Flandria to głównie miasta i piękne zabytki natury architektonicznej. To też zatłoczone autostrady, przemysł, porty morskie, jak i niekończące się tłumy turystów przewalających się po ulicach flandryjskich miast. Gdyby Belgia była Flandrią, można by powiedzieć kraj jak kraj. Co prawda spotkamy tu zniewalające zabytki, ale znajdziemy je tak naprawdę w większości krajów Starego Kontynentu. Na szczęście Belgia Flandrią nie jest, a ściślej ujmując nie jest tylko Flandrią. Mamy tu jeszcze Walonię, krainę zupełnie nie z tego świata. Krainę w której nie ma pędu, pogoni za pieniądzem, nie ma stresu, spalin stojących w korkach samochodów, nie ma tłumów turystów. W zamian za to otrzymujemy idylliczne krajobrazy, zniewalające piękno przyrody w postaci dolin, porośniętych drzewami wzgórz, krętych rzek, urocze miasteczka, i tą jedyną w swoim rodzaju wybrzmiewającą na każdym kroku odmianę języka francuskiego. Jeśli ktokolwiek szuka kontaktu z dziewiczą przyrodą i chce uciec od zgiełku miast, powinien ominąć Flandrię i swoje kroki pokierować w stronę Walonii, gdzie znajdzie niezliczoną liczbę szlaków do pieszych wędrówek, czy też przejażdżek rowerowych.
Zanim jednak dojedziemy do pierwszego miasteczka na naszej trasie, zatrzymujemy się na przydrożnej stacji paliw. Podjeżdżam pod dystrybutor, nalewam paliwa i udaję się do kasy, gdzie pan wita mnie walońskim bonjour! Natychmiast wracam myślami do jednego z filmów francuskiego reżysera Dannyego Boona Rien à declarer, który podejmował problematykę stosunków granicznych między Francuzami i Walończykami. Atmosfera iście jak z tej przezabawnej komedii. Z każdym kolejnym kilometrem drogi coraz bardziej pustoszeją, a my dojeżdżamy do małego miasteczka Crupet, zostawiamy samochód na uboczu i udajemy się na spacer w coraz mocniej świecącym słońcu.
Crupet
Miasteczko jest jednym z wielu wpisanych na listę najpiękniejszych miasteczek walońskich, czyli Les plus beaux villages de Wallonie, organizacji założonej w 1994 roku w celu promowania i ochrony licznych walońskich miejscowości. W centralnym punkcie Crupet znajduje się grota świętego Antoniego z Padwy. Grota została zaprojektowana przez miejscowego wikarego Gerarda, a jej otwarcie miało miejsce w 1903 roku. Znajdują się tu 22 figury związane z różnymi motywami religijnymi. Wiele z nich przedstawia sceny z życia świętego Antoniego. Tuż obok możemy podziwiać kościół świętego Marcinia (l’église Saint Martin).

Kontynuując nasz spacer kamiennymi uliczkami otoczonymi idylliczną przyrodą dochodzimy w pewnym momencie do pozostałości starego młyna. Naszą trasę kończymy przy baszcie zamku datowanego na XIII wiek położonego tuż przy rzece i otoczonego fosą. W okolicach zamku, pośród soczystej zieleni okolicznych łąk wypasają się owce. Iście idylliczny krajobraz, niczym niezaburzony spokój. Chciałoby się tu zostać, nie wracać, nie jechać dalej, ale na naszej trasie zwiedzania kolejne miasteczka, które chcemy zobaczyć przed powrotem do Polski za kilka dni.




Dinant
Kolejne miejsce do którego się udajemy jest już zdecydowanie większe, gdyż zamieszkuje je populacja licząca sobie ponad 13 tysięcy mieszkańców. Dinant jest jedną z największych atrakcji turystycznych Walonii. A to za sprawą piorunującego położenia na tle majestatycznej skały z jednej i przepływającej wzdłuż miasteczka rzeki z drugiej strony.
Nazwa miasta pochodzi najpewniej od francuskiego słowa dinanderie, czyli pracy w miedzi. Dinant od XII do XV wieku było dużym centrum ów przemysłu miedzianego. Ta gałąź przemysłu straciła jednak na znaczeniu wraz z pojawieniem się przemysłu tekstylnego i kopalnianego.
Najbardziej rozpoznawalnym zabytkiem Dinant jest niewątpliwie Kolegiata Najświętszej Marii Panny (Eglise Notre Dame). Dziś jest to świątynia typowo gotycka, gdyż w 1227 roku uległa zniszczeniu przez spadające ze znajdujących się w pobliżu klifów kamienie. Wcześniej miała charakter typowo romański. Z pewnością warto zajrzeć do środka i przyjrzeć się ciekawym witrażom za ołtarzem głównym, jak i samemu ołtarzowi.

Na skale położonej za kościołem dostrzeżemy ufortyfikowaną cytadelę pochodzącą z XI wieku. Cytadela została powiększona przez Biskupa Liège w 1530 roku. W 1703 roku uległa zniszczeniu. Budowlę, którą możemy podziwiać dziś wzniesiono w 1821 roku. Do cytadeli można dostać się, wchodząc po 408 stopniach schodów, albo kolejką.

Udajemy się na mały posiłek i spacerując wzdłuż Mozy, wracamy do samochodu, by ruszyć w dalszą drogę.
Zamek w Freÿr
Kolejnym miejscem do którego się udajemy jest położony 6 kilometrów na południe od Dinant zamek w Freÿr. Jest to jedna z największych atrakcji Walonii. Parkujemy auto na parkingu przy wjeździe do zamku. Nikogo tu dziś nie ma. Nie możemy również obejrzeć wnętrz zamku, gdyż posiadłość jest zamknięta dla zwiedzających. Obchodzimy zatem zamek udając się na prawy brzeg Mozy i dochodzimy do punktu widokowego, z którego możemy podziwiać górujące nad rzeką skały i położony po lewej stronie zamek wraz z okalającymi go ogrodami.


Zamek wzniesiono w średniowieczu, a jako lenno otrzymał go Jan de Rochefort Orjol z rąk hrabiego Namur. Zamek do dziś znajduje się w rękach potomków wnuczki Jana, Marii, która w 1410 roku poślubiła Jacques’a de Beaufort. Historia jednak nie była do końca łaskawa i w 1554 roku zburzono zamek. Najstarsze skrzydło wschodnie, które przetrwało do dzisiejszych czasów pochodzi z 1571 roku. W XVII wieku dodano kolejne trzy skrzydła, a w 1760 roku zburzono skrzydło południowe i dodano żelazną bramę.
Ogrody pośród których stoi zamek, zaprojektował Guillaume de Beaufort-Spontin w 1760 roku. Jego brat Filip powiększył je 10 lat później.
Wracamy w kierunku samochodu. Niestety nie ma tu żadnego chodnika i trzeba być bardzo ostrożnym, krocząc wąskim asfaltem, by nie być zmiecionym przez przejeżdżające auta.
Przy aucie czeka na nas Pierre, pracownik zamku. Ucinamy sobie krótką pogawędkę. Dość regularnie spotyka tu Polaków. Daje nam kilka broszur informacyjnych i zaprasza do odwiedzin w inne dni, gdy obiekt jest udostępniony zwiedzającym. Żegnamy się z życzliwym Walończykiem i ruszamy w dalszą drogę.
Vresse-sur-Semois
Kolejne miasteczko liczy sobie nieco ponad 2600 mieszkańców i jest pełnym uosobieniem walońskości. Deszcz zaczyna padać coraz bardziej, jednakże nie zniechęca nas to w najmniejszym stopniu. Pozostawiamy auto na parkingu i udajemy się na spacer. Przechodzimy na drugą stronę rzeki Semois mostem świętego Lamberta, który został uwieczniony przez wielu fotografów i malarzy. Kroczę brzegiem rzeki i mógłbym tu zostać na kolejny tydzień i eksplorować okoliczne lasy, podziwiać przyrodę, uciec od ciągłego pędu, w którym na co dzień jesteśmy. Niestety ograniczenia urlopowe na to nie pozwalają, jednakże Vresse jest miejscem, do którego nie zawahałbym się wrócić, aby odciąć się, pogrążyć się w literaturze, mówiąc kolokwialnie naładować baterię.

W centrum kultury znajdującym się w miasteczku możemy podziwiać ponad 200 dzieł Alberta Raty i Jacques’a Vanderelst. W Vresse znajdziemy także drewnianą replikę najstarszej lokomotywy belgijskiej « Le Belge ».

W trakcie działań II wojny światowej Vresse zostało przejęte przez Niemców.

Będąc w centrum, warto rzucić jeszcze okiem na kościół świętego Lamberta. Chodząc po kamiennych uliczkach miasteczka, moją uwagę przykuwają grupki starszych Belgów siedzących w absolutnej ciszy i pijących lokalne piwo. Jedni pogrążeni w książkach, inni po prostu wpatrzeni przed siebie w otaczający ich świat. Jaka totalna opozycja do tego co znam z wielu polskich turystycznych miejsc, gdzie piwo często kojarzy się z okrzykami i wulgaryzmami niepotrafiących uszanować czyjegoś spokoju piwoszy. Cóż, dziś jesteśmy w Belgii, a dokładniej mówiąc Walonii. Nie pozostaje nic innego jak cieszyć się wszechpanującym tu spokojem.
Grób olbrzyma (Tombeau du Géant)
W drodze do kolejnej miejscowości zatrzymujemy się w punkcie widokowym o ciekawej nazwie, a mianowicie Tombeau du Géant, czyli w wolnym tłumaczeniu grób olbrzyma, który jest sklasyfikowany jako szczególne dziedzictwo przyrodnicze Walonii. Jest to jednocześnie jedno z najbardziej fotografowanych walońskich miejsc. To właśnie w tym miejscu rzeka Semois zakręca, tworząc swoisty łuk, krąg okalający porośnięte zielenią wzgórze. Może deszczowa pogoda nie zachęca do wychodzenia z pojazdu i brak promieni słonecznych w dużej mierze odbiera uroku ów miejscu, jednakże mimo to robi ono na nas piorunujące wrażenie.

Zgodnie ze słowami legendy, miał tu zostać pogrzebany olbrzym, który odmówił rzymianom uwięzienia po bitwie nad rzeką Sambrą i rzucił się w otchłań ze skały.

Nie pozostało nam nic innego jak udać się w kierunku Bouillon.
Bouillon
Bouillon to najbliżej na naszej trasie położona miejscowość do granicy z Francją. Znajdujemy się już tylko o 5 kilometrów od południowego sąsiada. Do Francji jednak wjeżdżać tym razem nie będziemy.

Położone w dolinie, otoczone zielonymi wzgórzami, z charakterystyczną kamienną zabudową Bouillon jest bez wątpienia jedną z największych atrakcji turystycznych Walonii. To właśnie tutaj, przecinając Bouillon rzeka Semois tworzy charakterystyczną serpentynę.

Największą atrakcję turystyczną Bouillon jest bez wątpienia zamek położony wysoko na wzgórzu, widoczny z każdego miejsca położonego poniżej miasteczka. Z zamku rozpościera się niesamowity widok na całą dolinę. Otoczona z każdej strony rzeką Semois forteca sięga swoją historią VIII wieku, jednakże ten konkretny zamek datowany jest na 988 rok i okres panowania Godefroid’a de Bouillon. Zamek rozbudowano w XV wieku, a 200 lat później francuski inżynier Vauban miał za zadanie odrestaurować go. To co widzimy dziś pochodzi właśnie z XVII wieku i jest w dużej mierze dziełem prac Vauban’a.

Cofnijmy się jednak do postaci wspomnianego Godefroid’a. W belgijskiej historii jest on uznawany za jednego z największych bohaterów. Urodzony w 1060 roku był ostatnim z pięciu książąt Bouillon. W 1096 roku sprzedał zamek biskupowi Liège, a za uzyskane w ten sposób pieniądze poprowadził trzy armie krzyżowców przez całą Europę, aż do Ziemi Świętej, mając na celu odbicie ją Muzułmanom. Składająca się z 60 tysięcy żołnierzy armia dokonała czystek żydowskich na terenach Niemiec. Dotarcie do Ziemi Świętej zajęło trzy lata, a armia Godefroid’a zmasakrowała 40 tysięcy Muzułmanów i Żydów. Godefroid odmówił przyjęcia tytułu Króla Jerozolimy i zaczął się nazywać Obrońcą świętego grobu. Zmarł rok później w Jaffie.
Wspinamy się na zamek, by podziwiać z góry rzekę Semois, przecinające ją mosty, jak i budynki ulokowane po obu stronach rzeki. Nad Bouillon znowu zaczynają zbierać się gęste chmury, a nam nie pozostaje nic innego, jak udać się w dalszą drogę.
Han-sur-Lesse
Kolejne miasteczko znane jest przede wszystkim z jaskiń, które każdego roku szturmuje blisko 300 tysięcy turystów. Co ciekawe na przełomie dziejów miasteczko przyjmowało różne nazwy. I tak w 1139 roku nazywało się Ham, w 1266 roku Hans sur Lesche, w 1465 Han sur Lece, a w 1528 Ham sur Lez. Mieszkańcy nazywani są tutaj „Ayets”. Elektryczności Han-sur-Lesse dorobiło się dzięki Lucien’owi Stalars w 1915 roku. W czasach gdy miasteczko musiało mierzyć się z brakiem paliwa do koła starego młyna podłączono dynamo. Dwa druty pociągnięte przez całe miasteczko zasilały w każdej rodzinie jedną lampę. Jednakże pan Stalars miał bardzo trudny charakter i gdy tylko dochodziło do jakichś konfliktów, odcinano prąd całej społeczności.

Znowu zaczyna padać. Wchodzimy zatem do jednej z restauracji ulokowanej przy przecinającej miasteczko kamiennej drodze. Co ciekawe trudno tu o menu w innym języku niż francuski. W zasadzie z automatu otrzymujemy kartę dań po francusku, ale biorąc pod uwagę, że chyba przed żadną z restauracji nie widziałem menu w innym języku niż rodzimy, nie jestem zdziwiony. Również i kelner przy składaniu zamówień mówi tylko i wyłącznie po francusku, co jest dość urocze, choć zdaję sobie sprawę, że gdyby istniała bariera językowa, mogłoby to być frustrujące. Kończymy swój posiłek i ruszamy w dalszą drogę.
Rochefort
Kolejna z miejscowości na naszej trasie liczy sobie około 12 tysięcy mieszkańców. Jej nazwa pochodzi od łacińskiego rocha fortis iodnosi się do wychodni w południowej części miasta. Wraz z położonym niedaleko Han-sur-Lesse, Rochefort znane jest z jaskini Lorette odkrytej w 1865 roku, przyciągającej tu całą rzeszę turystów. Znajdziemy tu również Zamek Comtal pochodzący z XVIII wieku. Miejscowość słynie też z piwa Trappist warzonego przez lokalnych mnichów w klasztorze cysterskim. Warzelnia położona jest kilka kilometrów na północ od miasta i nie jest udostępniona do zwiedzania.

Durbuy
Ostatnim miejscem na naszej walońskiej liście jest chyba najbardziej urokliwa za wszystkich dotychczasowych odwiedzonych przez nas miejscowości, mianowicie Durbuy. Przez mieszkańców uznawane za najmniejsze „miasto” świata liczy sobie nieco ponad 10 tysięcy ludzi.

Dojeżdżamy tu już co prawda po zmroku, ale oświetlone lśniące od deszczu brukowane uliczki oraz zachowane w doskonałym stanie częściowo drewniane budynki wprawiają nas w zachwyt. Wzmianki o zamku pochodzą już z XI wieku, a w roku 1331 Durbuy poza zamkiem miało już swoją policję, jak i gmach sądu. Tym samym spełniało wszelkie warunki, aby uzyskać status miasta, co nadal jest podkreślane w dzisiejszych czasach przez lokalną społeczność. Znajdziemy tu restauracje, które znalazły się w przewodniku Michelin, luksusowe hotele, ale także niezliczoną liczbę szlaków do pieszych wędrówek w ciągu dnia. Durbuy wydaje się mieć wszystko, czego potrzeba do spędzenia idealnych wakacji, czyli fascynującą naturę, bogatą ofertę kulinarną, niezwykle klimatyczną starą część miasteczka oraz komfortowe miejsca noclegowe.


Wizytą w Durbuy kończymy niestety naszą przygodę z Walonią i wracamy do flandryjskiej rzeczywistości. Walonia zawładnęła naszymi sercami bez reszty. Trudno sobie wyobrazić, że w dzisiejszym pędzie rozwijającego się cały czas świata, a szczególnie w tak postępowym regionie Europy jakim jest cały Benelux, uchował się mały fragment terenu kompletnie nie z tej planety. Wszechobecny spokój, sielskość, idylla, bezstresowość, szalenie interesująca kultura lokalna, ogrom natury na wyciągnięcie ręki, życzliwość, to wszystko sprawia, że Belgia, do której jechałem kompletnie nieprzekonany, stała się jednym z najciekawszych krajów jakie do tej pory widziałem. Choć mówiąc Belgia, wprowadzam do swojej wypowiedzi pewną nieprecyzyjność, gdyż mowa o samej Walonii. Ale przecież Walonia to część składowa Belgii, ale jakże inna, jakże różniąca się od Flandrii. Myślę, że jest to miejsce, do którego jestem skłonny wrócić, zaszyć się w tej harmonii, spokoju, idylli, stać się częścią obezwładniającej natury.