Do miasta największego, a zarazem najsłynniejszego irańskiego poety docieram skoro świt. Mimo, że jest dopiero godzina piąta i słońce jeszcze nie pojawiło się na horyzoncie, na zewnątrz nie czuć chłodu. Tradycyjnie jak na każdym dworcu, tuż po wyjściu z autobusu, otacza mnie chmara taksówkarzy. Mając już jako takie doświadczenie w negocjacjach, nie daję się namówić żadnemu z nich, opuszczam strefę i udaję się do tych mniej legalnych, niezrzeszonych. Cena oczywiście drastycznie spada już u pierwszego z nich. Pokazuję adres w języku perskim, gdyż mój kolejny gospodarz w takiej wersji mi go udostępnił i ruszam do celu.

Dochodzi do dość kuriozalnej sytuacji gdyż uprzednio wbiłem ów adres na mapę, która pokazała mi go w zupełnie innym miejscu niż udaje się taksówkarz. Jak się finalnie okazało to on miał rację, a mapa nie poradziła sobie z odczytaniem adresu w języku perskim. Wysiadam zatem w punkcie docelowym i próbuję się dodzwonić do mojego hosta. Niestety kilkanaście kolejnych prób okazuje się nieskutecznych. Co prawda jest dopiero bardzo wczesny ranek, ale poprzedniego dnia jasno wskazałem o jakiej porze do niego przyjadę. Udaję się zatem na przystanek, gdzie spędzam kolejne dwie godziny. Wokół nic się nie dzieje. Jest piątek, dzień wolny w kulturze muzułmańskiej. Ludzie nie jadą do pracy, na ulicy totalne pustki, zero jakiegokolwiek ruchu. Pozostaje mi czekać.

Z krótką wizytą u Ehsana

Krótko przed godziną ósmą dzwoni telefon. To Ehsan, nareszcie udało się załapać jakiś kontakt. Nakierowuje mnie na swoje mieszkanie, gdzie trafiam chwilę później. Młody chłopak niskiego wzrostu otwiera drzwi tradycyjnego irańskiego patio znajdującego się przed wejściem do domu. Przez wąski, krótki korytarz wchodzimy do dużego salonu połączonego z kuchnią. Wita mnie jego cała rodzina, ojciec, matka oraz dwie siostry. Tuż obok ulokowany jest drugi, sypialniany pokój, gdzie śpi trzech młodych mężczyzn. Jeden z nich to brat Ehsana mieszkający na co dzień w stolicy. Dwóch pozostałych to goście ze Słowenii i Francji. Ehsan przygotowuje śniadanie i wszyscy zasiadają wokół nakrycia ułożonego tradycyjnie na podłodze. Do wymienionej trójki dołącza jeszcze jego kolega i ojciec. Atmosfera od samego początku wydaje mi się być zgoła dziwna. Głównym wodzirejem spotkania jest kolega mojego hosta, jednakże opowiadane przez niego żarty wydają się być wymuszone. Chłopak siedzący obok mnie okazuje się być Francuzem. Ma na imię Morgan i pochodzi z małej wioski w Bretanii. Wykorzystuję okazję do praktykowania języka francuskiego i ucinam sobie z nim krótką pogawędkę.

– Byłeś już w Persepolis? – pytam.

– W zasadzie nie. Miałem tam się wybrać wczoraj, ale kolega naszego hosta próbował mnie naciągnąć na 65 euro za przejażdżkę w obie strony, przy czym normalna cena to około 20 euro. Poza tym nieźle skasował mnie za wyprawę do miasta. Wpakowali mnie na siłę w podstawioną już taksówkę, która jak się okazało jest własnością kolegi Eshana. Zawiózł mnie do miasta, gdzie chciał na mnie czekać w każdym z odwiedzanych przeze mnie miejsc. Po dwóch godzinach zorientowałem się, że coś jest nie tak i że nie interesuje mnie taka forma zwiedzania. Niestety rachunek był już również dość wysoki. Jeśli masz inną możliwość, nie zatrzymuj się tutaj.

W tym momencie przypomniałem sobie dość dziwną sytuację z dnia poprzedniego. Otóż gospodarz podał mi numer do taksówkarza i powiedział, że koniecznie mam się z nim umówić na odbiór mnie z dworca.

– Śniadanie zjedzone? Na zewnątrz czeka już taksówka. Pojedziecie do Persepolis. – oznajmia Ehsan.

– Na dziś mam inne plany. Chcę zwiedzić miasto. Może jutro. – odpowiadam.

– Ja również nie mam dziś ochoty. Wolę wybrać się do miasta. – oznajmia Morgan.

Po minie Ehsana widzę, że jest niepocieszony ów faktem. Żeby nie zaogniać sytuacji, korzystamy z usług jego kolegi i prosimy, aby zawiózł nas do miasta. Wysiadamy w pobliżu zamku, jednego z głównych punktów miasta i mówimy aby nie czekał za nami, gdyż będziemy eksplorować okolice na pieszo. Wyjmuję mapę i próbuję wdać się w rolę przewodnika. W międzyczasie wchodzę na stronę internetową, zostawiając wiadomość SOS z informacją o poszukiwaniu noclegu.

Zamek Kharim Khan

Spacerem przez miasto z francuskim kompanem

Już od poprzedniego wieczoru odczuwam dolegliwość żołądka. Bardzo możliwe, iż jest to spowodowane moim spożywaniem wody z umieszczonych w mieście źródeł. Ból się nasila, a nie posiadam niestety żadnych tabletek, więc jedynym pomysłem jaki mi przychodzi do głowy jest zakup puszki z coca-colą, co czynię w jednym z pobliskich sklepików.

Zaczynam wodzić nosem za zapachem świeżo pieczonego chleba. Stoisko musi się znajdować gdzieś niedaleko. Moja intuicja tym razem nie zawiodła, a oczom ukazuje się ubrany w biały kitel sprzedawca ze znajdującym się przed nim czymś na styl grilla, gdzie starannie ułożone są kawałki świeżo pieczonego chleba. Nie zastanawiam się ani chwili i kupuję dwa duże płaty dla siebie i dla Morgana. Idąc przez miasto zostajemy zahaczeni przez przechodnia proszącego o odłamanie kawałka z naszego posiłku. Mój kolega częstuje starszego mężczyznę wyglądającego na bezdomną osobę.

Nie mamy szczegółowo obranej trasy naszej wycieczki i udajemy się w stronę bazaru. Przechodząc przez pierwsze jego skrzydło zauważam troszkę inną atmosferę niż dotychczasowych tego typu miejscach. Dużo tutaj podejrzanie wyglądających typów z rozłożonym na podłodze towarem różnej maści. Ruszamy dalej i wychodząc z bazaru kierujemy się w lewą stronę w dość wąską uliczkę. Mijamy chłopaka na motorze, który krzyczy abyśmy tam nie szli. Przystajemy na chwilę, ale nie zważamy na jego uwagi, jednakże chłopak nie ustaje, cofa się i nadal nalega, pokazując jednoznacznym gestem, że możemy nieźle oberwać idąc dalej. Nie podejmujemy ryzyka, cofamy się i obieramy inną ścieżkę.

Udajemy się do mauzoleum Shah-e Chaeragh, gdzie złożono szczątki Sayyeda Mir Ahmada, brata Imama Rezy. Jest to miejsce szczególne dla muzułmanów i jako turyści niekoniecznie musimy tu zostać wpuszczeni. Szczęśliwie trafiamy na wolontariuszy, którzy w tych dniach oprowadzają przybyszy po obiekcie, wyjaśniając im najważniejsze kwestie związane ze świątynią. Do naszej dwójki dołącza jeszcze podróżniczka z Chin.

Dziedziniec przed mauzoleum Shah-e-Cheragh

Należy rozumieć różnice między meczetem, a świętym miejscem kultu. Otóż pierwsze z nich jest miejscem spotkań wierzących, udających się tam w celu modlitwy. Drugie również jest punktem modlitw, ale różni się od pierwszego dość istotnym faktem. Otóż w miejscach świętych spoczywają szczątki osób odgrywających ważną rolę w religii islamskiej.

Ruszamy przez dziedziniec do głównej części świątyni. Zdejmuję buty, wkładam je do specjalnie przygotowanych woreczków i udaję się do środka, gdzie od samego wejścia zatyka mi gardło. Nie potrafię wypowiedzieć ani jednej sylaby, a do oczu cisną się łzy. Pierwszy raz w życiu architektura wywiera na mnie tak potężne wrażenie, iż nawet długo po powrocie do kraju nie znajduję słów, by opisać piękno, kunszt i poezję trudu pracy rąk ludzkich. To miejsce olśniewa swoją boskością, każdy element maluteńkiego lustra mieni się i wręcz oślepia swą potęga przybywających tu turystów i modlących się ludzi. Chodzę dookoła próbując uważać na osoby oddające się zadumie i sprawujące modlitwę. Podłoga wyłożona jest dywanami, natomiast wszystkie ściany utkane milionami szkiełek. To niezwykłe doświadczenie, jedno z tych których nie da się przełożyć w żaden sposób na papier. To jedno z tych miejsc, które koniecznie trzeba zobaczyć. Przystajemy przy jednej ze ścian, a wolontariusz chwyta za kamień i pokazuje nam w jakim celu się ich używa. Historię kamienia znałem już wcześniej, gdyż wyjaśnił mi ją mój niezwykły przewodnik z Isfahanu, Reza. Przemieszczamy się dalej, robimy sobie kilka pamiątkowych zdjęć w dozwolonej strefie i wychodzimy z powrotem na dziedziniec, gdzie spotykamy się z naszą koleżanką z Chin.

Fascynujące wnętrza mauzoleum Shah-e-Cheragh

Nasz wolontariusz zaprasza nas do osobnej salki na mały poczęstunek i oczywiście filiżankę herbaty, tudzież napoju orzeźwiającego zgodnie z życzeniem. Przy okazji małej uczty każdy z nas otrzymuje do ręki list. Jego wydźwięk jest niestety mocno propagandowy, krytykujący państwa zachodnie, kładzie nacisk na wychwalanie islamu jako najważniejszej religii. Oczywiście z kurtuazji doczytuję ów wywód do końca, dziękuję za oprowadzenie mnie po obiekcie, za poczęstunek i ruszam w dalszą drogę z moim kolegą z Francji. Jestem dość mocno zmęczony, mimo iż to początek dnia, ale moją ostatnią noc spędziłem w autobusie. Kładziemy się zatem na chwilę na trawniku pobliskiego parku.

Po krótkim odpoczynku i niemal drzemce udajemy się w stronę rzeki Khoshk. Przedostajemy się na drugą stronę i odwiedzamy mniejszą, ale niemniej piękną świątynię Imamzadeh-Ye Ali Ebn-E Hamze. Nie spędzamy tu tak dużo czasu jak w poprzednim tego typu miejscu. Morgan ma problem ze znalezieniem pozostawionych na zewnątrz butów. Jak się okazało ktoś grzecznie przeniósł je do przeznaczonego do tego celu malutkiego pokoiku znajdującego się po lewej stronie od głównego wejścia.

Świątynia Imamzadeh-Ye Ali Ebn-E Hamze

Najważniejszym punktem naszej wizyty i ukoronowaniem upalnego dnia ma być dziś pomnik największego, najsłynniejszego i najważniejszego poety w perskiej kulturze, Hafeza. Irańczycy mają swoje powiedzenie uwypuklające ważność tej osobowości w ich życiu codziennym. Otóż każdy dom musi mieć dwie rzeczy, Koran oraz tomik poezji Hafeza. To ikona, bohater narodowy, kochany, uwielbiany, czczony jak zachodnie gwiazdy muzyczne. Praktycznie każdy z Irańczyków jest w stanie przytoczyć frazy z jego poezji, przypisując je tematom społecznym, tudzież politycznym. U wejścia wita nas długi, wąski trawnik porośnięty zieloną trawą i umieszczonymi pośrodku niskimi na kilkadziesiąt centymetrów latarniami.

Wejście do ogrodów

Na samym przedzie dwa rzędy kilkunastostopniowych schodów prowadzących do wyższej części kompleksu, gdzie znajduje się grób Hafeza, czczonego przez Irańczyków.

Grób Hafeza

Niezwykłą atmosferę pomaga wytworzyć poezja czytana w oryginale i puszczana z zainstalowanych dookoła głośników. Oddaję się leniwemu spacerowi po tutejszym ogrodzie. Na tyłach obiektu za murem spowite w mgle, a raczej w kurzu pustynnego piachu, wyłaniające się monumentalnie szczyty górskie. Spacer kończę na trawniku, gdzie ucinam sobie krótką przerwę. Obok mnie leżą Włosi spotkani dwa dni wcześniej w Yazd. Zamykam oczy, na chwilę przysypiam, po czym budzi mnie dzwoniący telefon. Spoglądam na ekran, nie znam jednak numeru. Odbieram, bo może to jakaś odpowiedź na moje ogłoszenie zostawione dwie godziny wcześniej na stronie internetowej.

Perski wybawca

– Halo, witaj. Paymen z tej strony. Widziałem Twoje ogłoszenie SOS. W zasadzie mam dziś już dwójkę gości, ale myślę, że w jakiś sposób mógłbym Ci pomóc. – przyjazny głos wybrzmiewa z słuchawki mojego telefonu.

– Witaj. Miło z Twojej strony. W tej chwili zwiedzamy miasto.

– To dobrze, bo ja jestem z moimi gośćmi w terenie także możemy się spotkać pod Nasir ol Molk.

– Doskonale. Będę tam za trzydzieści minut. Do zobaczenia!

– Morgan, udało mi się chyba znaleźć nowego hosta. Muszę się z nim spotkać za trzydzieści minut w centrum, także jeśli nie masz nic przeciwko będę musiał powoli ruszać, ale oczywiście jeśli chcesz możesz zostać.

– W zasadzie nie mam żadnych skonkretyzowanych planów, więc mogę pójść z Tobą.

Ruszamy zatem spiesznym krokiem w stronę Nasir ol Molk. Mijamy sklepikarzy i jesteśmy już coraz bliżej celu, a ja w pewnym momencie słyszę dobiegające za moimi plecami Maciej, Maciej! Mam wrażenie, że to moje urojenie, ale dobiegające krzyki mojego imienia są coraz bardziej intensywne. Odwracam się i widzę dwóch mężczyzn o ciemnej karnacji i jedną kobietę wyglądającą na Europejkę. Cała trójka kieruje się w moją stronę.

– Maciej? – pyta szczupły chłopak o silnym zaroście, mocno zarysowanych brwiach i bujnej ciemnej czuprynie ubrany w niebieską koszulkę polo i czarne, luźne dresowe spodnie.

– Tak, to ja. – odpowiadam.

– Peyman. Miło Cię poznać.

– Ciebie również. To Morgan. Mój nowo poznany kolega. Sytuacja ma się zatem następująco. Otóż przybyłem do Shiraz dziś skoro świt. Wziąłem taksówkę i udałem się pod wskazany mi adres, gdzie byłem umówiony z moim hostem. Nie odbierał niestety telefonu, więc byłem zmuszony czekać ponad dwie godziny na jakikolwiek kontakt. Krótko przed ósmą oddzwonił i zaprosił do siebie do domu, gdzie poznałem Morgana, który w pewien sposób wybawił mnie z opresji. Nikt nie rozumiał o czym rozmawiamy, gdyż porozumiewaliśmy się po francusku. Przyjechał do Ehsana z jego bratem mieszkającym w Teheranie. Opowiedział mi jak chciano go naciągnąć na dość sporą sumę pieniędzy, organizując wycieczkę do Persepolis przy pomocy jego kolegi taksówkarza. W zasadzie dzień wcześniej Ehsan zmuszał mnie do zabukowania ów taksówki z dworca do niego do domu. Nie miałem ochoty rezerwować taxi, nie wiedząc tak naprawdę o której dokładnie godzinie przybędę do Shiraz i biorąc pod uwagę fakt, że przed dworcem stoi zazwyczaj chmara taksówkarzy i można negocjować oferowane przez nich ceny. Nie chciałem, żeby i mnie oszukano, a atmosfera od samego początku była dość dziwna, więc postanowiłem szukać natychmiast nowego hosta.

– Niczym się nie przejmuj. We wszystkim Ci pomogę, a na razie chodźmy po prostu zwiedzać miasto.

– Mówisz po francusku? – włączył się drugi chłopak o ciemniejszym kolorze skóry, z delikatnym zarostem twarzy, troszeczkę łysawy, odziany w czerwoną koszulkę z krótkim rękawem, beżowe spodnie z odpinanymi nogawkami.

– Tak.

– Rachid, a to moja żona Letitia. Jesteśmy z Paymanem od wczoraj i zostajemy u niego do jutra. Przyjechaliśmy tylko na tydzień, gdyż nie dane nam było otrzymać więcej urlopu. Jutro wracamy już lotem wewnętrznym do Teheranu.

– Ja zostaję dwa tygodnie. W zasadzie chciałem przyjechać na trzy, jednakże wiza, którą wydawano na lotnisku była ważna przez dwa tygodnie. Jak się okazało, kilka dni przed moim przyjazdem zmienili zasady i wizy wydawane są na miesiąc.

– To błąd. Spójrz na moją wizę. – wyjmuje z kieszeni paszport i pokazuje mi wbite daty. W polu długość widnieje co prawda trzydzieści dni, ale jak spojrzysz na daty, wizę wydaje się na dwa tygodnie.

– Faktycznie! To musi być jednak błąd, gdyż jedna rubryka kompletnie nie pokrywa się z drugą. Co widzieliście już w Shiraz? Byliście może na wycieczce fakultatywnej w Persepolis?

– Tak, jadąc z Yazd zahaczyliśmy o Persepolis. Koniecznie zwiedzaj tą lokację z przewodnikiem. Nam udało się trafić na starszego Pana w kapeluszu, wyglądającego jak Indiana Jones. Jest archeologiem, a jego wiedza na temat tego miejsca jest naprawdę ogromna. Zostawię Ci numer telefonu, gdybyś był zainteresowany. Co do samej trasy, najbardziej korzystną opcją jest złapanie autobusu jadącego do miejscowości Marvdasht. Koszt 20.000 riali. Stamtąd łapiesz dzieloną taksówkę i tutaj koszt za osobę to jakieś 60.000 riali. Zawiezie Cię do samych wrót kompleksu. W drugą stronę jedziesz dokładnie w ten sam sposób, łapiesz taxi do Marvdasht i stamtąd busem do Shiraz.

– Doskonale. Dzięki za wskazówki.

Na wzgórzu

Udajemy się do samochodu Peymana i ruszamy w kierunku punktu widokowego znajdującego się na drodze do szczytu jednej z okalających miasto gór. Zbliżamy się do celu, a Morgan musi już niestety wracać, gdyż krótko przed godziną osiemnastą odjeżdża jego nocny bus do Teheranu, gdzie wraca z bratem Ehsana. Paymen podchodzi do taksówkarza i pomaga w ustaleniu ceny na powrót do mieszkania naszego hosta. Nie trudno się domyślić, że taksówkarz wykorzystałby sytuację i naciągnął niczego nieświadomego Francuza. Dogadują cenę, ja żegnam się z Morganem. On wraca do mieszkania, ja udaję się na szczyt z całą trójką moich nowych znajomych. Widok z góry jest wspaniały, ale byłby zdecydowanie bardziej urzekający, gdyby nie unoszący się nad budynkami smog przysłaniający piękno miasta i gaszący próbujące się bezradnie przebić promienie słońca.

Shiraz osnute smogiem

– Do góry, na samym szczycie posadziłem drzewo. – mówi nasz gospodarz.

– W jakim celu? To jakiś symbol? – pytam.

– Nie. Tak po prostu. Zawsze spotykam się tam ze znajomymi, a za kilkanaście, kilkadziesiąt lat będziemy się tam nadal spotykać, gdy drzewo będzie już większe i będziemy miło wspominać czasy naszej młodości.

– Ciekawa idea.

Robimy sobie kilka pamiątkowych zdjęć na wzgórzu, a ja zauważam, że mam do czynienia z prawdziwym profesjonalistą fotografii. Rachid wyposażony w lustrzankę i całą torbę różnych obiektywów i filtrów, z dbałością o najdrobniejszy szczegół sprawdza ustawienia przed każdym kliknięciem spustu migawki oraz dobiera najbardziej odpowiednie kadry do swoich zdjęć. Jeszcze niejednokrotnie będę miał możliwość porozmawiania z nim i zapytania o różne tricki jak i wskazówki z dziedziny fotografii.

– Dokąd udamy się teraz? – pytam.

– Do Bagh e-eram.

– Doskonale! To jeden z moich celów podróży do Shiraz. – odpowiadam.

W drodze powrotnej do auta Paymen kieruje naszą uwagę na górę po przeciwległej stronie, z której zaczyna spływać agresywnie potok krystaliczno-czystej wody. To wodospad uruchomiony przed momentem. Z racji deficytu wody włącza się go raz na godzinę na kilka minut, czego jesteśmy właśnie świadkami. To nie pierwsze miasto borykające się z problemami z wodą. Taka sytuacja miała miejsce również w Isfahanie, gdzie dochodzi nawet do sytuacji wyłączania całych rzek.

Tu jest zielono

Wsiadamy do auta i ruszamy w kierunku najpiękniejszych perskich ogrodów w mieście, ogrodów Eram. Cały kompleks jest dość sporych rozmiarów i to chyba pierwsze tereny zielone, które robią na mnie wrażenie.

Ogrody Eram

Co prawda daleko im do takich dzieł jak chociażby Parki Marii Luizy, ogrody Alkazaru w Sewilli, tereny zielone pałacowego kompleksu Schönbrunn w Wiedniu, czy chociażby ogrody japońskie we Wrocławiu, a nawet moja poznańska Cytadela. Do ogrodów Eram wchodzimy na bilety zniżkowe, gdy takie udało się zdobyć Peymanowi na jego studencką legitymację. Przed głównym budynkiem ulokowano basen, a wzdłuż niego posadzono dodające uroku całości kompleksu palmy. Powolnie błądzimy wytyczonymi do zwiedzania ścieżkami, a ja ucinam sobie krótką pogawędkę z Rachidem na temat fotografii. Prezentuje mi dotychczas zrobione zdjęcia. Większość z nich to fotografie tutejszej ludności, gdyż właśnie w tego typu zdjęciach lubuję się mój marokański znajomy. Niezwykle trudno o złapanie intrygującego kadru tubylców, gdyż z jednej strony należałoby podejść blisko do naszego obiektu zainteresowań, a z drugiej strony, żeby całość wyglądała dość sytuacyjnie i nie rozdrażniła tubylca, musi być wykonana z ukrycia. Mój kolega czasami po prostu pyta czy może zrobić zdjęcie, ale nie każdy chce się na to zgodzić. Sam przeżyłem to na własnej skórze w słynnej wiosce Abyaneh, gdzie chciałem sfotografować ludowe stroje tubylców, ale żadna z osób nie wyraziła na to zgody. Pozostało mi zatem cieszyć się obrazkiem zapisanym w głowie. Poza aparatem, zestawem trzech obiektywów, kamerą i statywem takim samym jak ten, który sam posiadam, Rachid korzysta także z urządzenia czytającego dane z kart w celu robienia na bieżąco kopii zapasowych. Jest to dość rozsądne rozwiązanie pozwalające chronić cenne fotografie. W jednej z sadzawek widzę pływające żółwie i na chwilę uciekam myślami do chorwackiego Zagrzebia, gdzie w jednym z ogrodów widziałem podobny obrazek.