Noc minęła nieubłaganie szybko o czym dobitnie świadczy dzwoniący budzik. Wstajemy, dokonując porannej toalety. Czas pożegnać się z naszym nowym znajomym i ruszyć w dalszą drogę.

Zgodnie ze wskazówkami Krzyśka, udajemy się na prom, by przeprawić się do Tau. Aura nie napawa optymizmem. Całe niebo pokryte jest gęstą warstwą chmur z których siąpi rzęsisty deszcz. Na odprawie promowej panuje spokojna atmosfera, zresztą jak w całym mieście. Poza kilkunastoma autami, spotykamy jeszcze dwóch innych cyklistów, których rowery obwieszone są zarówno z przodu jak i z tyłu rzucającymi się w oczy sakwami koloru żółtego. Pierwsza przeprawa promowa daje nam pierwszy pogląd na norweskie piękno natury. Ogrom wody z każdej ze stron będzie punktem charakterystycznym niemalże każdego kolejnego dnia. Dobijamy do Tau, opuszczamy prom i wzdłuż niewzruszonej tafli wody przemierzamy nasze pierwsze kilometry norweskiej drogi.

Pierwsze dziesięć kilometrów mija dość szybko, jednakże tuż za Jørpeland Norwegia po raz pierwszy daje nam do zrozumienia, że przygotowanie do wyjazdu w góry w terenie nizinnym, nie jest tak naprawdę żadnym przygotowaniem. Troszkę ponad sześciusetmetrowe przewyższenie daje nam do tego stopnia w kość, że czas dojazdu do słynnego Preikestolen wydłuża się dwu, a może nawet trzykrotnie. Każde kolejne sto metrów pokonuje dysząc i sapiąc, albo podprowadzając rower pod wydające się nie mieć końca wzniesienie. Otaczające nas góry porośnięte gęstym lasem, spowite we mgle, okraszone gęsto siąpiącym deszczem są dopiero swoistym preludium, zaczątkiem, który sprawia, iż nasze morale drastycznie spadają. Jeśli nasza jazda ma wyglądać tak każdego kolejnego dnia, nie będziemy w stanie dojechać nawet w połowie do założonego celu. Na ten moment nie mamy innego wyjścia jak tylko próbować wymęczyć każdy kolejny kilometr ciągnącej się przed nami drogi. Drogi do upragnionego gdzieś w oddali migoczącego celu.

Po morderczej walce z podjazdami dojeżdżamy koniec końców do parkingu, gdzie turyści zostawiają swoje auta i z uśmiechami na twarzy wyruszają na podbój Preikestolen. Nie dostrzegam żadnych innych amatorów dwóch kółek. Przemoczeni pozostawiamy nasze rowery przy przypadkowo rosnącym drzewie, nie zabezpieczając ich w żaden sposób. To nasz pierwszy test norweskiej uczciwości i bezpieczeństwa. Za kilka godzin sprawdzimy rezultaty ów próby. W międzyczasie pakujemy kilka bananów, butelkę wody, zabieramy przeciwdeszczowe nakrycia i udajemy się pieszym szlakiem w górę.

Szlak pieszy prowadzący na Preikestolen

Szlak prowadzący do celu nie wydaje się ani zbyt łatwy, ani zbyt trudny, jednakże trzeba zachować szczególną ostrożność na ostrych skałach zmoczonych padającym deszczem, tworzących nierzadko swego rodzaju schody. Co ciekawe w Norwegii nie spotkamy na szlakach żadnych zabezpieczeń w postaci łańcuchów, barierek chroniących turystów przed upadkiem w przepaść. Norwegowie, zresztą jak i inne skandynawskie, czy też nordyckie narody słyną z tego, że przyrodę zachowują w oryginalnym jej stanie, nie zabudowując lasów, gór, płaskowyżów, terenów przyjeziornych zbędną w ich mniemaniu infrastrukturą turystyczną. Z jednej strony ma to swoje niewątpliwe plusy, gdyż możemy podziwiać prawdziwy, dziewiczy, niezmieniony charakter otaczającego nas krajobrazu. Z drugiej zaś strony, nie mając możliwości skorzystania podczas kilkugodzinnego trekkingu z toalety, nie mogąc ogrzać się w znajdującym się na drodze schronisku, wypić ciepłego napoju, czy też pożywić się i nabrać sił na dalszą drogę, czujemy się trochę pozostawieni na pastwę losu.

Co więcej, moje serce zatrzymuje się, gdy spoglądam na małe dzieci biegające w pobliżu słynnej skały w odległości kilku metrów od przepaści. Cóż, jesteśmy dość mocno zżyci z dostępnością turystycznej infrastruktury w polskich górskich przyczółkach i trudno w okamgnieniu przestawić nam swoje od lat zakorzenione w charakterze nawyki i przyzwyczajenia.

Droga prowadząca w pierwszym etapie przez las, w drugiej części zamienia się w pewną formę płaskowyżu charakteryzującą się częściowo gołymi, częściowo porośniętymi roślinnością skałami. Koniec końców docieramy na sam szczyt. Początkowo trudno o kawałek wolnej przestrzeni na Preikestolen.

Słynna skała Preikestolen

Każdy próbuje zrobić sobie zdjęcie na słynnej skale. Każdy nierozsądnie próbuje stanąć, bądź też usiąść nad przepaścią. Niesforna norweska aura okazuje nam trochę łaski i przez gęsto spowite chmurami niebo zaczynają wstydliwie wyglądać pojedyncze promienie słońca. To jeden z tych pisarskich momentów, w której autor tekstu zdaje sobie niewątpliwie sprawę, iż jego próba przelania odczuć na papier z góry skazana jest na niepowodzenie. Widok ze skalnej ambony na Lysefjorden zniewala zmysły. Jest to jeden z najbardziej majestatycznych krajobrazów jakie było mi dane widzieć. Ciągnąca się w nieskończoność wąska tafla niewzburzonej wody, w pełnej harmonii z otaczającymi ją z każdej stron górami uświadamia przybysza, jak potężna potrafi być natura. Jak mali i nic nie znaczący jesteśmy w obliczu jej nieskończoności. To miejsce, gdzie można by ze wzrokiem wpatrzonym w jeden punkt spędzić całą resztę życia. To niepojmowalny ludzkimi zmysłami zakątek spektakularności naszej planety.

Lysefjorden – widok z Preikestolen

Wyjmujemy nasz posiłek przewidziany na dzisiejszy trekking i zakładamy przeciwdeszczowe kurtki, gdyż pogoda znowu postanowiła spłatać figla i zrzucić na nas trochę zimnych kropli wody. Chciałbym tu spędzić jeszcze kilka kolejnych godzin, ale jestem świadomy, że muszę ruszać w dalszą drogę. Jesteśmy przecież na wyjeździe rowerowym, a przed nami do zrobienia kilkaset kilometrów w jak się przed chwilą okazało niełatwym terenie. Z pewnym uczuciem niedosytu z jednej strony, z drugiej będąc w pełni świadomi, że to dopiero pierwsza niezwykła atrakcja przyrodnicza na naszej drodze, a takich będzie o wiele więcej, wracamy na parking, gdzie zostawiliśmy swoje rowery.

Droga powrotna początkowo jest dość łatwa, gdyż skoro jadąc na Preikestolen, wspinaliśmy się i walczyliśmy z podjazdami, teraz zupełnie na odwrót, rozkoszujemy się kilkukilometrowym zjazdem, nie musząc wkładać w to żadnych sił. Rowery toczą się w dół same z niebotyczną prędkością. Chwilę później dojeżdżamy do dobrze znanego nam Jørpeland i udajemy się na zakupy do pobliskiego marketu Coop. Siadamy na ławce na nasz pierwszy obiad i myślimy nad przebiegiem dalszej drogi. W zasadzie mamy dwa wyjścia, albo cofnąć się do Tau główną drogą, albo ruszyć skrótem górskim i zyskać dziesięć kilometrów.

Udajemy się do biura turystycznego, by zasięgnąć języka. Według obsługującego nas pracownika tylko początek jest dość stromy, a potem już będzie płasko. Decydujemy się zatem na opcję górską, błądząc przez jakiś czas po mieście i szukając właściwego wjazdu na górską drogę. Koniec końców nasze poszukiwania są nietrafione, gdyż docieramy raczej na szlak pieszy, a nie na fragment nadający się do przejazdu rowerem. Ciągnąca się w górę serpentyna jest tak stroma, że z trudem wprowadzam rower ku górze. Blondynka nie ma sił, by to uczynić. Tym samym co kilkadziesiąt metrów rzucam swój wehikuł w krzaki, schodzę na dół i wciągam drugi rower. Po kilkudziesięciu minutach walki mam serdecznie dość walki z Norwegią. Chciałbym rzucić rower i jak najszybciej wrócić do domu. Powrót nastąpi jednak dopiero za kilkanaście dni. Nie pozostaje nic innego jak walczyć kolejne kilkadziesiąt minut i dotrzeć w końcu do wypłaszczenia. Ruszamy przed siebie drogą gruntową, by chwilę później cieszyć się łagodnym zjazdem i regenerować organizm po morderczej walce wprowadzania rowerów pieszym szlakiem. Z lewej strony dostrzegam już taflę wody jeziora Bjørheimsvatnet, co oznacza, że za moment wrócimy na główną drogę numer trzynaście.

Przed nami pierwszy tunel. Na szczęście nie musimy go pokonywać, gdyż Norwegowie pozamykali stare drogi prowadzące wzdłuż tunelu, a dostęp do nich mają obecnie tylko rowerzyści. Norweska przyroda nie przestaje zniewalać naszych zmysłów i zapierać tchu. Niezwykłe formacje skalne po lewej stronie a po prawej kolejne wspaniałe jezioro, Tysdalsvatnet.

Formacje skalne ciągnące się wzdłuż fiordów

Początkowo zamierzaliśmy dziś dojechać do Hjelmelandsvågen i przeprawić się promem na drugą stronę. Stracony czas na podjazdach w drodze do Preikestolen, jak i trzygodzinny trekking sprawiły, iż nie mamy żadnych szans, by dziś tam dotrzeć. Postanawiamy zatem jechać przed siebie, na tyle na ile pozwoli nam pogoda. Deszcz ma się pojawić około godziny dwudziestej. Wykorzystujemy zatem jeszcze pozostały czas i przejeżdżamy kolejnych dwadzieścia kilometrów, by chwilę przed zapowiadanymi opadami znaleźć się w Årdal. Zatrzymujemy się na pobliskiej stacji paliw, by zapytać, gdzie znajduje się najbliższy kemping.

– Tutaj nie ma kempingu. – informuje nas stojąca za ladą kobieta. – Możecie jednak rozbić się za stacją na trawniku. To mój prywatny teren, także nikt się nie doczepi.

Deszcz zaczyna o sobie dawać znać coraz bardziej. Namiot rozkładamy pod zadaszeniem stacji, po czym szybko przenosimy całą konstrukcję na wskazany trawnik. Wracam po rowery, a w tym samym momencie kobieta wychodzi ze stacji z pudełkiem do przechowywania jedzenia.

– Trzymaj. Dziś już nic nie zjecie, bo wszystko jest zamknięte, a ja to i tak wyrzucę przed jutrzejszą zmianą. Smacznego i dobrej nocy.

W pudełku znajduje się sześć grillowanych kiełbas. Tym miłym akcentem kończymy nasz pierwszy dzień morderczej jazdy przez zniewalające skandynawskie tereny.