Wieczór w międzynarodowym towarzystwie
Z daleka widzę podjeżdżającego Peugeota, a w nim oprócz Peymana dwóch innych mężczyzn. Jednym z nich jest pochodzący z Malezji Shawn, a drugim poznany już wcześniej Kai z Niemiec. Ten pierwszy zostaje z nami na noc, a ten drugi towarzyszy nam w zwiedzaniu miasta.
Udajemy się do kantoru, gdyż Kai chce wymienić pieniądze, żeby móc zapłacić za ostatni dzień spędzony w hostelu. Kantor jest zamknięty, a nas obiegają cinkciarze, całkowicie płosząc wystraszonego Niemca, który natychmiast chce opuścić to miejsce. Nie byli jednak w żaden sposób natarczywi. Cała sytuacja wyglądała dla mnie dość zabawnie, gdyż wszyscy z nich wyjęli kalkulatory, zaczęli obliczać kursu i przekrzykiwać jeden drugiego. Kursy jednak nie były zbyt korzystne dla naszego niemieckiego kolegi.
Wracamy zatem do samochodu, gdzie znajdujemy karteczkę za wycieraczką. Jak się okazuje to mandat za parkowanie w nieodpowiednim miejscu w wysokości jakichś dziesięciu, może dwunastu euro. Kai oczywiście czuje się zobligowany pokryć ów koszt i natychmiast wypłaca pieniądze Peymanowi. Jak się okazuje nie warto było się sprzeczać i targować kursu euro.
Następnym naszym celem jest hostel, gdzie Kai spędził ostatnią noc. Czekamy na niego na zewnątrz gdy reguluje rachunek i zabiera swój bagaż. Ma jeszcze troszkę czasu do spotkania ze swoim hostem. Wykorzystuje zatem okazję i idzie z nami na kolację.
Pierwotnie chcieliśmy zjeść tutejsze falafele, ale niestety stoisko z tymi rzekomo słynnymi zostało przeniesione. Szkoda nam marnować czas na dojazd do nowego miejsca sprzedawcy. Udajemy się tym samym na miejscowe fast foody, a będąc bardziej precyzyjnym na hot dogi. Danie jest przepyszne, wszyscy się zachwycamy, a ja chyba najbardziej, gdyż mój żołądek już bardzo zatęsknił za czymś normalnym. Może trudno uznawać fast food za coś normalnego, ale z uwagi na fakt spożywania potraw, do których kompletnie nie jestem przyzwyczajony, zjedzenie hot doga jest dla mnie w tym momencie wielką ucztą kulinarną. Po chwili dołącza do nas dwóch kolejnych chłopaków. To koledzy Peymana. Nie możemy z nimi przeprowadzić żadnej rozmowy, gdyż nie mówią w języku angielskim. Ucinam natomiast krótką pogawędkę z Shawnem, który początkowo sprawiał wrażenie niezbyt sympatycznego, ale przyzwyczajając się troszkę do jego specyficznego sposobu bycia, można z nim wymienić poglądy szczególnie na tematy podróżnicze. Otóż odbywa on zdecydowanie dłuższą wyprawę niż moja. Zebrał trochę pieniędzy, zostawił pracę i ruszył z Malezji przez kraje azjatyckie w stronę Europy.
– Wiesz, jednym z moich marzeń jest przejazd rowerem przez Pamir, poczynając w Kirgistanie, a kończąc właśnie w Tadżykistanie. – opowiadam Shawnowi.
– Pamir powiadasz? Spójrz. – wyjmuje telefon i pokazuje mi spektakularne zdjęcia górskich krajobrazów.
– Niezwykłe. Byłeś tam?
– Tak, co prawda nie rowerem, ale łapałem stopa. Widzisz tego typka na zdjęciu? Zabrał mnie pod warunkiem, że zatańczę z nim ich tradycyjny taniec.
– Muszę już się zbierać. Mój host już na mnie czeka. Trzymajcie się. Miło było – rozmowę przerywa Kai.
Co ciekawe również Kai zamierzał przerwać pracę i wyjechać na dłuższą podróż po świecie. W zasadzie większość osób napotkanych na mojej trasie to osoby, które porzuciły pracę i zajęły się podróżowaniem na poważnie.
– Chodźcie na papierosa. – wtrąca Peyman.
– Hmm, nie palę, ale ok, mogę Ci potowarzyszyć. – odpowiadam.
Kierujemy się na drugą stronę ulicy i stajemy przy ścianie jednego z budynków, tak, żeby nikt nas nie przyuważył. Mój host wyjmuje trzy papierosy i podaje je każdemu ze swoich kolegów. Jeden z nich jest totalnie wyłączony z rozmowy i cały czas wpatruje się w telefon, pisząc z kimś wiadomości tekstowe.
– On już tak ma. Pisze ze swoją dziewczyną. – wyjaśnia Peyman. – Nie mów tylko w domu, że paliłem. Moi rodzice nie byliby zachwyceni. – kontynuuje.
– Niczym się nie przejmuj. Niczego nie powiem. – odpowiadam.
– Wiesz, generalnie po jedzeniu dobrze jest zapalić. To modne wśród młodych chłopaków.
Cała trójka kończy wypalanie papierosów, żegnamy się z kolegami mojego gospodarza i ruszamy w stronę auta. Podróż do domu zajmuje jakieś pół godziny, gdyż musimy znowu dostać się na obrzeża miasta.
– Dziś znowu zrobię niespodziankę moim rodzicom.
– Jak to? – pytam
– Nie wiedzą, że mam kolejnego gościa.
To niesamowite. On przychodzi każdego dnia, przyprowadzając do domu kogoś nowego, myślę sobie. Co pomyślą rodzice? Pewnie pewnego dnia się zezłoszczą. Nic z tego. Shawna witają tak samo serdecznie jak i mnie poprzedniego dnia. Tym razem nie jemy kolacji, gdyż posililiśmy się na mieście. Gotujemy herbatę, kroimy owoce i zasiadamy na dywanie.
Hafez i irańska gra karciana na deser
– Znacie Hafeza, prawda? Otóż mówi się, że gdy ma się jakiś problem, należy otworzyć jego poezję na przypadkowej stronie, gdzie znajdzie się rozwiązanie ów problemu. Pomyślcie zatem o jakimś problemie przez chwilę. Możemy zaczynać?
– Ok, zaczynajmy.
W tym momencie Peyman otworzył poezję i zaczął tłumaczyć znajdujący się na przypadkowej stronie fragment. Zabawa trwa przez jakiś czas w najlepsze, po czym nasz gospodarz uczy nas jednej z irańskich gier w karty. Dobieramy się w pary. Ja gram z Shawnem, natomiast Peyman ze swoją mamą. Za każdym razem jednak przegrywamy, gdyż mama naszego hosta okazuje się mistrzynią tej gry, która zasadami przypomina trochę remibrydża. Czas mija nieubłaganie, Shawn ucieka spać, a ja spędzam jeszcze blisko dwie godziny na rozmowach. Kolejnej nocy nie prześpię, gdyż spędzę ją w autobusie, wracając na północ kraju, a zatem planuję pospać dziś troszkę dłużej. Kończymy grę, ja udaję się pod prysznic i do łóżka, a żeby być bardziej precyzyjnym, powinienem użyć raczej określenie na podłogę.
Kolejne pożegnanie
Kolejny dzień rozpoczynamy śniadaniem i po raz kolejny uświadamiam sobie jak doskonałymi gospodyniami są irańskie kobiety. Mama Pyemana zastawia stół pyszną jajecznicą z pomidorami oraz zestawem różnych warzyw. Dla odmiany po szklance herbaty, wypijam filiżankę dość mocnej kawy. Peyman spogląda na Shawna i się uśmiecha, gdyż dla Malezyjczyka dość sporym wyczynem jest siedzenie na dywanie.
– Maciej, po Tobie widać, że spędziłeś już trochę czasu w Iranie. Siedzisz całkiem spokojnie, a Shawn musi się sporo nagimnastykować. – żartuje nasz gospodarz.
Pomagamy w posprzątaniu naczyń po posiłku. Udaję się spakować wszystkie moje rzeczy, wyjmuję upominki zabrane z kraju i wręczam Peymanowi. Po raz kolejny przychodzi smutny moment pożegnania się z rodziną. Ściskamy się zarówno z mamą jak i tatą Peymana, którzy wzruszają mnie po raz kolejny, oznajmiając że będą tęsknić za gościem z Polski. Zabieram plecak i schodzimy na dół, by po raz kolejny udać się do miasta.
Tym razem kierujemy się w stronę dworca, w celu zakupienia biletu na mój wieczorny kurs do Kaszan. Tak, będę wracał właśnie tam, a nie bezpośrednio do Teheranu, ale o tym troszkę później. Wchodzimy do części dworca z kasami. W pierwszej, do której podchodzimy kierują nas do budynku obok. Linię do Kaszan obsługuje inny przewoźnik. Ostatecznie kupuję bilet na godzinę osiemnastą, zostawiam bagaż w przechowalni i ruszamy w stronę bazaru.
Bazar po raz ostatni
To ostatnia wizyta na irańskim bazarze, a tym samym ostatnia szansa przed wyjazdem do kraju na dokonanie małych zakupów. Nie mógłbym opuścić kraju, nie zabierając ze sobą tradycyjnego rusary. Niestety poszukiwania są dość mozolne, gdyż wybranie chusty dobrej jakości graniczy z cudem. Większość z oferowanych produktów to sztuczne, chińskie twory. Co prawda każdy ze sprzedawców zachwala swoje produkty i zapewnia, że to czysta bawełna, jedwab czy też kaszmir, jednakże mało kiedy wypowiedzi znajdują odzwierciedlenie w rzeczywistości. Na szczęście mam obok siebie Peymana, który jako lokalny, ma większe pojęcie na temat tutejszych tekstyliów niż ja. Po długich bojach w końcu kupuję dwie różnego rodzaju chusty, a kupno jednej z nich przebiega w dość zabawny sposób.
– To nie może być kaszmir. Jest za tani, a to jeden z droższych materiałów na świecie. – stwierdzam.
– Skoro jest za tanio, może Pan zapłacić więcej. – żartuje sobie sprzedawca.
Ostatecznie zostajemy przy cenie wyjściowej produktu, a ja z dwoma chustami w torbie udaję się po przyprawy. Gdy byłem w Teheranie zakochałem się w miejscowej herbacie, a to za sprawą dodatków dosypanych przez Hassana, właściciela jednego ze sklepów na bazarze w stolicy. Mimo, iż nie byliśmy się w stanie porozumiewać, spisał wszystkie ingredienty na kartce w języku perskim. To właśnie tą samą kartkę w tej chwili wyjmuję z portfela i podaję sprzedawcy, który błyskawicznie pakuje do torby ów produkty. Niestety jeden z nich nie jest dostępny, ale zawsze jest lepiej wyjść z czymś, niż z niczym, a tym samym radosny i spełniony opuszczam stoisko z przyprawami.
Przydałoby mi się jeszcze jakieś małe rękodzieło. Udajemy się do sklepiku z drewnianymi pudełkami wyglądającymi jakby były pomalowane. Ów pudełka nie są jednak malowane, a wysadzane malutkimi kosteczkami drewna, składanymi w całość niczym puzzle. Wyjściowa cena pamiątki to 150.00 riali, jednakże Peyman okazuje się być również doskonałym negocjatorem i zbija cenę ostatecznie do 120.000 riali. W ten sposób skompletowałem cały zestaw pamiątek, które zabiorę ze sobą do domu.
Poprzedniego dnia nie udało nam się skosztować tutejszych falafeli, ale mój gospodarz doskonale zapamiętał nowe miejsce wskazane mu dzień wcześniej przez osobę spotkaną w parku, gdzie nie znaleźliśmy sprzedawcy rzekomo najlepszych falafeli w mieście. Tym razem się udało. Na chodniku przy ulicy stoi starszy pan ze znajdującym się przed nim blaszanym wózkiem w formie grilla. Całość, dość małych rozmiarów, sprawia niechlujne wrażenie. Na bocznej części ułożono płaty chleba, przed częścią grillową, gdzie smaży się mięso, ustawiono butelki z sosami. Pod stanowiskiem znajdują się wiadra z surówkami. Do ulicznego fast fooda w postaci zawiniętego chleba z zawartością mielonego mięsa w formie kółeczek, surówek i różnorakich sosów, dostajemy po butelce tutejszego napoju o dość zabawnej nazwie zam. W smaku przypomina on oranżadę, jaką mogliśmy kupić w latach dziewięćdziesiątych w polskich sklepach. Siadamy na ławce za stoiskiem i rozkoszujemy się smakiem falafeli. Muszę przyznać, iż smakują one dużo lepiej niż wyglądają, ale to chyba reguła w tego typu lokalach. Powoli kończymy naszą ucztę i postanawiamy sobie uciąć krótki, ostatni już spacer przez miasto.
Powolnym krokiem udajemy się w stronę zamku, mijając sprzedawców starych przedmiotów. To oczywiście proceder nielegalny, przypominający troszkę ten z europejskich miast chociażby takich jak Paryż czy Barcelona, gdzie wzdłuż ulicznych pasaży ustawiają się najczęściej złodziejaszki i próbują opchnąć turystom różnorakie towary. Tak samo sytuacja ma się i tutaj. Robi się coraz ciemniej, a my siadamy na trawniku przed samymi murami zamku. To już ostatnie chwile w Shiraz, ostatnie momenty z Peymanem.
– Będzie mi Ciebie brakować. – oznajmia.
– Trudno mi dziękować za Twoją dobroć, serdeczność, gościnność. Wyciągnąłeś mnie z opresji. Gdyby nie Ty, nie wiem co zrobiłbym.
– To nic wielkiego. Nic takiego nie zrobiłem.
– Chciałbym jeszcze zostać, ale niestety czas wracać. Tak to już jest. Coś się zaczyna i coś się kończy.
– Też chciałbym, żebyś jeszcze został, no ale cóż, czas na nas. Chodź złapię dla Ciebie jakąś taksówkę.
Wstajemy z trawnika i idziemy na sporych rozmiarów rondo, gdzie dookoła przy chodniku znajduje się postój taksówek. Peyman negocjuje cenę z jednym z kierowców.
– Zapłacisz 5.000 riali. Troszkę się wstydzę, ale czy mógłbym się pożegnać po irańsku? Zapewniam, że nie jestem gejem.
Tak naprawdę nie wiedziałem jak wygląda irańskie pożegnanie, ale bez wahania się zgodziłem. Mój gospodarz obejmuje mnie i całuje w oba policzki. Ta forma pożegnań jest już mi znana z Francji, tym samym nie wywołuje jakiegoś wielkiego zdziwienia.
– Wszystkiego dobrego bracie. Będę tęsknił.
– Będziemy w kontakcie. Żegnaj! – taksówka odjeżdża w stronę dworca, ja wsiadam do autobusu i ruszam w stronę Kaszan.