnie trudnych. Otwarcie drogi nastąpiło w 1936 roku. Inaugurację przeprowadził sam król Haakon. Ze względu na coraz silniejszy napływ turystów, w obliczu działań marketingowych otaczającym drabinę górom nadano różne imiona jak król, królowa, biskup, czy też ściana trolla. W 2012 roku otwarto oficjalny narodowy szlak turystyczny, a w jego pobliżu znajduje się centrum informacji jak i platforma widokowa. Cała Drabina Trolli składa się z jedenastu serpentyn, a ich średnie nachylenie sięga dziewięciu procent. Najwyższy punkt Trollstigen położony jest na osiemset pięćdziesięciu dwóch metrach nad poziomem morza.

Słynna Drabina Trolli

Dojeżdżamy do miejsca docelowego, zostawiając rowery przy pobliskiej kawiarni. Cały parking zastawiony jest już samochodami i autobusami wycieczkowymi. Wchodzimy na taras widokowy, na który trudno się dopchać, gdyż każdy próbuje sobie zrobić zdjęcie. Droga zaiste robi niesamowite wrażenie. Co ciekawe, jest tak stroma, że można dostać zawrotów głowy. Najbardziej emocjonująca część dopiero przed nami. Z uwagi na fakt, że do Trollstigen dojeżdżamy od strony południowej nie będziemy zmuszeni się wspinać pod kolejny podjazd, ale dane nam będzie rozkoszować się zjazdem w dół. Krążymy jeszcze przez chwilę po okolicznym terenie, wchodzimy do kawiarni, oglądamy pamiątki w sklepiku z bibelotami, wychodzimy na zewnątrz, wsiadamy na rowery i powoli zjeżdżamy w dół.

I trochę spływającej wody

Tak naprawdę szybka jazda byłaby tu absolutnie niewskazana, co więcej niemożliwa. Jest zbyt stromo, a zakręty są zbyt ostre, by móc próbować się rozpędzić. Ostrożnie krok po kroku, serpentyna po serpentynie zjeżdżamy coraz niżej. Poziom adrenaliny jest chyba najwyższy ze wszystkich dotychczasowych fragmentów dróg jakimi nam dane było jechać w Norwegii. Jesteśmy w tym momencie jedynymi rowerzystami na trasie. Co jakiś czas mijają nas motocykliści, bądź kierowcy samochodów osobowych, choć i dostrzegamy również jeden autobus. Zjeżdżamy z drabiny i mkniemy do miejscowości Åndalsnes przepiękną doliną ograniczoną z obu stron górami. Zanim jednak tam dotrzemy zatrzymujemy się przy bodajże jedynym na świecie drogowym znaku ostrzegającym przed trollami. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia. W to samo miejsce przyjeżdża grupka motocyklistów z Polski.

Uwaga trolle!

– Jedziemy ze Śląska. Najpierw promem, a potem już po drogach coraz wyżej i wyżej. Chcielibyśmy dojechać do samego Nordkapp, ale życie pokaże czy się uda, czy skończymy gdzieś wcześniej. Na razie jedziemy po prostu przed siebie. – mówi o swoich planach jeden z nich.

i znowu Trolle!

Krótka wymiana zdań i ruszamy dalej. Do samego Åndalsnes od początku dnia przejeżdżamy czterdzieści dwa kilometry. Tutaj chcąc nie chcąc musimy zrobić przerwę. Powód dość powszechny, a mianowicie kolejny tunel z zakazem przejazdu dla rowerzystów. Innfjordtunnelen ciągnie się przez sześć tysięcy pięćset dziewięćdziesiąt cztery metry. Decydujemy się na skorzystanie z usług komunikacji miejskiej. Oczekiwanie czas na przybycie autobusu wykorzystujemy na zrobienie zakupów w pobliskim markecie.

Dolina Åndalsnes

Pokonujemy zatem tunel na pokładzie autobusu, by po chwili ruszyć w dalszą drogę wzdłuż Romsdalsfjorden. Tak naprawdę to już ostatnia prosta do Ålesund, z którego wrócimy do domu. Nie mamy sił już pedałować, jednakże nie jest to związane stricte z ograniczeniami fizycznymi, lecz bardziej to psychika daje znać o sobie. Wiemy, że nic już nas nie czeka, że wszystko co było do zobaczenia, zobaczyliśmy, że to ostatnia prosta, a za chwilę czas wracać do domu. Motywacja spadła do zera. Teraz już tylko musimy doczłapać do mety.

Po drodze zatrzymuje nas dwójka starszych mężczyzn pod wpływem dużej ilości alkoholu. Śmieją się, żartują i zataczają. Mówią w języku niemieckim. Jak się okazuje, jeden z nich jest Niemcem. Zapraszają nas na wieczorną imprezę w pobliskim domu. Musimy jednak jechać dalej. Przemierzamy łącznie kolejnych dwadzieścia osiem kilometrów od autobusowej przeprawy przez tunel i zatrzymujemy się przy pobliskiej restauracji. Doskonale wiemy, że nigdzie w okolicach nie ma żadnego kempingu. Wchodzimy jednak do lokalu, by o takowy zapytać. Może właściciel pozwoli rozstawić nam namiot na trawniku w pobliżu budynku.

– Dzień dobry. Orientuje się Pan, czy jest tu w pobliżu jakiś kemping?

– Nie ma nic w pobliżu, ale możecie się rozbić obok restauracji. Ja tu jestem dziś do dwudziestej drugiej, a na poranną zmianę przychodzi mój kolega. Nikt Wam nie zabroni.

Ufff. Zatem udało się!

– Bardzo dziękujemy! Odpowiadam.

– Skąd jesteście? – dopytuje pracownik knajpy.

– Z Polski. Zaczęliśmy w Stavanger i jedziemy do Ålesund. Rowerami.

– Rowerami? Świetnie! Szacunek!

– Ja jestem z Turcji. Mieszkam tu od siedmiu lat, ale gdyby nie ona – pokazuje zdjęcie dziecka na telefonie – już dawno wróciłbym do Turcji. Tu życie jest zupełnie inne. Nikt nie traktuje Cię jak swojego. Zawsze będziesz czuł się obcy. Tak już jest. Ale nie mam wyjścia. Muszę tu być, by pracować i utrzymać córkę.

– No tak. W Turcji teraz nieciekawie. Doszło do zamachu stanu.

– Dwa tygodnie temu. Teraz już jest ok. Można jechać. Jest bezpiecznie. Wy jesteście z Polski. Dużo tu Polaków. Przyjeżdżają do pracy. Chyba największa mniejszość w całej Norwegii. Ale Norwegowie sobie Was chwalą. Gdybyście czegoś potrzebowali dajcie znać. Będę tu jeszcze trochę.

Opuszczamy lokal z radością, że mamy tuż obok kawałek miejsca, gdzie możemy rozbić nasz namiot. Chwilę później na parking podjeżdżają dwa kampery na norweskich numerach rejestracyjnych. Jak się okaże jutro rano, oni również postanowili tu przenocować. Wracam jeszcze na moment do lokalu, by kupić coś do picia i wracam do namiotu. Jutro ostatni dzień jazdy i przedostatni dzień w Norwegii.