Dzwoni budzik. Godzina siódma. Dzisiejszy dzień w porównaniu do poprzednich zaczynamy wcześnie rano. Żeby spokojnie ruszyć w trasę potrzebujemy około godziny na spakowanie ekwipunku. Niebo nadal spowite gęstymi chmurami. Co prawda deszcz już nie pada, ale ze względu na poranną rosę namiot nadal jest wilgotny. Cóż, już przyzwyczailiśmy się do tego, że nie będziemy mieli możliwości składać naszego domu na sucho. Plan na dziś nie jest zbyt wyżyłowany. Chcemy wyrobić średnią około siedemdziesięciu kilku kilometrów. Zważywszy na fakt, iż cały dzień będziemy poruszać się wzdłuż fiordu, Blondynka nie powinna narzekać na przewyższenia. Wiatr chwilowo również nie daje się we znaki. Z analizy mapy wynika, że mamy do pokonania jedenaście tuneli, z czego aż osiem można objechać starymi drogami ciągnącymi się przy granicy z fiordem. Pakujemy nasz dobytek, zawieszamy sakwy na bagażnik i opuszczamy Oddę.

Co prawda temperatura jest dość niska i pierwsze kilka kilometrów walczymy z przeszywającym chłodem, ale sytuacja zmienia się po kilkudziesięciu minutach, gdy organizm jest już na tyle rozgrzany, że te kilka stopni na zewnątrz nie jest jakąś wielką przeszkodą. Norwegia po raz kolejny utwierdza nas w przekonaniu, że tak naprawdę to tylko od jej kapryśności zależy, czy cokolwiek zobaczymy, czy będziemy mogli podziwiać piękno skandynawskiej przyrody. Jedziemy kilkanaście metrów od linii brzegowej fiordu, nie widząc kompletnie nic. Mgła wisząca nad taflą wody jest tak gęsta, że dostrzeżenie czegokolwiek jest niemożliwe. Zaczynam się bić z myślami. Może wyjechaliśmy za wcześnie. Może trzeba było jeszcze poczekać, wyruszyć trochę później, aż widoczność się poprawi. Trudno spekulować. Dopada mnie uczucie frustracji i bezsilności, ale tak naprawdę nic nie mogę zrobić. Tuż za jednym z tuneli przystajemy na moment w punkcie postojowym, by się posilić. Chwilę później na parking podjeżdża kamper na norweskich rejestracjach. Turyści błądzą wzrokiem, spoglądają w stronę fiordu, niczego jednak nie dostrzegając. Proponują nam zrobienie wspólnego zdjęcia, wchodzą z powrotem do swojego pojazdu i ruszają w dalszą drogę. Kończymy śniadanie zakupione rano w jednym z marketów i jedziemy dalej.

Pierwszy postój

Dziś Blondynka nareszcie jest równym partnerem w jeździe. Relatywnie płaski teren nie spowalnia jej w żaden sposób. Zdaje się czerpać radość z jazdy. Powoli zbliża się godzina jedenasta, a ja już od kilkunastu minut dostrzegam, jakby warstwa mgły wiszącej nad taflą wody pobliskiego fiordu była coraz rzadsza, jakby chmury spowijające niebo rozstąpiły się. Zaczynam zauważać pierwsze gdzieś tam wysoko harmonijnie w jednej linii wystające wierzchołki gór. Stoją w pełnej idylli, jakby dawały znak, że to one narzucają tu zasady i to one są władcami tego terenu. Nagle zza gór wyłania się słońce, a my dojeżdżając do kolejnej miejscowości Ullensvang zdejmujemy kurtki, gdyż temperatura znacznie wzrasta. Rowery zostawiamy na jednej z bocznych uliczek, do sakw przywiązujemy buty do przeschnięcia i spacerem ruszamy w stronę fiordu.

Moje ciało przeszywa ogromny ból. W jednym momencie czuję obecność poszczególnych partii mięśni nóg. To skutki wczorajszego trekkingu. O dziwo podczas jazdy rowerem żadne z nas nie odczuwa żadnego dyskomfortu. W zasadzie trudno, żeby było inaczej. Przecież za jazdę na rowerze odpowiadają inne mięśnie niż za chodzenie po górach.

Idylliczne norweskie domki

Przechodzimy obok tutejszego kościoła, czerwonych, drewnianych domków, których dachy pokryte są soczyście zieloną trawą, coraz niżej, aż do samej linii brzegowej nad którą stoi ławka. Naszym oczom ukazuje się Sørfjorden w całej swojej okazałości. To kolejny z tych momentów, kiedy to próba opisania piękna natury z góry skazana jest na niepowodzenie. Tak samo jak każda próba uwiecznienia ów obrazka na fotografii również nie może oddać całości piękna tegoż momentu. Nad taflą rażącą po oczach swoim błękitem, jakby zatrzymaną w czasie, unoszą się jeszcze resztki mgły. Maleńkie dymki zawieszone w powietrzu wpadające w odcienie szarości kontrastują z śnieżnobiałymi chmurami wiszącymi nad górskimi szczytami pokrytymi częściowo śniegiem, a częściowo porośniętymi drzewami. Góry sprawiają wrażenie jakby były namalowane, a cały krajobraz przypomina bardziej obraz z epoki impresjonizmu. Norwegia okazała się dla nas łaskawa. Wszelkie dotychczasowe trudy, złe warunki atmosferyczne, a szczególnie siąpiący deszcz, strome podjazdy, wspinaczka na płaskowyż, wszystko to zostało w jednej sekundzie wynagrodzone. Dla takich chwil warto pokonywać wszelkie przeciwności losu, warto walczyć, wylewać z siebie hektolitry potu i łez, zaciskać zęby i często walczyć z fizycznym bólem ogarniającym ciało. Siadamy na ławce i nie chcemy ruszać dalej. W tej idylli jak z bajki moglibyśmy spędzić resztę życia.

Norweska idylla

Kilka chwil później nad brzeg przychodzi czwórka niemieckich emerytów. Zauważyli, że przyjechaliśmy tu rowerami. Dwie kobiety dopadają Blondynkę, a jeden z mężczyzn ucina sobie krótką pogawędkę ze mną. Okazuje się, że w przeszłości prowadził grupy rowerowe, także jest dość dobrze obeznany z tematem jazdy rowerowej w trudnym terenie. Dopytuje o nasze dotychczasowe doświadczenia z norweskiej ziemi, chce wiedzieć dokąd udamy się dalej. Rozmawiamy tak kilkanaście minut, by pożegnać się i pójść w swoją stronę. Choć moment odjazdu skutecznie opóźniamy. Trudno nam pogodzić się z tym, że musimy udać się w dalszą podróż. Próbujemy sobie jednak uzmysłowić, że to nie koniec wyjazdu, że takich widoków będziemy znajdować jeszcze wiele.

Kolejna porcja zniewalających widoków

Pełni optymizmu, z uśmiechami na twarzach, z nową dawką sił wsiadamy na rowery, by pomknąć przed siebie. Po raz pierwszy na trasie natrafiamy na słynne norweskie drewniane budki z plastikowymi skrzyneczkami wypełnione owocami. Obok stoi małe metalowe pudełko, do którego należy wrzucić pieniądze za zakupione owoce. Ta samoobsługowa forma sprzedaży podyktowana jest niewątpliwie faktem, iż społeczeństwo norweskie uznawane jest za najbardziej ufne na świecie. Niestety coraz większy napływ imigrantów, jak i zapewne prężny rozwój turystyki sprawiły, że ów zaufanie zostało mocno nadszarpnięte. W dalszej części drogi natrafimy na kolejne owocowe budki, ale przy większości z nich zamontowano już kamery mające odstraszyć potencjalnych złodziei od niecnych czynów. Dość przykry widok nakłaniający do głębokich refleksji. Norwegowie, najszczęśliwszy naród na świecie, nie mają przecież wpływu na proces globalizacji. Kiedyś żyli w swojej społeczności darzącej się bezgranicznym zaufaniem, a dziś napływ innych kultur, innych narodowości wymusza na nich działania kontrolne, które wcześniej nie przeszłyby im przez myśl. To czarna strona turystyki, szczególnie masowej, choć w przypadku tego skandynawskiego kraju nie użyłbym jeszcze tego określenia. Niechęć dostosowania się innych nacji do zasad panujących w obcym społeczeństwie wymusza jego zmiany.

Owocowa budka

Dziesięć kilometrów dalej zatrzymujemy się w miejscowości Kinsarvik, by uzupełnić braki kofeiny w organizmie i wypić kawę na tutejszej stacji. Ruch turystyczny jest tu dużo bardziej wzmożony niż w mijanych dziś pozostałych miejscach, w których nie było go praktycznie wcale. Kinsarvik z kilkoma kempingami i hotelem wydaje się być doskonałą bazą wypadową do eksploracji przyległych terenów.

Kontynuując naszą jazdą na północ, w oddali dostrzegamy kontury ogromnego mostu przecinającego Eidfjorden. To Hardangerbrua. Mając tysiąc trzysta osiemdziesiąt metrów jest najdłuższą tego typu budowlą w kraju. Łącząc gminy Ullensvang i Ulvik skraca czas przejazdu z Bergen do stolicy. Przystajemy na moment niedaleko wjazdu na tego olbrzyma i korzystamy z okazji, by napełnić butelki z wodą. W tym samym momencie na zajazd podchodzi grupka czterech ludzi mówiących znajomym językiem. Pochodzą z Jarocina, czyli w zasadzie z tego samego województwa co my.

– Dla nas jazda rowerami byłaby za ciężka. Zdecydowaliśmy się na pokonywanie Norwegii autostopem. Będąc w czwórkę, dzielimy się zawsze na dwie grupki dwuosobowe. To pomaga. W zasadzie prawie nigdy nie czekamy dłużej niż kilkanaście minut. Raz zdarzyło nam się utknąć na godzinę. Zaczęliśmy w Bergen i kierujemy się w stronę Trondheim. Stamtąd mamy lot powrotny do Polski. Udanej dalszej jazdy! – kończymy pogawędkę z autostopowiczami z Polski i ruszamy na ostatnie kilometry dzisiejszej trasy.

W oddali Hardangerbrua

Do pokonania pozostało nam piętnaście kilometrów. Mimo, iż teren nie był dziś zbyt wymagający, kilka kilometrów przed Eidfjord Blondynka słabnie do tego stopnia, iż musimy się zatrzymać i wzmocnić organizm tabliczką czekolady. Kilkanaście minut później możemy kontynuować naszą jazdę, docierając koniec końców do celu.

Eidjord

Udajemy się na zakupy do pobliskiego marketu, by chwilę później urządzić piknik nad kanałem łączącym Eidfjorden z Eidjordvatnet. W promieniach świecącego słońca posilamy się sałatką ziemniaczaną, chlebem posmarowanym serem i kilkoma puszkami konserw. Leżąc na trawie, trudno jest zmotywować się do wstania i szukania miejsca pod nocleg.

Z kilku kempingów wybieramy ten najmniejszy, jednakże zdecydowanie w najbardziej spektakularnym położeniu. Ulokowany nad płynącą pomiędzy jeziorem a fiordem wodą, otoczony z każdej strony monumentalnymi górami urzeka zmysły i wydaje się być idealnym miejscem do wypoczynku.

Kemping przy płynącej rzece

Trudno się zresztą dziwić rodzinom z dziećmi z Polski, jak i innym rowerzystom relaksującym się na trawie, by wybrali inne miejsce. To rodzinny biznes będący jakby dodatkowym zajęciem, gdyż witająca nas szalona Blondynka pracuje w tutejszym centrum turystyki. Co chwila dobiega do nas, pytając czy oby wszystko jest w porządku i czy może nam w jakikolwiek sposób pomóc. Zważywszy na fakt braku pomieszczenia spełniającego funkcję jadalni, tudzież kuchni, prosimy o zagotowanie wody w czajniku, co nie stanowi dla niej żadnego problemu.

– Jadąc w stronę płaskowyżu Hardngervidda natraficie na Måbøtunnelen i Storegjeltunnelen niedaleko Vøringfossen. Tunelem nie wolno poruszać się rowerami, ale obok idzie droga górska. Tam również jest postawione ogrodzenie, gdyż droga ze względu na spadające kamienie została zamknięta. Nie musicie się obawiać. Możecie nią jechać. Nie ma innej drogi i zawsze ze znajomymi robimy to samo. Poruszamy się tą drogą, by ominąć tunel. Pracuję w centrum turystyki i zapewniam Was, że nic złego się nie stanie, jeśli pojedziecie tym objazdem. – uczula nas i udziela rad właścicielka kempingu.

Cóż, nie pozostaje nam nic innego jak sprawdzić jutro ów spostrzeżenia. Spacerem uciekamy nad Eidjorden i siadamy na ławce przy promenadzie. Przy brzegu stoi ogromny prom wycieczkowy. To firma organizująca luksusowe rejsy po różnych akwenach morskich. Nad fiordem powoli zaczyna zachodzić słońce. Góry chowają się w cieniu i zaczyna się robić chłodno. To kolejny mistyczny moment podczas tego wyjazdu. Podnosimy się i udajemy powolnym krokiem na kemping, ucinając sobie jeszcze krótką pogawędkę z polską rodziną rozbitą tuż obok.

Zachodzące słońce nad Eidfjorden

Kolejny dzień rozpoczynamy pożywnym śniadaniem w promieniach świecącego słońca. Plan jest dość ambitny, gdyż zamierzamy dojechać do zjazdu na słynne Rallarvegen oddaloną o sześćdziesiąt pięć kilometrów od Eidfjord słynną ścieżkę rowerową. Dystans może nie robi wrażenia, ale biorąc pod uwagę, że musimy pokonać łączną sumę podjazdów ponad tysiąca sześciuset metrów, zadanie nie należy do najłatwiejszych.

W początkowym fragmencie trasy przejeżdżamy dwoma tunelami wzdłuż jeziora Eidfjordvatnet. Po raz pierwszy w całej dotychczasowej podróży walczymy z silnie wiejącym wiatrem, który skutecznie nas spowalnia i uniemożliwia sprawne przesuwanie się do przodu. Kolejne kilometry, a w zasadzie każde kolejne sto metrów idzie jak po grudzie. Gdy ja walczę i wylewam ostatnie poty na każdej stromiźnie, Blondynka ze złością wprowadza rower do góry, tym samym tracąc cenny czas. Największym wynagrodzeniem za włożony trud są zniewalające widoki formacji skalnych przypominających jakby kanion. Porośnięte gdzieniegdzie soczystą zielenią z płynącą poniżej rzeką sprawiają, iż będąc coraz wyżej i wyżej i widząc serpentynę, którą tu wjechałem odczuwam pierwsze objawy lęku wysokości. Koniec końców docieramy do początku wijących się tuneli, o których wspominała nam właścicielka kempingu, jak i kraty uniemożliwiającej przejazd boczną drogą górską. Tuż obok toczy się już głośna dyskusja kilku Niemców spoglądających na mapę i nie znajdujących rozwiązania pozwalającego przedostać się na drugą stronę.

Pierwsze spojrzenia na Hardangervidda

– Nie ma innej opcji jak przejazd drogą górską. Rozmawialiśmy z kobietą pracującą w centrum informacji turystycznej i powiedziała, że możemy śmiało tędy jechać. – informuję Niemców.

– Spróbujmy zatem. – odpowiada jeden z nich.

Ruszamy przed siebie, omijając tym samym dwa tunele prowadzące do wodospadu Vøringfossen. To jedna z najbardziej znanych atrakcji turystycznych w kraju. Całkowita jego wysokość osiąga wartość stu osiemdziesięciu dwóch metrów. Można go podziwiać z kilku punktów i różnych perspektyw. Parking znajdujący się obok wodospadu oblegają tłumy. Dopada nas grupka kilku Holendrów podziwiających pomysł pokonywania Norwegii na dwóch kółkach. Ucinamy sobie krótką pogawędkę i ruszamy jedną ze ścieżek do punktu obserwacji niesamowitego zjawiska natury.

Wodospad Vøringfossen

Wiatr przybiera coraz bardziej na sile, niebo pokrywa się gęstymi chmurami a nas czeka dalsza walka z podjazdem. Wspinaczka co prawda już nie jest tak stroma jak wcześniej, ale daje nam nadal mocno w kość. Wiatr wieje już tak mocno, że nawet na zjazdach musimy wciskać pedały z ogromną siłą. Wspinamy się do wysokości około tysiąca metrów, osiągając tym samym pogranicze płaskowyżu Hardangervidda. Otaczająca nas roślinność jest coraz bardziej skarłowaciała. Gdzieniegdzie można dostrzec pojedyncze drzewa, czy stojącą samotnie hytte. Zaludnienie obszaru jest coraz mniejsze. Mijamy dwie ostatnie małe miejscowości na naszej drodze i walczymy z kolejnym podjazdem. Krajobraz całkowicie się zmienił, stał się bardzo surowy, przypomina do złudzenia ten, widziany podczas trekkingu na Trolltungę. Znajdujemy się na terenie potężnego parku narodowego, który jednocześnie jest odludziem, domem dla tak trudnych do dostrzeżenia reniferów. To był jeden z moich najważniejszych celów podczas wyjazdu do Norwegii, zobaczyć renifera. Niestety to nie nastąpi. Przed kolejnym trudnym podjazdem Blondynka całkowicie opada z sił. Ponadto kończy nam się woda i dopada nas padający grad. Zasiadamy na jednym z zajazdów, a ja zaczynam powoli żegnać się ze swoim marzeniem przejechania całości drogi ciągnącej się przez płaskowyż rowerem. Blondynka jest w złym stanie zarówno fizycznym jak i psychicznym. Nie pozostaje mi nic innego jak poddać się, porzucić cele i spróbować złapać autostop. Nie musiałem długo czekać. Jeden z przejeżdżających kamperów zatrzymuje się. Wychodzi z niego młody mężczyzna, który przy szalejącym wietrze i gradzie pomaga mi założyć rowery na znajdujące się z tyłu pojazdu zaczepy do przewozu dwóch kółek. W pospiechu wrzucamy sakwy na tył pojazdu i wsiadamy do środka, próbując się jak najszybciej ogrzać.

Ponury płaskowyż Hardangervidda

Temperatura oscyluje w okolicach kilku stopni Celsjusza. Ogarnia mnie ogromy smutek. Nie udało się. Przegrałem. Musiałem porzucić jedno ze swoich marzeń. Ale tak naprawdę czy ów przegrana rzeczywiście jest porażką? Czy porzucenie jednego z planów dla wyższego celu, a finalnie dla powodzenia całej dalszej misji jest faktycznie niepowodzeniem? Z perspektywy minionego czasu mogę powiedzieć, że to raczej wygrana, umiejętność podjęcia słusznej decyzji w kryzysowej sytuacji, gdy jedna osoba z teamu odpada i nie daje rady. Mógłbym co prawda wysłać Blondynkę autem i sam ruszyć dalej rowerem, jednakże wsparcie psychiczne czasami staje się nieodzowne, wydaje się być jednym z kluczowych elementów dla dalszej jazdy. Oglądamy zatem surowość krajobrazu z okna kampera, rozmawiając w międzyczasie z dwójką jak się okazuje Francuzów.

Ostatecznie dojeżdżamy do stacji kolejowej Haugastøl, punktu początkowego słynnej ścieżki rowerowej Rallarvegen. Nie jesteśmy jedynymi osobami szukającymi schronienia przed kiepskimi warunkami atmosferycznymi. Znajdująca się tu restauracja jest pełna. Zasiadamy przy ostatnim wolnym stoliku na wygodnych kanapach, zamawiamy pizzę i dwie gorące kawy. Francuzi również robią sobie tutaj przerwę. Kelnerka przynosi posiłek. Oboje stwierdzamy, że norweski wyrób można uznać jedynie pizzopodobnym tworem. Dwie godziny spędzone w lokalu pozwalają nabrać dużo sił, jak i poprawić stan psychiczny Blondynki. Przy restauracji zlokalizowano także wypożyczalnię rowerów. Co ciekawe koszty wynajęcia są tu astronomiczne. Należy liczyć się z wydatkiem tysiąca koron i doliczyć do tego dodatkowe sto pięćdziesiąt za wynajem sakw. Tym samym zdecydowanie bardziej sensowne wydaje się zabranie własnego jednośladu. Biorąc pod uwagę nasz przejazd autostopem, mamy dość dużą nadwyżkę czasową. W zasadzie dziś mieliśmy zakończyć nasza przygodę właśnie tutaj, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by zrobić jeszcze kilkanaście kilometrów i wjechać na Rallarvegen.

Pierwsze kroki na Rallarvegen

Ta, jeśli nie najbardziej, to na pewno jedna z najbardziej znanych tras rowerowych w Norwegii została utworzona w 1974 roku i ciągnie się od Haugastøl do Myrdal. Corocznie przebywa ją około dwudziestu pięciu tysięcy rowerzystów z Norwegii jak i z zagranicy. Droga zwana Rallarvegen, której nazwa pochodzi od jednej z sił roboczych pracujących przy konstrukcji trasy, ma ponad sto lat i została stworzona do transportu ludzi i materiałów w okresie prac nad górskimi fragmentami trasy kolejowej z Bergen do Oslo. Wszystkie zapasy, surowce, narzędzia potrzebne do budowy przywożono końmi na płaskowyż z położonych poniżej wsi i miasteczek. Oficjalne otwarcie nastąpiło 27 listopada 1909 roku.

Toalety na trasie Rallarvegen

Przejeżdżamy blisko dziewiętnaście kilometrów, wspinając się na nieco ponad dwieście metrów w górę. Do Finse, najwyżej położonej stacji kolejowej w Norwegii znajdującej się na wysokości tysiąca dwustu dwudziestu dwóch metrów, pozostaje nam osiem kilometrów. Po drodze mijamy surowe krajobrazy płaskowyżu, ponad stuletnie mosty, czy też drewniane toalety z wyciętymi na drzwiach serduszkami. Gołe skały przeplatają się miejscami z porastającą je zielenią. Zatrzymujemy się na pustkowiu i rozbijamy namiot z dala od przechadzających się tutaj owiec. Mimo, iż jest środek lipca, szczyty górskie nadal pokrywa gruba warstwa śniegu. To będzie zdecydowanie najzimniejsza z dotychczasowych nocy.

Pierwsza zimna noc na Rallarvegen