Plan na dziś to pokonanie stu trzynastu kilometrów do miejscowości Byrkjelo. W zasadzie wstając rano nie wiedzieliśmy, czy do Byrkjelo dojedziemy. Otóż planując rowerowy wyjazd do Norwegii trzeba mieć na względzie jedną, bardzo istotną rzecz, a mianowicie tunele. Bez dokładnego zapoznania się z rozmieszczeniem tuneli i możliwości przejazdu przez nie rowerem, cały plan spali na panewce. Dojeżdżając do Lærdal, byliśmy w pełni świadomi, że będziemy musieli skorzystać z życzliwości miejscowych, by przedostać się dalej. Tuż przy wyjeździe z miasteczka w stronę północy czeka na nas Fodnestunnelen o długości sześciu tysięcy sześciuset czterech metrów. Zakaz przejazdu dla rowerzystów. Tunel kończy się tuż przy przeprawie promowej, na rozwidleniu fiordów. Jednakże to nie wszystko. Po przeprawieniu się na druga stronę historia się powtarza, a do pokonania mamy blisko trzykilometrowy Amlatunnelen. Nie pozostaje nam nic innego jak szukać szczęścia w złapaniu autostopu.
Wstajemy wcześnie rano, składamy nasz namiot i udajemy się na rondo, ostatni punkt przed wjazdem do tunelu. Jest niedziela, a co za tym idzie ruch znikomy. Działa to na naszą niekorzyść, gdyż nie przedostaniemy się na dwóch kółkach na drugą stronę. Ponadto musimy szukać auta, które będzie w stanie zapakować do środka dwa rowery. Na nasze szczęście również i dziś jest słonecznie. Nie musimy zatem martwić się, że zmokniemy. Mija pół godziny i dalej nic się nie dzieje. Wiem, że chcąc nie chcąc nie mogę nic zrobić i zaczynam godzić się z myślą, że utkniemy tu na kolejnych kilka godzin. W pewnym momencie dostrzegam starego białego kampera, a w nim jednego pasażera. Cóż, to nasza szansa, myślę sobie. Nic z tego. Kamper przejechał, a kierowca nawet na nas nie spojrzał. Mija kolejny kwadrans i nadal nic się nie dzieje. Nie posuwamy się do przodu. Zawieszam wzrok na rondzie i widzę kolejnego białego kampera. Chwila, chwila, przecież to dokładnie to samo auto, które przed chwilą wjechało do tunelu. Tym razem odpuszczam. Skoro nie zatrzymał się raz, nie zatrzyma się i teraz. Auto objeżdża rondo i staje tuż przy naszych rowerach. Młody mężczyzna z rudym zarostem wychodzi z pojazdu i proponuje nam zabranie rowerów na drugą stronę. Otwieramy zatem drzwi i pakujemy rowery do środka. Sytuacja wydaje się być bardzo dziwna, ale biorąc pod uwagę, że nie mamy alternatywnej możliwości przedostania się na drugą stronę, korzystamy z okazji.
– Mam na imię Knut. Miło mi, że mogę Wam pomóc. Na co dzień mieszkam w Azerbejdżanie, ale w miesiącach letnich przyjeżdżam na urlop odwiedzić moją rodzinę. To auto mojego ojca. Widziałem, że stoicie, ale spieszyłem się na przeprawę promową i nie zatrzymałem się. Dojechałem, a prom dosłownie uciekł mi sprzed nosa. Pomyślałem sobie, że to musi być znak od Boga, że mam po Was wrócić i Wam pomóc. Jestem bardzo wierzącym człowiekiem. Działam czynnie przy kościele luterańskim. Prowadzimy organizacje szerzącą wiarę, uświadamiającą ludziom, że należy sobie pomagać i być dobrym dla innych. Dokąd jedziecie?
– W zasadzie rozpoczęliśmy w Stavanger i chcemy dojechać do Ålesund.
– Wow. To bardzo daleko. Bardzo wymagająca podróż. Ale z pewnością warto. Przyroda, krajobrazy niezapomniane.
– To prawda. Jedynym problemem są tak naprawdę przewyższenia i tunele. Tak jak przewyższenia można jeszcze pokonać, tak niestety z tunelami jest dość duży problem, gdyż czasami po prostu natrafia się na zakaz wjazdu dla rowerów i nijak można przedostać się na druga stronę. Jedynym sposobem jest autostop, ale w tym przypadku też nie jest aż tak łatwo, gdyż trzeba czekać na auta, które mogą zabrać na pokład rowery. A takowych dużo nie ma. Przypuszczam, że dużo łatwiej podróżować autostopem bez rowerów. No cóż, ale mieliśmy szczęście. Zatrzymałeś się.
– Problemem Norwegii są dwie postawy obywatelskie. Jedni pragną pozostawić kraj nienaruszony, niezurbanizowany i nie chcą pozwolić na budowę autostrad czy tuneli. Drudzy natomiast są zupełnie innego zdania i chcieliby, żeby budowano jak najwięcej, żeby infrastruktura drogowa była jak najlepsza. Także jak widać Norwegia nie ma problemu z brakiem finansów na budowę, ale z podzielnością zdań na ten temat. Ponadto nowe projekty, jak chociażby mosty są zawsze opłacane przez użytkowników, ale tylko do momentu, aż cała konstrukcja się spłaci. W dalszej perspektywie przejazdy są darmowe. Dokąd Was zabrać? Jadę do Kaupanger. To tuż za zakończeniem drugiego tunelu.
– Może być.
– Nasz rząd jest naiwny. Przyjmują wszystkich, chcą im pomagać, ale nie widzą drugiej strony. Jest wiele przykładów afgańskich rodzin, które zbierają pieniądze tylko po to, by wysłać jedno dziecko do Europy. Gdy ono nabędzie wszelkie prawa, wtedy będzie w stanie utrzymywać swoją rodzinę. Przyjmowanie dużej ilości imigrantów kosztuje państwo olbrzymie pieniądze. Większość z nich przybywa tu z Turcji. Najgorsze jest to, że niektórzy dostają się tu z pomocą ONZ, która w dużej mierze jest skorumpowana. Często rodzice za przemyt muszą zapłacić piętnaście, dwadzieścia tysięcy dolarów, żeby wysłać dziecko do Europy. Każdego roku do Norwegii przybywa około dziesięć tysięcy imigrantów. W Kaupanger warto obejrzeć stojący tam drewniany kościół. Wybudowano go w 1190 roku i należy do największych w regionie. Macie tutaj moją wizytówkę na przyszłość. Może kiedyś będziecie w Azerbejdżanie. Zadzwońcie! Powodzenia!
Wypakowujemy nasze rowery z kampera i rozglądamy się po okolicy. Spoglądam na mapę, by wiedzieć gdzie się mniej więcej znajdujemy i co nasz czeka na dalszej drodze. W zasadzie moglibyśmy złapać autobus do Skei, ale nie ma to większego sensu, biorąc pod uwagę, że jest dość wczesna pora. Tym samym kolejne trzydzieści dwa kilometry możemy przebyć na rowerach. Dlaczego tylko trzydzieści dwa? O tym za moment.
Z Kaupanger ruszamy w stronę zachodnią, by chwilę później przejechać mostem rzuconym na jednej z odnóg fiordu do miejscowości Sogndalsfjøra. Pomysł dalszej jazdy rowerem nie do końca spodobał się Blondynce, gdyż jak wskazuje jeden z przydrożnych znaków przez kolejne osiem kilometrów czeka nas wspinaczka. Co prawda nachylenie nie jest aż tak duże, jak chociażby poprzedniego dnia, ale przemieszczając się naprzód można odczuć, że teren cały czas delikatnie wznosi się do góry. Po lewej mijamy centrum narciarskie Sogndal, a po prawej ciągnące się wzdłuż głównej drogi numer pięć jezioro Dalavatnet. To już końcowe metry naszej przeprawy. Dalej nie pojedziemy. Przed nami długi na sześć tysięcy siedemset pięćdziesiąt osiem metrów Frudalstunnelen. Oczywiście przejazd rowerem jest wzbroniony. Zakaz to zakaz. Nie zamierzamy go łamać. Tym bardziej, że tuż za nim znajduje się kolejny Bergstunnelen, a za nim jeszcze jeden długi na sześć tysięcy trzysta dziewięćdziesiąt siedem metrów Fjærlandstunnelen i kilka mniejszych.
Zatrzymujemy się na poboczu tuż przed wjazdem do tunelu i zaczynamy po raz kolejny tą samą procedurę co rano. Tu sytuacja nie wygląda już tak wesoło. Mija pierwsza godzina i nic się nie dzieje. Mijający nas kierowcy spoglądają raczej z pożałowaniem, albo dużym zdziwieniem. Mamy jeszcze nadzieję, że może pojedzie jakiś autobus liniowy. Pytanie tylko, czy procedury pozwolą na zatrzymanie się w miejscu, gdzie nie ma przystanku. Mija kolejna godzina, a ja powoli tracę nadzieję w powodzenie dzisiejszej misji. Nadjeżdża autobus, który udaje mi się zatrzymać. Jak się okazuje nie jest to bus liniowy, a wycieczkowy. Kierowca pomaga wpakować nasze rowery do luku bagażowego. Wchodzimy na pokład, który jest pusty.
– Dziś zakończyłem już swoją pracę i wracam na bazę. Po prawej stronie możecie dostrzec odnogi lodowca Jostedalsbreen położonego w Parku Narodowym o tej samej nazwie. To jedna z najbardziej znanych atrakcji turystycznych w regionie. Niestety wraz z ociepleniem klimatu lodowiec topnieje, a tym samym region pewnego dnia całkowicie straci na atrakcyjności. Cóż, jest to proces, na który nie mamy zbyt dużego wpływu. Jadę do Skei. Po drodze jest jeszcze kilka tuneli, także proponuję Wam wysiąść właśnie tam. Mam tam swoją bazę i właśnie w Skei kończę swoją pracę.
Dojeżdżamy do Skei w godzinach popołudniowych. Wypakowujemy rowery z luku bagażowego, okazujemy swoją wdzięczność kierowcy, życzymy mu udanego wieczoru i udajemy się w dalszą drogę. W zasadzie to szukamy miejsca na obiad. Znajdujemy drewniane ławki ze stojącym pośrodku stołem. Idealne miejsce na przygotowanie jedzenia. Kolejne kilkadziesiąt minut spędzamy w Skei, a na zakończenie naszego krótkiego postoju zahaczamy jeszcze o tutejszy market i robimy zakupy na kolejny poranek.

Mamy jeszcze sporo czasu, tym samym mało sensownym pomysłem wydaje nam się pozostawanie w Skei. Kolejny kemping znajduje się dwadzieścia kilometrów stąd, a wykres wysokości jednoznacznie wskazuje na to, że będzie to jazda po płaskim terenie. Nie zastanawiamy się długo, wskakujemy na rowery i pędzimy kolejne dwadzieścia kilometrów przed siebie. Półtora godziny później dojeżdżamy do wspomnianej miejscowości i zatrzymujemy się na tutejszym kempingu, który okazuje się najlepszym na jakim byliśmy do tej pory. Meldujemy się w recepcji, rozbijamy namiot nad płynącą nieopodal rzeką Storelva i udajemy się do kuchni ugotować obiad. Nie dość, że kuchnia jest hermetycznie czysta, to jeszcze doskonale wyposażona, co nie zawsze zdarza się na norweskich kempingach. Ponadto kilka toalet, kabin prysznicowych, ławki i stoły na zewnątrz, jak i stół do ping ponga. Doskonała infrastruktura jak i przemiły personel sprawiają, iż chciałoby się zostać tu dłużej. Posilamy się obiadem i spędzamy kilka dłuższych chwil na zewnątrz. Jest na tyle ciepło, że nie musimy na siebie narzucać kurtek. Cóż, nie taki diabeł straszny jak go malują.
…
Dzisiejszy dzień rozpoczynamy również od ostrej wspinaczki. Blondynka już wczoraj zdołała wypytać personel kempingowy o charakterystykę górskiej drogi w kierunku Utvik.
– Najpierw bardzo stromo, potem szybki zjazd i płasko. – powiedział jej pracownik recepcji.
Pierwsze siedem i pół kilometra to walka z przewyższeniem i pokonanie ponad pięciuset metrów w pionie. Później jest już o wiele łatwiej, gdyż w przeciągu dosłownie kilku minut zjeżdżamy do miejscowości Utvik.
Naszą jazdę kontynuujemy wzdłuż brzegu Innvikfjorden. W zasadzie pierwszy większy postój robimy dopiero po przejechaniu czterdziestu kilometrów w wiosce Olden. Miejscowość położona u brzegu fiordu pełni rolę jakby bazy wypadowej do położonego nieopodal lodowca Briksdalsbreen. Rowery zostawiamy przy jednym z tutejszych sklepów i próbujemy przedostać się autostopem pod słynny lodowiec. Jazda rowerem nie miałaby sensu, gdyż droga prowadząca do tejże atrakcji ciągnie się przez ponad dwadzieścia kilometrów. Cała operacja trwa dosłownie trzy minuty, a my siedzimy już w starym Renault Clio Francuza słuchającego muzyki operowej. Pół godziny później wysiadamy na parkingu samochodowym i udajemy się spacerem pod główny jęzor zimowego olbrzyma.

Briksdalbreen jest jednym z odgałęzień największego lodowca w Europie kontynentalnej, a mianowicie Jastedalbreen. Jego całkowita powierzchnia zajmuje aż czterysta osiemdziesiąt siedem kilometrów kwadratowych i położony jest na terenie parku narodowego. Wróćmy jednak do naszego odgałęzienia, a mianowicie Briksdalbreen. Spacer pod sam jęzor lodowca należy raczej do tych przyjemnych, choć trzeba liczyć się z dużą ilością turystów na szlaku, jak i samochodami trolli wożącymi głównie Azjatów do punktu kulminacyjnego atrakcji. Co ciekawe w latach od 1934 do 1951 lodowiec zmniejszył się o osiemset metrów, odrywając leżące tu jezioro lodowcowe. Powiększenie lodowca miało miejsce w latach 1967 do 1997, tym razem o czterysta sześćdziesiąt pięć metrów, co spowodowało ponowne zakrycie całego jeziora. W 2006 roku odkryto zmniejszenie się lodowca aż o sto czterdzieści sześć metrów. Naukowcy obawiają się, że pewnego dnia może dojść do oderwania się odgałęzienia od głównej części lodowca. Ze względów bezpieczeństwa w dużej mierze zakazano wspinaczki po lodowcu.

Sama atrakcyjność lodowca? Cóż, widzieliśmy już Buerbreen w Oddzie, a tym samym Briksdalbreen nie robi na nas już tak spektakularnego wrażenia. Ot nie do końca niebieska, miejscami zabrudzona pokrywa lodowcowa zwisająca z góry, tworząca formę długiego jęzora. Dużo bardziej podoba nam się wodospad na rzece Briksdalselva. Siła spływającej wody jest tak ogromna, iż nie sposób przejść zawieszonym nad rzeką mostem i nie być przemoczonym do suchej nitki.


Największy wrażenie w całym wyjeździe na lodowiec zrobiła jednak na nas skąpana w promieniach słońca dolina Oldedalen rozciągająca się od miejscowości Olden po sam jęzor lodowca. Powoli wracamy do wioski, gdzie zostawiliśmy nasze rowery. Robimy to tak naprawdę na raty. Najpierw zabieramy się z mężczyzną mieszkającym kilka kilometrów dalej. Chwilę później jedziemy już do samego Olden z młodym mężczyzną w czapeczce z daszkiem Batmana.


– Pracuję tu jako kierowca i obwożę turystów trollcarem. Są to w większości Azjaci. Wcześniej zajmowałem się także prowadzeniem wspinaczek po lodowcu. Teraz jest to niemożliwe. Zbyt niebezpiecznie. Niestety lodowiec z roku na rok jest coraz mniejszy, a to znaczy, że za chwilę dla wielu ludzi z doliny nie będzie pracy, gdyż większość jest zatrudniona właśnie w turystyce. Trudno myśleć co się stanie, gdy do Olden przestaną przyjeżdżać turyści.
Dojeżdżamy do Olden, żegnamy się z naszym kierowcą i idziemy po rowery stojące przy jednym z tutejszych sklepów. Stoją nietknięte, a zostawiliśmy je z bagażami. Przez te kilka godzin nikomu nie przyszło na myśl, żeby zainteresować się naszymi jednośladami. Jak bardzo chciałoby się, żeby kwestia uczciwości i podejścia do cudzego mienia wyglądała tak w każdym kraju. O ile bardziej ułatwiłoby to nam życie w ojczyźnie, gdybyśmy choćby jadąc do kina mogli zostawić rower na czas seansu przed budynkiem. Cóż, rzeczywistość wygląda zgoła inaczej.
Naszą podróż kontynuujemy cały czas wzdłuż fiordu, aż do miejscowości Stryn, gdzie zatrzymujemy się na małe zakupy i posiłek. W zasadzie moglibyśmy się tu zatrzymać, ale kolejne kempingi w zasadzie niedaleko, tym samym decydujemy się na dalszą jazdę.
Trzymając się cały czas głównej drogi przejeżdżamy mostem na drugą stronę jeziora Oppstrynsvatn i kontynuujemy aż do miejscowości o tej samej nazwie. W przeciągu jednej chwili niebo zaciąga się gęstą warstwą chmur i wiatr przybiera na sile. Czas znaleźć miejsce noclegowe, gdyż za chwilę może być już za późno na rozbicie namiotu na sucho. Zatrzymujemy się na jednym z kempingów tuż przy wjeździe do Oppstryn, ale wywiera na nas dość negatywne wrażenie. Ludzie siedzący przy hytte, czy też kamperach patrzą na nas jak na kosmitów. Nie widzimy też żadnego pomieszczenia spełniającego rolę kuchni.

Jedziemy kolejne trzy kilometry i zatrzymujemy się na położonym nad samym jeziorem kempingu. Meldujemy się w recepcji i w błyskawicznym tempie rozbijamy namiot. Nagle robi się ciemno i zaczyna lać deszcz. Żeby tego było mało nad miasteczko nadciąga wichura. Udało się. Zdążyliśmy. Idziemy do kuchni przygotować sobie posiłek i mając nadzieję, że nasze schronienie przetrwa nawałnicę. Na szczęście norweskie kaprysy pogodowe z chwili na chwilę słabną. Wychodzimy na zewnątrz, zasiadamy na ławce, z której rozpościera się posępny widok na otoczone górami jezioro. Dzisiejszy dzień był bardzo udany. Licznik pokazuje ponad osiemdziesiąt trzy przejechane kilometry. Jednakże trasa, poza początkowym fragmentem, nie należała do specjalnie trudnych. Udajemy się do namiotu. Jutro czeka nas kolejny ciężki dzień walki z przewyższeniami.