Dzisiejszy dzień z założenia miał być zupełnie inny niż wszystkie pozostałe. Otóż na dziś zaplanowaliśmy odpoczynek od roweru, chcąc sprawdzić swoich sił w trekkingu na język Trolla, czyli słynną Trolltungę znajdującą się na płaskowyżu Hardangervidda na wysokości tysiąca stu metrów i górującą siedemset metrów ponad jeziorem Ringedalsvatnet. Pogoda nie napawa optymizmem. Co prawda nie pada, ale widoczność jest dość mocno ograniczona przez niebo spowite gęstą warstwą chmur. Nie tracimy jednak resztek optymizmu i wierzymy, że przez kolejne pół dnia, które zajmie nam dotarcie do punktu docelowego, pogoda może zmienić się na lepsze. Zresztą pewnie już nigdy więcej nie odwiedzimy tego zakątka Norwegii, także nie chcemy się poddawać, by nie walczyć z uczuciem niedosytu. Dojeżdżamy rowerami do Tyssedal i zostawiamy je przypięte przy warsztacie samochodowym. Dojazd serpentyną do parkingu skąd rusza się na podbój skały byłby kolejną walką z podjazdem, na co nie mamy ochoty. Co więcej musimy oszczędzać siły na całodniowy trekking. Złapanie autostopu nie zajmuje nam dłużej niż kilka minut, a Norweg o ciemnej karnacji, nie jadący co prawda do naszego punktu docelowego, postanawia nas podrzucić na samą górę.
– Mieszkam już tu czterdzieści lat i zauważam, że Trolltunga zdobywa coraz bardziej na popularności. Z roku na rok coraz większa ilość osób odwiedza to miejsce. Obecnie znajduje się bodajże na trzecim miejscu najbardziej odwiedzanych atrakcji kraju, a ludzie odpowiedzialni za promocję turystyki robią wszystko, by za kilka lat wyprzedzić Preikestolen i znaleźć się na szczycie listy. Myślę, że mają ku temu solidne podstawy i pewnie tak się niebawem stanie. Jeśli się tam wybieracie, musicie ze sobą zabrać dużo wody, jedzenia i mieć solidne górskie buty. Tam nie ma żadnej infrastruktury. Nie da się niczego kupić. Wiele osób sobie to lekceważy. Wszystkiego dobrego! – kończy Norweg.
Opuszczamy pojazd, udając się do pobliskiego budynku, kupujemy wodę i ruszamy za innymi osobami podążającymi w górę. Co prawda była tu kiedyś kolejka, ale obecnie jest już wyłączona z użytku. Pozostały jedynie tory i schody, ale wchodzenie nimi do góry jest zabronione. Zresztą nie byłoby to nic bezpiecznego, gdyż część z drewnianych szczebli już mocno nadgryzł ząb czasu. Alternatywną drogę wytyczono tuż obok, po lewej stronie od torów kolejki.
Sam początek, pierwsze półtora, dwa kilometry są bardzo strome. Wchodząc można wspomagać się rozciągniętymi wzdłuż ścieżki sznurami. Droga prowadzi przez las i nie oferuje w początkowej fazie żadnych spektakularnych widoków. Zresztą trudno byłoby o jakiekolwiek widoki, skoro niebo przesłania warstwa korony drzew. Pokonując pierwszy fragment trasy wychodzimy na płaskowyż. Zaczyna siąpić deszcz, skały w mgnieniu oka stają się śliskie, a my brniemy do przodu, zważając na każdy kolejny krok. Trudno mówić tu o jakiejkolwiek roślinności. Poza niskimi, skarłowaciałymi krzewami, część skał porośnięta jest delikatnym mchem, a pomiędzy nimi gdzieniegdzie można dopatrzeć się jakichś źdźbeł trawy. Wypłowiała zieleń kontrastuje z szarością. W zasadzie nic szczególnego jak twierdzi Blondynka. Nudny, monotonny krajobraz. Choć to mocno subiektywna opinia. Każdy przecież lubi coś innego i gdy dla jednych najpiękniejsza jest soczysta zieleń, dla innych fascynujące mogą być piaski pustyni. Dla mnie ta otaczająca mnie tu do góry surowość ma w sobie coś niepowtarzalnego. Jest zupełnie inna niż wszystko co widziałem do tej pory. Sprawia, iż człowiek czuje się mały, nic nie znaczący w obliczu potęgi przyrody. Tu na pustkowiu, na rozległym terenie, nad otwartą połacią płaskowyżu człowiek to tylko jakaś drobina, materia, pyłek na wietrze nieskończoności świata. Pustkowia takie jak pogranicze płaskowyżu Hardangervidda są doskonałymi miejscami do kontemplacji, rozważań, refleksji.


Wracam zatem myślami do mężczyzny, który przywiózł nas do punktu startowego naszej dzisiejszej pieszej przechadzki. To już piąty, licząc tylko Norwegów, pomocny gest okazany nam na dotychczasowej drodze. Najpierw dwójka młodych chłopaków pomagająca nam tuż przy wyjeździe z samego lotniska przy naprawie jednego z bagażników. Następnie kobieta na stacji, potem mężczyzna w busie na promie i starszy pan przy kościele w Nesflaten. Tym razem jednak dość mocno daje się odczuć, iż to dość specyficzny rodzaj pomocy. Można by zaryzykować stwierdzenie, że Norwegowie w obliczu sytuacji, w których ktoś prosi o pomoc, nie chcą odmawiać, a wręcz czują się w obowiązku pomóc. Ów obowiązek nazywany jest nawet przez niektórych autorów publikacji o tymże kraju swoistym reżimem dobroci, a Norwegowie czują się zobligowani szerzyć dobroć i pomagać. A zatem może to nie czysta życzliwość od sera, a chęć zaspokojenia swoich egoistycznych potrzeb, wypełnienia obowiązków? Trudno polemizować. Niesprawiedliwym byłoby jednak wydawanie jakichkolwiek osądów na podstawie kilku sytuacji.
Droga do celu jeszcze długa i kręta, a tym samym z pewnością będzie nam dane nieraz obcować z tubylcami. Pogoda coraz bardziej daje nam się we znaki. Chłodnemu deszczowi zaczyna towarzyszyć gęsta mgła sprawiająca, że trudno cokolwiek zobaczyć poza grupkami ludzi udającymi się to w jedną, to w drugą stronę. Ci co wracają spędzili zapewne noc w namiotach przy języku Trolla. To dość częsta praktyka fanów trekkingu w tym regionie. Cała trasa jest jakby podzielona na trzy umowne fragmenty. Pierwszy, wspomniane strome podejście. Drugi, płaski, kilkukilometrowy spacer do stromych półek skalnych, tworzących coś na wzór schodów. Po pokonaniu tejże wspinaczki pozostaje ostatni, trzeci fragment, będący również wypłaszczeniem prowadzącym ostatecznie do celu. Cały szlak oznaczony jest czerwonymi maźnięciami farby na skałach i dość humorystyczną tablicą z odległością do parkingu i do skały, jak i wizerunkiem trolla z wytycznymi dla turystów. Na jednej z takiej tabliczek surowo spoglądająca bestia mówi: Don’t pollute the nature!! Bring your garbate back to the parking place.

Każdy odcinek pomiędzy tabliczkami wydaje się coraz dłuższy, a przecież to dopiero droga w jedną stronę. Musimy jeszcze wrócić. W pewnym momencie po prawej stronie dostrzegamy przepaść, a poniżej błękit wody. To jeszcze nie Trolltunga. Najwidoczniej to inny punkt jeziora Ringedalsvatnet, albo zupełnie innego zbiornika wody.

Jesteśmy już tak zmęczeni, że trudno nam tak naprawdę rozszyfrować co jest czym. Drewniane mostki miejscami ułatwiają przeprawę przez spływające z gór strumyki. Idąc dalej co jakiś czas natrafiamy na maleńkie wodospady wybijające się ze skał. Z każdym kolejnym krokiem zbliżamy się do końcowej stacji naszej przechadzki. Kolejna wspinaczka, jeszcze jedna i jeszcze i wydaje się, że to już ostatnie kilkadziesiąt metrów.


Dochodzimy do przepaści i naszym oczom ukazuje się język Trolla.

Szary, gdzieniegdzie delikatnie zazieleniony, śliski i mokry od nieustająco padającego deszczu. Gdzieś kilkaset metrów poniżej dostrzegam zamglone kontury jeziora Ringedalsvatnet. Niektórzy śmiałkowie wchodzą na śliską skałę, stają na jej brzegu, by zrobić sobie zdjęcie. Cóż, trudno się dziwić skoro Trolltunga jest uznana przez The Huffington Post za najlepsze miejsce na świecie do zrobienia sobie seflie. Nie korzystam jednak z okazji. Czuję jak od zimnego deszczu spodnie robią się coraz cięższe. Dłonie zamarzają. Ale to nie koniec. Teraz czeka nas ta sama droga w drugą stronę. Kolejnych ponad jedenaście kilometrów w coraz gorszych warunkach pogodowych. Spędzamy na szczycie może kilka minut i zaczynamy zejście.

Rozgrzanie organizmu trwa dobrych kilkadziesiąt minut, jednakże cały czas odczuwam przeszywający mnie chłód. Spacer po skałach jest coraz bardziej niebezpieczny. W pewnym momencie przez chwilę nieuwagi upadam, asekurując się prawą ręką. Na szczęście, poza drobną błotną kąpielą, nic poważnego się nie wydarzyło. Cała trasa powrotna zajmuje nam kolejnych kilka godzin, a widoki tego nie wynagradzają. Gęsta mgła całkowicie uniemożliwia kontemplowanie przyrody. Dochodzimy do ostatniego, najbardziej stromego fragmentu trasy. Przez cały dzień spadło tyle deszczu, że droga powrotna to schodzenie przy asekuracji lin i zapadanie się w błocie po kolana. W obliczu ogromnego zmęczenia i warunków atmosferycznych, każde kolejne sto metrów wydaje się trwać całą wieczność. Pojedynczy śmiałkowie z całym ekwipunkiem wspinają się, by spędzić noc w okolicach Trolltungi. Starsze osoby mają duże problemy, by w jakikolwiek sposób przedostać się na dół i tylko dzięki pomocy pozostałych kompanów są w stanie pokonywać kolejne metry.
Sześć godzin później stoimy na tym samym parkingu, z którego zaczynaliśmy swoją przygodę dziś rano z językiem Trolla. Oblepieni błotem, przemoczeni i wykończeni czekamy na autobus liniowy do Tyssedal, gdzie zostawiliśmy swoje rowery. Kilkanaście minut później bus pojawia się na parkingu, wchodzimy do środka i zjeżdżamy stromą serpentyną w dół. Nasze rowery nadal stoją obok warsztatu samochodowego. Nikt nie pokusił się o ich zabranie. No tak, jesteśmy przecież w Norwegii i przynajmniej w mniejszych miejscowościach nikomu nie przychodzą do głowy głupie pomysły. Wsiadamy na rowery i wracamy na kemping do Oddy. To był bardzo ciężki dzień. Jedyne o czym marzymy w tym momencie, to skorzystanie z ciepłego prysznica. Niestety na marzeniach się kończy, gdyż lecąca woda jest zimna.
Wracam do namiotu, zabieram przemoczone rzeczy do suszarni. Siadam na chwilę na ławce, by się posilić. Mogę odetchnąć z ulgą. Nareszcie koniec tej wędrówki. Czy żałuję? Przecież nic nie zobaczyłem. Nic spektakularnego. Jedynie kontury największej atrakcji skąpane we mgle. Ale jakkolwiek prozaicznie to brzmi, nie zawsze cel jest celem. Czasami istota sprawy to przygoda per se. Przy okazji każdego wyjazdu staram się chłonąć, czerpać jak najwięcej, wyciskać jak gąbkę każdy moment bez względu na to, czy siedzę w lesie, czy podziwiam zabytki architektury światowej. Przywołując słowa słynnej piosenki mógłbym powiedzieć niczego nie żałuję, a na pewno przeprawy przez pogranicze płaskowyżu Hardangervidda. Przebywanie sam na sam ze swoimi myślami pośród jego surowości nauczyło mnie jednego, a mianowicie, że będąc na wyjeździe rowerowym należy skupić się na jeździe rowerem i włożyć w nią wszelkie siły. Podejmowanie kilku innych aktywności jednocześnie jest w moim przekonaniu całkowicie bezsensowne. Z tą myślą i krajobrazem płaskowyżu przed oczami zasypiam.