W poszukiwaniu gry świateł
Dzień rozpoczynamy dość wcześnie, nie tracąc czasu na śniadanie natychmiast udajemy się do meczetu. W drodze do miasta na wszystkich trzech pasach dojazdowych dostrzegam z oddali sznury samochodów zapychających ulice. Nie jest to niczym szczególnym o tej porze dnia, zresztą tak jak i w krajach europejskich wszyscy próbują dostać się do pracy. Zahaczamy również o stację paliw, gdzie cena po raz kolejny mnie zaskakuje. Otóż litr czy to benzyny, czy też oleju napędowego kosztuje tyle samo, a mianowicie 10.000 riali, co w przeliczeniu na naszą walutę daję sumę złotówki z groszem. Zatankowanym pojazdem ruszamy w kierunku meczetu.
Zbliża się zatem jeden z kulminacyjnych momentów mojej podróży, gdyż to właśnie ten obiekt znajduje się we wszystkich prospektach reklamowych opisujących podróże po tym jakże niezwykłym, różnorodnym i bogatym kulturowo kraju. Po wejściu do środka jestem zauroczony przenikającymi całe pomieszczenie kolorami. Niestety nie jest to jedno z tych miejsc, gdzie można usiąść i pogrążyć się w przemyśleniach, gdyż to właśnie tutaj zmierzają wszyscy turyści żądni oryginalnych zdjęć, które potem będą mogli umieścić na portalach społecznościowych. Pozostaje cieszyć się chwilą, podziwiać piękne witraże oraz mieniącą się w różnych kolorach podłogę.

Wnętrza Nasir ol Molk
Tutaj po raz kolejny ucinam sobie krótką pogawędkę z Rachidem dotyczącą fotografii. Otóż mam dość spore problemy, żeby uchwycić kadr jaki widzę oczyma wyobraźni, gdyż nie posiadam obiektywu szerokokątnego.
– Spójrz w wizjer i zobacz jak wygląda kadr przy założonej czternastce. – mówi mój marokański znajomy.
Efekt zdumiewający. Taki jaki właśnie życzyłbym sobie uzyskać. Muszę się koniecznie rozejrzeć za jakimś szerokokątnym obiektywem. – odpowiadam.
Powolnym krokiem opuszczamy budynek i udajemy się na jego równie ciekawy dziedziniec, gdzie nie ma już tylu fotograficznych zapaleńców. Po środku patio widzę nieckę z wodą koloru zielonego. Spaceruję po dziedzińcu, zbliżam się do ścian, moją uwagę przykuwają różnokolorowe wzorki. Peyman informuje nas o nowym gościu, a w zasadzie turyście, który poprosił go o towarzystwo w trakcie zwiedzania miasta i będzie za nami czekał przed wyjściem z meczetu.

Nasir ol Molk na zewnątrz
Kai to wysoki, ogolony na łyso, dwudziestokilku letni Berlińczyk. Stoi i czeka na nas z grupką trzech irańskich dziewczyn chcących uwiecznić chwilę na wspólnej fotografii. Każdy wyciąga swój aparat co prowadzi do niemałego zamieszania. Witamy Kaia, a ja natychmiast wykorzystuję okazję, żeby porozmawiać sobie z sąsiadem z zachodniej granicy. Przybył tutaj dnia poprzedniego i zamierza zostać przez dwa najbliższe tygodnie. Na noc zatrzymał się w hostelu, ale w międzyczasie znalazł sobie hosta, który będzie mógł go odebrać wieczorem, dlatego postanowił znaleźć kogoś, z kim będzie mógł wspólnie zwiedzić miasto.
Mityczne Persepolis
Udajemy się do jednego z tutejszych muzeów. Rachid i Letitia zostają na zewnątrz, gdyż nie są zainteresowani zwiedzaniem. Zbliża się południe, a moim głównym celem dzisiejszego dnia, jak i momentem kulminacyjnym, zwieńczającym całą podróż jest wyprawa do wymarzonego już w dzieciństwie Persepolis. Proszę Rachida jeszcze raz o przypomnienie na szybko wskazówek dotyczących dojazdu do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów od miasta kompleksu. Biorę taksówkę i udaję się na dworzec. Wysiadam na jednym z peronów i kieruję się w stronę starych, zdezelowanych minibusów, mających wytyczone miejsce postojowe za główną częścią dworca.
– Marvdasht? – pytam spoglądając na najprawdopodobniej kierowcę stojącego przy busie.
Skinął głową w moją stronę, a ja patrząc na prawie po brzegi wypełniony bus, bez wahania wsiadam do środka płacąc kierowcy 20.000 riali, czyli równowartość dwóch złotych. W pojeździe zostało jeszcze jedno wolne miejsce i czeka on tak długo, aż ktoś przyjdzie i kupi bilet. Poziom komfortu jazdy jest dość niski, ale za tą cenę niewiele można wymagać. Ruszamy w kierunku wspomnianego miasta. Cała podróż trwa około godziny, a ja wysiadam w centralnym punkcie Marvdasht, czyli tak jak polecił mi Rachid. Kolejnym celem jest złapanie taksówki. Zaczynam standardowe negocjacje.
– 50.000. – proponuję jednemu z kierowców.
– 100.000 odpowiada. – ja bez słowa odchodzę.
Zmierzam ku kolejnemu, jednakże zanim zdążyłem dojść do samochodu, ów taksówkarz, z którym przed chwilę podejmowałem próby negocjacji, podjeżdża do mnie znowu.
– 80.000. – krzyczy.
– 60.000. – moja ostatnia propozycja.
Zgadza się i po piętnastu minutach jestem już u wrót Persepolis. Ledwie dziewięć kilometrów od tegoż miejsca znajduje się inny, niemniej ciekawy kompleks o nazwie Naqsh-e Rostam. Nie mogę się dogadać z taksówkarzem, gdyż nie mówi on niestety w języku angielskim. Z pomocą przychodzi wysoki, szczupły starszy siwy człowiek w kapeluszu, dżinsach i kowbojskich butach. Pyta czy potrzebuje przewodnika po Persepolis i proponuje mi cenę 500.00 riali za każdą godzinę zwiedzania, a całość ma trwać około dwóch godzin.
– Przemyślę to. Na razie potrzebuję pomocy w tłumaczeniu. Moja propozycja to 80.000 riali za podróż do Naqsh-e Rostam, półgodzinny postój i powrót do Persepolis – odpowiadam.
Taksówkarz nie chce się niestety zgodzić na moją propozycję i upiera się przy 100.000 riali. Odchodzę na chwilę i próbuję poszukać innej możliwości. Niestety takowych brak. Wracam do taksówkarza i godzę się na zaproponowaną cenę.
Dojeżdżam do doliny położonej pośród gór Zagros. Przed sobą widzę wykute komory grobów achemenidzkich królów, a mianowicie Dariusza I Wielkiego, Kserksesa I, Artakserksesa I i Dariusza II. Podchodzę bliżej skał i podziwiam piękno starożytnej architektury ozdobione niezwykłymi reliefami.

Naqhs-e Rostam
Powolnie spaceruję od jednego do drugiego grobu, mając wzrok zawieszony wysoko w górze, gdyż zabytki nie znajdują się na linii oczu, lecz nieco powyżej niej. Uroku i patetyczności zwiedzania ów obiektu dodaje silnie wiejący wiatr, jakby przypominający o wielkości i potędze władców dawnych czasów.
Gdyby były to realia europejskie, można by się spodziewać rzeszy turystów, jednakże nie należy zapominać, że znajdujemy się na terenie Iranu, kraju odizolowanym od świata, także poza mną jest jeszcze dwójka znajomych turystów z Włoch oraz trzy małe wycieczki z Niemiec i Francji. Czas nieubłaganie ulatuje, a przede mną punkt kulminacyjny mojej wyprawy. Pospiesznie wracam do czekającego przed wejściem do obiektu taksówkarza, który zabiera mnie do Persepolis. Reguluję rachunek za przejażdżkę, udaję się do kasy, kupuję wejściówkę do kompleksu i dzwonię jeszcze raz do Rachida.
– Powiesz mi jak wygląda ten człowiek, który był wczoraj waszym przewodnikiem? – pytam po raz kolejny.
– Nosi duży kapelusz, chudy, starszy siwy facet, przypomina Indianę Jonesa. Typowy archeolog.
– Dobrze. To musi być zatem mężczyzna, którego przed momentem spotkałem, ale chciał 500.000 riali za każdą godzinę oprowadzania.
– W żadnym wypadku się na to nie zgadzaj. Powiedz, że oprowadzał wczoraj Twoich znajomych z Francji, którzy za całość zapłacili 500.000.
– Ok, zadzwonię do niego, spotkam się i tak mu powiem. Jeszcze raz dziękuję Ci za pomoc i do usłyszenia!
Wyciągam wizytówkę z numerem do przewodnika.
– Dzień dobry. Rozmawialiśmy jakąś godzinę temu na temat oprowadzania po Persepolis. Jestem przy kasach. Jeśli mógłby Pan przyjść dogadamy szczegóły.
– Dobrze. Będę za dziesięć minut, gdyż poszedłem do domu. Do zobaczenia.
W oddali widzę zbliżającego się w moją stronę starszego mężczyznę. Tak, to musi być mój przewodnik.
– Proponuję Panu 500.000 riali za całą turę i ani grosza więcej.
– Ok.
Jestem dość mocno zaskoczony jak szybkie i skuteczne były to negocjacje. Zaczyna się jeden z najwspanialszych momentów mojego życia. Jestem coraz bliżej wejścia do mitycznej krainy starożytnej Persji. Kontrola biletów, przekraczam bramkę i stąpam już po terenie kompleksu.

Mityczne Persepolis
Zwiedzanie zaczynamy od zewnętrznej części. Podchodzimy do niezwykle wysokich murów, na których u podnóża monumentalnych gór osadzone jest miasto. Odwracam się za siebie i widzę stelaże namiotów pozostałych po zorganizowanych obchodach uczczenia 2500 rocznicy Cesarstwa Perskiego. Celebracja miała miejsce w październiku roku 1971, a kontrowersyjne poczynania ówczesnego ostatniego Szacha Iranu Mohameda Rezy Pahlavi były żywiołowo obserwowane przez całą społeczność irańską. Sama konstrukcja obozowiska z jednym centralnym namiotem w środku była wzorowana stylem Aleksandra Macedońskiego, znienawidzonego przez Irańczyków. Nad przygotowaniem potraw dla przybyłych z całego świata gości czuwało trzystu kucharzy sprowadzonych specjalnie na ten cel z Francji. Szach w ten sposób pokazał jak traktuje swoją, uznaną za jedną z najznamienitszych na naszym globie, kuchnię.
Wchodzimy po schodach do głównej części Persepolis. Spodziewałem się tutaj tłumów ludzi chociażby jak w paryskim Luwrze. Nic z tego. Mój wzrok obejmuje co najwyżej kilka rodzin oraz kilka par turystów. Nie widzę ani jednej grupy zwiedzających. Skoro nie ma ich tutaj, nie będzie ich nigdzie. Powolnym krokiem przemierzam ruiny pałaców, oczami wyobraźni, wspomagany opowieściami archeologa przenoszę się do czasów panowania Dariusza I Wielkiego. Mijam stojące filary i wchodzę do legendarnego pałacu stu kolumn. Następnymi na liście są pałac Apadana, pałac centralny oraz pałace królewskie.
Zwiedzanie całego obiektu zajmuje mi trzy godziny i zwieńczone jest wejściem na znajdujące się za ruinami szczyty górskie. Oczywiście nie wspinam się na samą górę i przystaję na pewnej wysokości. Dzień chyli się ku końcowi. Czekam na jeden z najbardziej patetycznych momentów mojej podróży, na jej apogeum, a mianowicie zachód słońca nad upadłym królestwem Persji. Parafrazując Somerseta Maughama, urzeczonego zagadkowym czarem zabytków kambodżańskiego Angkoru, można by bez cienia wątpliwości rzec, iż nie można umrzeć, nie zobaczywszy magicznego Persepolis. Słońce powoli chyli się ku horyzontowi i znika za drzewami, a ja udaję się w kierunku parkingu, by złapać taksówkę do Marvdasht, gdzie wsiądę w busa powrotnego do Shiraz.

Persepolis z przeciwległego wzgórza
Oficjalnych taksówek nie ma, ale podjeżdża jakiś młody chłopak i oferuje podrzucenie mnie do miejscowości docelowej. Zabiera jeszcze jakąś dziewczynę. Płacę zaledwie 30.000 riali i po dwudziestu minutach jestem już u celu. Oczywiście od razu po wyjściu z auta jestem atakowany przez taksówkarzy, ale informuję, że szukam stacji autobusowej, a oni życzliwie pokazują mi drogę. Mam szczęście, gdyż zdołałem jeszcze utrafić w pełną godzinę i w ostatniej chwili wbiegam do autobusu. Na następny musiałbym czekać kolejną godzinę. Strasznie zmęczony, ale niezwykle szczęśliwy udaję się do Shiraz. Kawałek przed dojechaniem do celu wyjmuję telefon i wybieram numer do Peymana.
– Cześć. Jesteś może jeszcze w mieście? Za chwilę będę na dworcu.
– Jestem niedaleko dworca, więc wyjdź przed budynek i za pięć minut tam podjadę. Do zobaczenia.