Wychodząc z samolotu poczułem powiew chłodnego, ostrego powietrza. Mamy środek lipca i mimo, że na niebie świeci słońce, w przeciwieństwie do Polski, gdzie dzień wcześniej spadło w ciągu jednej doby więcej deszczu niż przez cały lipiec roku uprzedniego, pierwszy kontakt daje o sobie znać, że jesteśmy w innej strefie klimatycznej, strefie zimnych prądów skandynawskich.
No tak, jesteśmy przecież na północy, choć to zależy od perspektywy z jakiej patrzymy na ów północ. Przeciętny tubylec spojrzałby ze zdziwieniem gdybym powiedział mu, że właśnie jesteśmy na północy. Na jakiej północy? Przecież jesteśmy na południu. Już bardziej na południe nie da się pojechać. Z każdym kolejnym dniem mojej drogi przez powalające pięknem cuda natury rozrzucone na powierzchni trzystu pięćdziesięciu ośmiu tysięcy kilometrów kwadratowych moja świadomość będzie przestawiać się coraz bardziej na ów tubylcze rozumowanie i pojmowanie rzeczywistości w jakiej przyjdzie mi się znajdować przez kolejnych kilkanaście dni. Dla przypadkowo spotkanego Norwega północą nie będzie nawet końcowy punkt na mapie mojej drogi. Może co najwyżej załapie się na tak zwaną centralną, środkową część kraju. Już bardziej to, co wydaje mi się tak odległe, że mogłoby być końcem świata, a mianowicie Nordkapp, najbardziej wysunięty na północ kraniec Europy, choć i tu nie do końca każdy zapewne zgodziłby się z moim pojmowaniem rzeczywistości. Może i Nordkapp jest najdalej leżącym punktem na północnym krańcu kontynentu, ale co wtedy począć z wyspami? Przecież one również należą do Norwegii. Jeśli chcemy rozmawiać z Norwegami o północy, musimy przywołać arktyczny archipelag Svalbard z wchodzącymi w jego skład takimi perełkami jak Spitsbergen czy też Longyearbyen. Także z perspektywy każdego wysiadającego wraz ze mną z samolotu tubylca o żadnej północy nie może być mowy. Jestem zatem na południu jednego z najbardziej spektakularnych krajów świata, przynajmniej jeśli chodzi o walory przyrodniczo-krajobrazowe.
Podenerwowany udaję się wraz ze wszystkimi pasażerami do sali odbioru bagaży. Dość rzadko spotykany proceder w moich podróżach, a jeśli dobrze zliczyć to zdarza mi się to po raz drugi. Roweru nie byłem jednak w stanie zmieścić w bagaż podręczny. Pikanterię potęguję fakt, iż przed pakowaniem całego ekwipunku i mojego środka lokomocji na najbliższe dwa tygodnie, naczytałem się historii o traktowaniu rowerów przypominającym raczej dantejskie sceny. Nic z tych rzeczy. Najwidoczniej miałem niesamowite szczęście, albo ów opowieści okazały się mocno przesadzone, gdyż rowery odebrałem w stanie, w jakim znajdowały się przed umieszczeniem ich w luku dla bagaży ponadnormatywnych. Skromnej wielkości lotnisko będące na co dzień dość spokojnym miejscem z każdą minutą pustoszeje coraz bardziej. Po raz pierwszy mam okazję skręcać rower, a chcąc to zrobić należycie, nie mogę się spieszyć. Chciałbym bezpiecznie dojechać do centrum miasteczka, do pierwszego punktu docelowego podróży. Nikt mnie nie pospiesza, nikt nie przegania, nikt nie pyta co tutaj robię, nikt nie zawiesza na mnie na dłużej wzroku. Każdy idzie w swoją stronę, nie zwracając na mnie najmniejszy uwagi. Każdy zaaferowany jest swoimi sprawami. Zupełnie inaczej niż w krajach cechujących się znacznie mniejszym wskaźnikiem PKB. Z drugiej strony Norwegowie w powszechnej opinii uchodzą za naród dość mocno wysportowany. Narty, biegi, rower i wiele innych dyscyplin to codzienność przeciętnego człowieka kraju spod znaku reniferów i trolli. Tyle teoria. Praktykę przyjdzie mi zweryfikować w najbliższych dniach.


Dwie godziny później zapinam na głowie obowiązkowy na skandynawskiej ziemi kask, zakładam najpierw prawą, potem lewą sakwę, dopinam do każdej z nich górną torbę skrywającą w sobie najniezbędniejsze rzeczy potrzebne na co dzień, próbuję delikatnie unieść tył roweru… Nic z tego. Obciążenie jest tak duże, że na moment zamurowało mnie. Przez głowę przemknęła jak błyskawica myśl otępiającego zwątpienia. Czy oby nie przesadziliśmy z ilością bagażu? Przecież zabraliśmy tylko to co było konieczne. Nie mamy kuchenki, nie spakowaliśmy całej góry odzieży, nie zabrałem statywu fotograficznego. Tak naprawdę nie mamy prawie nic, a bagaż przy próbie uniesienia roweru ani drgnął. Powolnym krokiem wyprowadzamy rowery z hallu głównego lotniska. Nie da się ich przechylić ani w jedną ani w drugą stronę, gdyż bagaż przeważyłby i przewrócił dwukołowca. Podnosząc wysoko do góry nogę, stawiam stopę na pedał, powoli i ostrożnie ruszając przed siebie. To jeden z tych momentów, który dość trudno ubrać w słowa. To chyba najpiękniejszy moment jazdy na rowerze w moim życiu. Co prawda czuję się bardzo niepewnie, ale radość przepełniająca serce jest niezmierzona. W tej jeździe jest pewnego rodzaju świeżość, nowość, swoista dziewiczość, coś zupełnie nieporównywalnego do żadnej z kilkuset wcześniejszych przejażdżek rowerowych.
Ów oryginalność daje się jednak w pewien prozaiczny sposób wytłumaczyć. Po raz pierwszy jestem na skandynawskiej ziemi, po raz pierwszy przemierzam idealnie gładkie ulice nowego, nieznanego terenu. Każdy zakręt przyniesie coś zupełnie oryginalnego, nigdy wcześniej niespotkanego. Co więcej, po raz pierwszy prowadzę rower w konfiguracji z załadowanym z tyłu dobytkiem potrzebnym mi na kilkanaście dni drogi.
W pewnym momencie wstrząsa mną niespodziewany trzask i łomotanie w tylnym kole. Obciążenie było jednak za duże. Bagażnik zerwał mocowanie i oparł się na tylnym kole na tyle szczęśliwie, iż nie przebił opony. Dwóch stojących na papierosie młodych mężczyzn spieszy z pomocą, nie czekając ani chwili. Przytrzymują bagaż, a ja mogę w spokoju przykręcić bagażnik do ramy. Na szczęście awaria nie spowodowała zerwania śrub.
Mając przed sobą dwadzieścia kilometrów drogi do centrum rozglądam się na prawo i lewo. Próbuję chłonąć jak najwięcej z otaczającego mnie krajobrazu. Ruch uliczny o małym natężeniu pozwala delektować się każdym nowym obrazkiem. Drewniane, niskie domy, najczęściej o spiczastych dachach koloru białego, czerwonego, żółtego, różowego, przyozdabiają poprzecinany błękitem wody ląd. W Blondynce widoki budzą skojarzenia ze Sevedstorp będącym pierwowzorem dla tytułowego Bullerbyn uwiecznionego na kartach powieści słynnej szwedzkiej pisarki Astrid Lindgren. Woda jest tu wszechobecna. Gdzie nie spojrzeć niebieska, krystalicznie czysta tafla, a wraz z nią powiew chłodnego, wilgotnego, przeszywającego wiatru. Gdzieniegdzie na chodniku można zauważyć biegnącego człowieka z słuchawkami szczelnie przykrywającymi uszy, całkowicie zamkniętego w swoim świecie.
Zmiana środku transportu w podróży na rower błyskawicznie pozwoliła mi zrozumieć jak to jest być wolnym. Droga, mgliście wyznaczony cel, brak pośpiechu i wolność okraszona spokojem. Wolność, którą trudno zrozumieć, bo ta krótka przejażdżka dość szybko zweryfikowała, że wszystkie wcześniejsze wyobrażenia na jej temat, wszystkie domysły były zupełnie nietrafione. Trudno wyobrażać sobie coś, czego do tej pory się nie przeżyło. Ta zasada dotyczy w zasadzie wszelkich dziedzin życia. Jakże niezmiernie trudno wypowiadać się na całkowicie nieznany temat, jakże niemożliwym jest postawienie się w sytuacji osoby mierzącej się z jakimś zadaniem, nie będąc tak naprawdę na jej miejscu. Czysto teoretyczne rozważania prawie zawsze mijają się z rzeczywistością i tak samo było i tym razem. Tym razem to ja wyznaczam drogę, to ja decyduję o godzinie wyruszenia przed siebie, to w mojej gestii będzie leżało ile dziś kilometrów przejadę i dokąd dotrę, to ja zadecyduję gdzie będę nocował. To właśnie nieskażona niczym wolność w podróży, której nigdy wcześniej nie doświadczyłem, której tak bardzo brakowało spiesząc na pociąg w hiszpańskiej Maladze, sprawdzając rozkład busów w stolicy Maroka, łapiąc taksówkę w starożytnym Persepolis, czy też w jakimkolwiek innym odwiedzonym do tej pory miejscu. To wolność nieporównywalna z niczym innym. Wolność wyboru i możliwości podjęcia decyzji pozwalająca po raz pierwszy w pełni rozkoszować się kontaktem z nowym miejscem, z nieznaną wcześniej kulturą, społecznością, spotkaniem z nieskazitelnym pięknem potęgi natury. To wreszcie wolność pozwalająca zakopać głęboko, pozostawić w niepamięci pojęcie niedosytu towarzyszące każdej podróży, bo przecież mogłem jeszcze zjechać tu, zobaczyć to czy tamto, porozmawiać z tym czy innym. Dziś nie muszę o tym myśleć, gdyż to wszystko nie odgrywa już żadnej roli. Bynajmniej nie tym razem.
Błądząc dojeżdżamy do nadbrzeża. Przed wielobarwnymi domkami ustawionymi harmonijnie w rzędzie rozlokowano ogródki, gdzie turyści relaksują się w atmosferze okraszonej szczyptą sielanki. Jedni piją piwo, inni śmieją się, jeszcze inni pogrążeni są w rozmowach. Na środku placu dwójka maluchów zatacza koła malutkimi rowerkami, a tuż za nimi podąża tryskająca szczęściem para rodziców.
Skręcamy w prawo i mając oczy dookoła głowy jedziemy jeszcze kawałek przed siebie, pytając jednego z przechodniów gdzie znajduje się muzeum Olje. Zgodnie z przekazanymi wskazówkami skręcamy jeszcze raz w prawo. Nad samym brzegiem dostrzegam kilka drewnianych ławek stojących od siebie w odstępie kilku, może kilkunastu metrów. Wszystkie poza jedną z nich są wolne. Na tej zajętej siedzi dwójka osób, drobnej postury kobieta w bordowym odzieniu i mężczyzna, również niezbyt krępej budowy w żółtej kurtce z zaciągniętym na głowę kapturem. To Marta i Krzysiek. A oto krótka historia tego drugiego, polskiego optometrysty w norweskim mieście. Posłuchajcie…Cześć! Nareszcie dojechaliście. – rzucił żywo w naszą stronę Krzysiek. Dłuższe włosy upięte z tyłu gumką, mocny ciemny zarost na twarzy.
– Cześć! Pierwszy raz skręcałem rowery na lotnisku i zajęło nam to troszkę dłużej niż myśleliśmy. Poza tym jeszcze trochę pobłądziliśmy już w samym mieście, zanim znaleźliśmy centrum. Nie ma problemu. Chcecie jeszcze pochodzić, czy idziemy do domu?
– Możemy pójść do domu, bo w zasadzie jest już dość późno a rano chcemy wcześnie wstać. Mamy w planach jakieś siedemdziesiąt kilometrów. Chcielibyśmy zobaczyć Preikestolen i potem zobaczymy dokąd zdołamy dojechać.
– Rano musicie zatem popłynąć promem do Tau. Przystań jest jakieś dwieście, może trzysta metrów stąd. Deptakiem cały czas prosto i dojedziecie do wjazdu na prom. Mieszkam w samym centrum, dosłownie po drugiej stronie ulicy. Jak już będziemy przechodzić obok okna na dole przy wejściu do mieszkania miałbym prośbę, żebyście cicho wchodzili. Wczoraj miałem sprzeczkę z właścicielem mieszkania. Nie podoba mu się, że przyjmuje tylu ludzi, ale nie chciałem Was wystawiać w ostatniej chwili, także musimy wejść cicho, żeby nas nie słyszał. Rowery zakluczymy na dole w graciarni.
– Dobrze, nie ma problemu.
Po drugiej stronie ulicy stoją jakby kamienice, lecz bardziej przypominające domy w zwartej zabudowie. Okno mieszkania właściciela jest lekko uchylone. W zupełnej ciszy wślizgujemy się do graciarni, spinamy rowery, zdejmujemy sakwy i wchodzimy na drugie piętro do przytulnego mieszkania naszego gospodarza. Krzysiek mieszka sam w małym lokum na poddaszu. Z klatki wchodzi się bezpośrednio do salonu o spadzistych ścianach. W prawym narożniku przy samej ścianie, tuż przy wejściu do maleńkiej, długiej a wąskiej kuchni, stoi łóżko. Po lewej biurko z komputerem i półka z książkami. Kilka z nich natychmiast przykuwa moją uwagę. Reportaże z Ruandy, ale także jedna leżąca na łóżku będąca opowieścią o północnym krańcu Norwegii, wspomnianym wcześniej Svalbardzie.
– Czarne? Moje ulubione ostatnio w Polsce wydawnictwo reportaży. – zaczepiam Krzyśka.
– Też uwielbiam. Ostatnio wchodziłem na stronę, próbowałem zrobić listę tego co warto byłoby przeczytać, ale wyszło mi chyba kilkadziesiąt pozycji, więc bez szans. Nie ma kiedy. Mam się chwalić, czy nie? – Krzysiek spogląda z uśmiechem na Martę.
– Pochwal się. – uprzedzam jej odpowiedź i zachęcam do opowieści.
– Ostatnio nawiązałem kontakt z Wiśniewską, autorką tej książki. Mieszka na Svalbardzie ze swoim mężem. Niesamowicie zafascynowana Norwegią. Zobacz to zdjęcie. To ich hytte. Jej mąż wraz ze swoim kolegą budowali ją przez kilka lat i teraz można po prostu tam pojechać i nocować, a facet nie chce za to żadnych pieniędzy. Po prostu chce pomóc ludziom. Rozgośćcie się w sypialni. Tu jest grzejnik, ale na noc go zawsze wyłączam.
W pokoju jest dość zimno, przez co daje się odczuć pierwsze charakterystyczne cechy Skandynawii. Na pewno nie będzie nas rozpieszczać pogodowo przez najbliższe dwa tygodnie. Zaskoczenie moje jest tym większe, iż przed wyjazdem, gdy nawiązałem kontakt z Krzyśkiem mieli u niego nocować znajomi i to w ich rękach tak naprawdę spoczywał nasz los. To oni mieli zadecydować czy będą na tyle uprzejmi, iż pozwolą przenocować na kawałku podłogi dwóm rowerzystom z Polski. Kawałek podłogi, bo tak w zasadzie o tyle tylko prosiłem, a Krzysiek prowadzi nas do swojej sypialni, daje nam wygodne łoże i sporą porcję prywatności. Grupka znajomych okazała się natomiast być dwudziestokilkuletnią Warszawianką podróżującą samotnie po Norwegii, a w zasadzie odbywającą kilkudniową wycieczkę po najbliższych okolicach Stavanger u boku naszego gospodarza.
– Jak tu trafiłaś? – zagaduję Martę.
– W zasadzie tak jak i wy, poznaliśmy się na Couchsurfingu. Uwielbiam Skandynawię. Wszyscy zawsze uciekają do Włoch, na Kanary i się dziwią. Gdzie Cię tam znowu ciągnie na tą północ. A ja lubię. To mój piąty raz w Norwegii.
– Czujcie się jak u siebie. – przerywa Krzysiek. – Chcecie jakąś herbatę? Mam zwykłą, zieloną, owocową, melisę.
– Może być z imbirem. Dobre połączenie na przywitanie ze Skandynawią. Czym się zajmujesz? Pracuję w salonie optycznym jako optometrysta. Dobieram ludziom szkła do okularów. Jestem tu na trzyletnim kontrakcie. Pojawiła się szansa i skorzystałem. Dla mnie, dla singla była to dobra opcja. W Polsce nie miałbym żadnych możliwości na zarobienie godziwych pieniędzy. A Norwegię zawsze kochałem. Pierwsze co mi się nasuwa i kojarzy z tym miastem to spokój. Tu jest wszędzie taki … Krzysiek nie zdążył dokończyć, gdyż wszedłem mu w słowo.
– No właśnie. Pierwsze skojarzenie po przejechaniu tych kilkunastu kilometrów z lotniska tutaj to spokój. Właśnie to słowo. Spokój. Nie ma korków, nikt nie krzyczy, nie ma kakofonii, hałasu. To pierwsze co mnie uderzyło po wyjściu z samolotu. Pierwsze zetknięcie z tym miastem, to czego tak bardzo brakuje w Poznaniu.
– Tu jest zupełnie inaczej niż w Oslo. Sami Norwegowie mówią, że kiedyś w Norwegii było bezpiecznie, ale teraz już nie jest. Powodem jest napływ ludzi. W Oslo nie zostawisz roweru gdzie popadnie, bo już go nie zobaczysz. Ale to nie tylko problem Norwegii, tylko ogólnie coraz większej ilości bogatych krajów. W Polsce mieszkam sto kilometrów od Berlina. Byłem tam kilka razy. Berlin ma coś w sobie. Czuć, że to jest miasto wielkiego kraju i nie mam tu na myśli tylko powierzchni. Niestety obecnie jeżdżąc po stolicy Niemiec, czuję się troszkę jakbym był na przykład w Istambule.
– Dla mnie Berlin przestał był niemieckim miastem. Stał się raczej miastem multikulti. Tam jest wszystko. Moja kuzynka mieszka w dzielnicy tureckiej. Mówiła, że w ostatnim czasie wszystko się poprzewracało. W jej części miasta potworzono obozy dla uchodźców. Wszyscy się tam zjeżdżają, śpią, koczują. Nie jest najbezpieczniej. – dodaje Marta.
– W zasadzie z Oslo jest jak z Berlinem. Wschód jest dla biednych, zachód dla bogatych. Poza tym jest jeszcze wiele dzielnic całkowicie odseparowanych kulturowo, na przykład tureckich. Tak z innej beczki, wiadomo już może kto dokonał ataku w Nicei? Dziś rano wchodzę do pracy i już oczywiście zasypano mnie pytaniami w stylu co myślisz o ataku? Ja odpowiadam, że nic nie myślę, bo przecież nawet nie wiadomo kto to zrobił, a wszyscy już myślą o muzułmanach. Nic jeszcze nie stwierdzono, także dlaczego od razu wszyscy to przypisują muzułmanom? Nikogo nie bronię, ale dopóki nie ma potwierdzenia, to chyba nie należy wydawać jakichś pochopnych osądów. Skoro już rozmawiamy o różnicach kulturowych ostatnio kobieta, która ściągnęła mnie i kilka innych osób do pracy w Norwegii, wrzuciła na portal społecznościowy zdjęcie pary homoseksualnej z dopiskiem, iż homoseksualizm jest czymś całkowicie normalnym i jeśli ktokolwiek ma coś przeciwko powinien natychmiast usunąć ją z grona znajomych. Miałem do tej Norweżki duży szacunek więc zapytałem ją czy uważa, że Hans będący muzułmaninem, który na lekcjach języka norweskiego powiedział, że albo skończymy rozmawiać o homoseksualistach, albo on wyjdzie z klasy, mieszkając przez rok w Norwegii zmienił się na tyle, że nie uważa już tak jak uważał na lekcjach? I wiecie co mi odpowiedziała? Uważa, że rok bycia w Norwegii go zmienił. W tym momencie doszedłem do wniosku, że naród norweski jest bardzo naiwny. Znam trochę ludzi w Stavanger. Norweżki prowadzące szkoły języka norweskiego uczą imigrantów i wierzą, że przez resocjalizację i przez ukazanie dobra społeczeństwa zmienią swój światopogląd. Może to brzmi jakbym miał negatywne nastawienie do muzułmanów. Oczywiście nie mam, ale nie można być tak naiwnym i wierzyć, że przez pomoc w nauce norweskiego zmieni się światopogląd drugiego człowieka. Człowiek o którym wspomniałem przed momentem miał trzydzieści cztery lata, nie był ze wsi, tylko z Zagrzebia. Jego ojciec miał wieloletni zakład optyczny. Facet światły, skończył uniwersytet. Przez dwa tygodnie było wszystko ok. Co prawda było widać, że jest nerwowy, ale bardzo inteligentny, otwarty na inne poglądy i opinie. W pewnym momencie doszło właśnie do tej sytuacji z homoseksualistami. Mieliśmy czytankę. Powiedział, że nie może o tym mówić ani myśleć, bo to obraża jego wiarę. Ja nigdy wcześniej nie miałem kontaktu z islamem i sobie powiedziałem, nie nastawiaj się negatywnie do niego, pozwól mu być sobą i nie myśl, że jest zły. Ale po tygodniu była kolejna sprawa, bo przerabialiśmy teorię ewolucji Darwina i zrobił to samo. Powiedział, że albo skończymy ten temat, albo on wychodzi z klasy. Po zakończeniu zajęć kontynuowaliśmy temat i zapytałem go co ma w głowie, jadąc do takiego kraju jak ten, jednego z najbardziej liberalnych krajów świata? Czy myśli, że siedząc w salonie optycznym, gdzie sprzedaje jakieś hipsterskie oprawki do okularów, nie trafi na pary homoseksualistów, którzy przyjdą sobie dobrać szkiełka? I co im powie? Odmówi obsługi? Także to są różnice trudne do pogodzenia. Nadal pracuje w Norwegii, ale źle trafił. W zasadzie my nie wiedzieliśmy do jakich salonów nas przydzielą. Ja, singiel trafiłem do Stavanger. On z rodziną i dzieckiem z Zagrzebia do Tromsø. Gdybym dostał taki przydział, podziękowałbym. Wiedziałem, że jadę na północ, ale myślałem sobie byle nie trafić na Tromsø, czy jakiś Hammerfest. Dostałem Stavanger. Szczerze mówiąc nigdy, patrząc na mapę Norwegii nie spoglądałem tak bardzo na południe. Zacząłem się zastanawiać gdzie jest w ogóle Stavanger. A on dostał Tromsø i jest szczęśliwy. Ma córkę i żonę ze sobą. Choć z drugiej strony jak sobie o nim myślę, abstrahując od jego postawy światopoglądowej, to trochę nie rozumiem całej tej sytuacji. Ojciec, który ma sieć salonów, stali klienci. Powinien to przejąć. Jest jednym z dwóch synów, ale ten drugi nic nie wie na temat optyki. I w takiej sytuacji decyduje wyjechać na północ do Norwegii. Niezrozumiałe. Na studiach miałem dwadzieścia trzy osoby na pierwszym roku i byłem jedyną osobą, której rodzice nie mieli salonu optycznego. Przez całe studia czułem się idiotą, bo dopiero na czwartym roku dotknąłem soczewkę okularową, a oni już przychodząc na uczelnie potrafili je szlifować. Ale teraz jest mi dobrze. Wstaję codziennie rano, wychodzę i widzę góry. To w zasadzie mnie najbardziej boli, że mieszkanie pode mną ma bezpośredni widok na góry.
– A jak podatki w Norwegii? – zmieniam instynktownie temat.
– Trzydzieści trzy procent.
– Ale chyba coś z tego faktycznie jest? System lepiej funkcjonuje?
– Tracąc pracę przez rok otrzymuje się zasiłek. Z tych trzydziestu trzech procent po roku pracy dostaję dodatkową wypłatę na wakacje. I co roku dostaję ze zwrotu podatkowego jakieś dziesięć procent moich dochodów. Czyli w skrócie można by powiedzieć, że pracując dwanaście miesięcy, dostaję pieniądze za czternaście miesięcy.
– A jak funkcjonuje służba zdrowia?
– Fatalnie. Jeśli nie trafisz na lekarza z Polski masz przechlapane.
– Ale masz na myśli, że jest niedokształcony?
– Jeśli studiował w Polsce to ok. Nie wiem czy powodem jest system, ale dla przykładu znałem chłopaka, na którego spadło drzewo i miał ukruszony krąg. Nie mógł chodzić, zabrali go do szpitala i mówi służbie, że jest sparaliżowany, a lekarz pyta go co ma zrobić. Poprosił o prześwietlenie. Poradzili, żeby poszedł do lekarza rodzinnego po skierowanie, pomimo że nie mógł chodzić. Nie chcę być jakiś krytyczny, ale mój późniejszy pobyt w szpitalu tylko potwierdził tą sytuację. Naderwałem mięsień uda. Na szczęście miałem samochód w automacie, więc pojechałem do szpitala, a kobieta mi mówi, że mięsień jest napięty. Odpowiadam, że przecież nie mogę chodzić, więc jak mam pójść do pracy. Przyjechałem na dyżur, a każda wizyta jest płatna i kosztuje trzysta dwadzieścia pięć koron. Nawet gdy idziesz do rodzinnego musisz zapłacić, mimo że z wypłaty odciągają na ubezpieczenie. Generalnie wizyta kosztuje jakieś pięćset koron. Także część masz odciągane z wypłaty, a część płacisz samemu. Wróciłem do domu, nie mogłem wstać, zejść ze schodów. Musiałem pojechać do rodzinnego i ten dopiero wystawił mi skierowanie. Także służba zdrowia to paranoja i każdy kto miał z nią kontakt to potwierdzi, czy Norweg, Szwed czy Polak. W Polsce wszyscy narzekają na służbę zdrowia, a tak naprawdę w innych krajach jest podobnie. Tu lekarze są niedokształceni, system nie funkcjonuje jak należy, a na przykład w Stanach jeśli nie masz ubezpieczenia, nikt Cię nie przyjmie. Mój znajomy złamał obojczyk i nie wzięli go w ogóle do szpitala. Moja siostra kończy teraz staż, będzie lekarzem. Mówi, że w Polsce najgorsze są sytuacje, gdy po raz piąty przychodzi pijak, który się przewrócił i połamał i robią rezonans magnetyczny, który kosztuje niemało pieniędzy. Muszą to zrobić, gdy ktoś przyjdzie na dyżur, a później na jakieś inne, ważniejsze rzeczy nie ma pieniędzy. I tak to u nas działa. Norweski system opieki zdrowotnej jest bardzo podobny do szwedzkiego. Jeśli znacie wydawnictwo Czarne to jednym z pisarzy jest Maciej Zaremba. Polak, który wyjechał bardzo dawno temu do Szwecji i dostał najbardziej prestiżową nagrodę za reportaże dochodzeniowe w Szwecji. Uwielbia ten kraj, ale piętnuje wszystkie ułomne strony państwa uważanego w Europie za idealne. Napisał kilka fenomenalnych książek. Jedna z nich, zbiór reportaży pod tytułem „Polski Hydraulik i inne opowieści ze Szwecji” traktuje w jednym z działów o systemie opieki społecznej. Przychodzi pacjent do przychodni w której nikogo nie ma, ale nie przyjmą go bo zapomniał zarejestrować swoją wizytę w systemie. Będąc lekarzem najlepiej dostać jakąś wioskę na północy Szwecji. Tam jesteś jedynym w promieniu pięćdziesięciu kilometrów i jesteś bogiem. Podejrzewam, że w Norwegii może być całkiem podobnie. Może nie w dużych miastach jak Stavanger, gdzie istnieje cały ten aparat i system urzędniczy, ale im bardziej na północ, tym bardziej to możliwe.
– Czytałam gdzieś, że jeśli chodzi o studia medyczne, to lekarzy brakuje. Mówię oczywiście o tych kształconych tutaj. Wielu kształci się w Polsce, gdzie mają o wiele taniej.
– Miałem w przeciągu roku trzy osoby, których dzieci studiowały w Polsce. Pytali się skąd jestem. Gdy mówiłem, że z Polski to odpowiadali, że ich syn studiuje w Krakowie. Wszyscy oczywiście studiowali medycynę. No to pytam podchwytliwie, dlaczego w Polsce. Jedna odpowiedziała mi uczciwie, że za rok studiów tutaj, syn kupi sobie mieszkanie w Krakowie i opłaci pięć lat studiów.
– Wszystkie kierunki w Norwegii są płatne? – dopytuję.
– Nie wiem czy wszystkie, ale medycyna to prestiż. Ale nawet Norwegowie wiedzą, że jest różnica w kształceniu tu, a w Polsce i wielu ludzi wyjeżdża studiować do naszego kraju. Biorąc jednak pod uwagę ów prestiż, każdy chciałby zarabiać jak najwięcej pieniędzy. Pytanie zatem kto pojedzie na jakąś wieś na samą północ kraju?
– To prawda. Siostra mówiła mi, że przykładowo mało kto decyduje się specjalizacją lekarza rodzinnego, bo kto po takich studiach chce iść pracować na wieś, gdzie może i nawet zarabia w miarę, ale dziennie na wizytę przyjdzie pogadać sobie jakaś starsza kobieta i dziesiątki dzieci z katarem. Wtedy siedzisz i myślisz, że pieniądze może są akceptowalne, ale jakbyś był w dużym szpitalu i był dajmy na to chirurgiem, czy ortopedą, to zarabiałbyś zupełnie inaczej.
– Chcesz zostać tu na stałe?
– Zostało mi półtora roku. Nie wiem czy wytrzymam trzy lata w jednym miejscu. Choć myślałem, że to będzie dużo trudniejsze, a już półtora roku minęło. Podpisałem umowę lojalnościową. Zanim przyjechałem wysłali mnie na kurs języka. Kursy online dwa razy w tygodniu. Myślałem, że zrobiłem jakiś postęp. Potem wysłali mnie do szkoły. Wydawało mi się, że coś tam umiem, że już mogę mieć jakieś akceptowalne wejście w tutejsze środowisko, społeczność norweską. Przyjechałem tutaj i odbiłem się od ściany. Jednakże największy wpływ na przyswajanie języka mieli ludzie. Są tak mili, tak wyrozumiali, że przez pierwsze dwa miesiące myślałem, że są podstawieni. Chciałem zapytać, czy moi rodzice im płacą, żeby tu byli dla mnie.
– Nie mają uprzedzenia do Polaków?
– Dziś miałem sześćdziesięciopięcioletniego pacjenta. Zgarbiony dziadziuś i mówi: Ty nie mówisz czysto po norwesku. Skąd jesteś? A ja na to: oczywiście, że nie mówię po norwesku. A co myślisz? Skąd jestem? Europa Wschodnia. No to mu odpowiadam, że Polska. Wiesz, ja musiałem ostatnio robić fundamenty pod dom i wyobraź sobie, że tylko Polacy chcieli to robić. Żaden Norweg się tego nie chciał podjąć. Oczywiście są też tacy, którzy gdy tylko widzą jakieś bójki na mieście, od razu winią za to Polaków. Ale są też tacy mający jakieś rozeznanie i wiedzą, że my bierzemy te prace, których Norwegowie nie chcą brać. Na dodatek bierzemy ja za pieniądze, których oni nie zrobiliby i jeszcze robimy to lepiej niż oni, bo nam zależy.
– Ja natomiast zawsze gdy jeżdżę do Norwegii spotykam się z dobrym zdaniem o nas. Jak Polacy to super, bo Norwegowie takich prac nie podjęliby się i znakomicie, że jesteśmy. Nie wiem jak jest w Oslo i niżej, bo tam nie jeździliśmy już autostopem, ale im bardziej na północ tym lepiej. – mówi Marta.
– Swoją drogą jak funkcjonuje autostop?
– W zeszłym roku tak podróżowałam i byłam zadowolona. Jedyne co było błędem to fakt, że założyłam przejazd z Oslo do Trondheim jednego dnia. Nie wiem czy to był nasz problem, ale nie znałam za bardzo Norwegii. Na mapie widziałam, że idzie jakaś główna droga i stwierdziłam, że ktoś tam będzie jechał. W Polsce w zasadzie z Warszawy do Berlina przejedziesz bez problemu w jeden dzień. Z ciężarówkami bywa ciężko, bo jest ich mało. Poza tym to nie jest autostrada tylko krajówka. Zrobiłyśmy przystanek w połowie drogi, bo nie udało się dojechać. Staliśmy maksymalnie po pół godziny. Bardzo sympatycznie. Ludzie często nas zabierali, wozili dookoła bo chcieli nam coś pokazać. Pamiętam takiego pana. Jechał z mamą, a jego mama miała siostrę, która obchodziła dziewięćdziesiąte urodziny i zawoził ją do Trondheim. Po drodze stwierdzili, że jest taka miejscowość Røros, między Trondheim a Lillehammer, trochę na wschód i muszą nam pokazać to miasto, bo jest na liście UNESCO i jest pięknie, a dawno tam nie byli, więc nas podwiozą i pokażą. Pojechaliśmy, pokazali nam wszystko i na koniec ten pan podchodzi i mówi, że mama nas nie puści bez kolacji, więc idziemy do restauracji. Gdzieś dalej ktoś inny podwoził nas pod Trollstigen. Także miewaliśmy sporo takich sytuacji.
– Pytam, bo będziemy musieli skorzystać z autostopu gdzieś przy Lærdal ze względu na tunele.
– Może być ciężko. Będziecie musieli szukać jakiegoś jeepa, pickupa. Ciężko, ale nie jest to niemożliwe. Na północy powinno być w zasadzie łatwiej, bo tam ze względu na teren i pogodę mają sporo aut cztery na cztery.
– No właśnie czytaliśmy na różnych blogach, że ludzie ustawiają się przed tunelami i zabierają ich takimi większymi autami.
– Przed tunelem zatrzyma się w zasadzie ten, który może pomóc. Miałem tu kiedyś człowieka z Polski, który zdecydował się dojechać autostopem na Kjerag, sto czterdzieści kilometrów stąd. Pierwsze trzydzieści kilometrów droga jest świetnej jakości, a potem jest gorzej. Zabrał go Szwed, który nie miał co robić w domu i jeździł po okolicy. Potem zapytał go kiedy wraca do Polski. Ten mu powiedział kiedy wraca, a Szwed poprosił o numer telefonu i mówi, że podrzuci go na lotnisko tego dnia. Nie twierdzę, że autostop działa tutaj zawsze, ale ludzie, którzy chcą zacząć z tym swoją przygodę, albo ją kontynuować, przynajmniej Ci co byli u mnie w domu, mówią, że to jest magia.
– Kiedyś szłam gdzieś między dwoma jakimiś małymi wioskami i pamiętam, że byłyśmy tak szczęśliwe, że już zobaczyłyśmy co chciałyśmy i stwierdziłyśmy, że najwyżej namiot rozbijemy w polu. Doszłyśmy do farmy, krzyczy do nas kobieta i pyta dokąd idziemy. My na to, że idziemy na prom. No ale macie jeszcze trzydzieści kilometrów do tego promu. Wiemy, ale trudno. Poczekajcie. Umyje się tylko, bo owce zaganiałam to Was podwiozę.
– Ja nawet w Stavanger czuję otwartość na drugiego człowieka, a im bardziej na północ tym czuć to bardziej.
– Czym to jest spowodowane?
– Im mniej ludzi tym bardziej szukasz kontaktu z drugim człowiekiem. Kontakty bardziej się zawiązują w małej społeczności. Nie mijasz się z kimś tylko na ulicy, ale masz ten kontakt. Tam nie traktujesz człowieka jak jakiegoś przejezdnego, tylko kogoś kto Cię odwiedza. Na początku, przez pierwsze trzy miesiące nie mogłem uwierzyć jak tubylcy byli dla mnie mili. Ledwo co mówiłem po norwesku, jakieś tam kolory, liczby, a oni byli zachwyceni. Teraz z perspektywy czasu myślę, że ich wyrozumiałość była niewiarygodna. Jak na takiej północy masz kilkudziesięciu ludzi wokół siebie w jakiejś wiosce, to każdy dla każdego jest ważny. Nie widzisz człowieka przez dłuższy czas, to ktokolwiek się nie pojawi stwarza okazję do podjęcie rozmowy. Mam koleżankę na północy, która też pracuje w salonie optycznym. Trzy lata przede mną skończyła tą samą uczelnie co ja. Po studiach pojechała tam ze swoim mężem, zaczęła się uczyć języka, potem znalazła pracę w zawodzie, urodziła dziecko. Śnieg, zamiecie, nic jej nie straszne. Nie zna lepszego miejsca do życia. W jakiś sposób jestem to w stanie zrozumieć, że tamta społeczność daje Ci jakąś taką siłę.
– Dziś jadąc rowerem przez miasto, też się tak zastanawiałam, dlaczego ja tak bardzo lubię tu wracać. Wszyscy mi mówią, że jak na wakacje to na południe, bo tam ciepło. No tak południe jest przyjemne, jest ciepło, ale jak wracam tutaj, to czuję się inaczej. Strasznie lubię tu wracać i nie wiem co w tym jest takiego. Po prostu nie wiem. Ja strasznie lubię spokój. Może to właśnie to.
– Ukradłaś mi słowo, którego chciałem użyć. Spokój!
– Spokój to pierwsze słowo jakie powiedziałem, gdy jechaliśmy dziś z lotniska!
– No tak! Tu jest tak spokojnie. Wszyscy są tacy wyluzowani. Nikt się nie spieszy. Nawet w środku dnia, gdy wszyscy wracają z pracy panuje spokój. Gdy w pierwszym okresie mojego pobytu tutaj dzwoniła do mnie rodzina i znajomi, by pytać jak mi się tutaj żyje, to pierwsze co odpowiadałem było stwierdzenie, że jest mi tu spokojnie. Jak już przebrnąłem przez te pierwsze miesiące, poszedłem do pracy, spoglądam dookoła siebie, a tu szczęśliwi ludzie, ja jestem szczęśliwy i nie ważne czy pada deszcz, bo mi to w żaden sposób nie przeszkadza. Przychodzi niedziela, masz puste ulice, masz góry przed sobą i sobie myślisz, co mi więcej potrzeba.
– Zmieniając temat. Z czego słynie Stavanger?
– Stolica oleju. Teraz mówi się, że jest dwadzieścia procent droższe niż Oslo. To główna siedziba Statoil. Tu zaczęli wydobywać olej i tam gdzie się dziś spotkaliśmy jest muzeum oleju. W zeszłym roku od kwietnia do czerwca dwa tysiące osób w Statoil straciło pracę.
– Dlaczego?
– Przez zdjęcie embargo nałożonego wcześniej na Iran. Ropa norweska jest najdroższa i sprzedaż mocno spadła. Teraz w większości eksportują gaz.
– No tak, Iranowi opłaca się wydobywać za każdą sumę. W zeszłym roku tankowałem tam po złotówkę z groszem.
– Tu kosztuje czternaście koron.
– Niecałe trzynaście dziś widziałem jak jechaliśmy z lotniska.
– Bo dzisiaj piątek. W poniedziałek najdroższe i w piątek najtańsze.
– Dlaczego?
– W poniedziałek tankuje się na cały tydzień do pracy. Z drugiej strony na weekend tankuje się, żeby pojechać do hytte. No nie wiem. Taka moja teoria. Ale zawsze widzę, że im bliżej weekendu, tym taniej. Jak już wspomniałem wiele osób straciło pracę. Ja kupiłem auto od człowieka, który mieszkał tu cztery lata. Był z Luizjany, ale też stracił pracę w Statoil, wracał do Stanów, sprzedawał auto. Było też wielu ludzi pracujących w firmach podwykonawczych dla Statoil, którzy przychodzili do mnie do salonu i mówili, że wielu ludzi z ich grup zostało bezrobotnymi. Także dało się to odczuć na każdym kroku. Ludzie mający biznes w niszowych obszarach upadali i wracali do siebie, bo utrzymać się tu miesiąc jest trudno. Jedzenie minimum trzy tysiące koron, zakładając, że nie jesz mięsa, nie pijesz i nie palisz. Najtańszy pokój jaki możesz znaleźć dziesięć kilometrów od Stavanger to jakieś trzy tysiące koron. W Stavanger cztery, cztery i pół tysiąca jest normą. Pokój, gdzie masz jedną szafę i miejsce do postawienia komputera. Także na sam początek cztery do pięć tysięcy, nie licząc telefonu, ogrzewania czy czegokolwiek innego. Jeśli chcesz mieszkać na luzie, potrzebujesz pomiędzy osiem do dziewięć tysięcy. Tak mniej więcej wygląda życie w Stavanger.
Robi się coraz później, a przed nami jutro pierwszy dzień walki z norweską aurą i górami. Czas uciekać do łóżka, by zregenerować organizm przed czekającą nas walką.