Ormiański akcent
Kolejny dzień rozpoczynamy zgoła inaczej, a mianowicie udajemy się do całkiem innej, nowszej i bogatszej części miasta, ormiańskiej dzielnicy nazywanej Julfa. Trudno nie dostrzec różnic już na pierwszy rzut oka. Widok kobiet okrytych czadorami jest tutaj dość rzadki. Dziewczęta ubrane są raczej po europejsku i wyłącznie włosy nakrywają rusari. Nie trudno natknąć się na bardziej ekskluzywne centra handlowe i właśnie udajemy się do jednej z takich galerii, jednakże nie w celu zakupów, ale obejrzenia tradycyjnych irańskich instrumentów muzycznych.
Wchodzimy do jednego ze sklepów. Sprzedawca pozwala nam obejrzeć z bliska instrumenty, zrobić zdjęcia. Pierwszy z nich to setar, podłużny strunowy instrument o dość charakterystycznym pudle rezonansowym przypominającym garnek. Troszkę krótsza wersja nazywana jest kamancheh. Używano go w szczególności w muzyce ormiańskiej, azerskiej, tureckiej i kurdyjskiej. Jeszcze inną odmianą jest tar, którego pudło przyjmuje formę skrzypiec. Kolejny z nich to duży, cienki bęben daf. Po lewej stronie ułożone jeden na drugi, świecące się w różnych kolorach tonbaki, których niezwykły dźwięk miałem szczęście usłyszeć poprzedniego dnia na nielegalnym, ekskluzywnym koncercie wujków Rezy. Poza rodzimymi instrumentami spotkamy tu także tradycyjne keyboardy, pianina, gitary zarówno klasyczne jak i elektryczne, skrzypce, flety, harmonijki i inne dobrze nam znane instrumenty.

Tradycyjne instrumenty
Ruszamy na dalszy obchód Julfy i kierujemy się w stronę gołębiej wieży, irańskiego wynalazku pochodzącego z XVI i XVII wieku. W tym okresie budowano domy dla gołębi w postaci wysokich wież w celu zbierania azotu z ich odchodów, którego używano jako nawozu do nawożenia pól melonowych i ogórkowych. Dozorca początkowo nie chciał nas wpuścić, gdyż twierdził, że trwa właśnie renowacja zabytku, jednakże po krótkich negocjacjach i małej łapówce byliśmy już na samej górze. Cała konstrukcja wieży jest dość charakterystyczna, cechuje się ona ogromną ilością otworów, w których przesiadywały gołębie i zostawiały swój cenny azot. Czyste, błękitne, bezchmurne niebo, a co za tym idzie potworna gorączka panująca u góry, nie pozwoliła nam pozostać tam zbyt długo. Woda przy tak wysokich temperaturach znika z butelek w zastraszającym tempie i jedyne o czym marzę to jakiś sklep, gdzie będę mógł kupić napoje orzeźwiające.

Gołębia wieża
Wchodzimy do pierwszego z brzegu sprzedawcy, a ja kupuję Fantę o smaku czarnej porzeczki, niedostępną w naszym kraju oraz irańską pepsi, która według Rezy jest oryginalna. To kolejny problem izolacji i restrykcji. Otóż każdy produkt jest podrabiany i znalezienie oryginalnej pepsi nie należy do zadań najłatwiejszych. Mój gospodarz twierdzi, iż w sklepie w którym przed momentem dokonaliśmy zakupów, można nabyć alkohol ukryty za dozwolonymi produktami.

Irańska pepsi

Irańska fanta
– Ale przecież to nielegalne. Jaka grozi kara za taki występek? – pytam.
– Dla kupującego publiczna chłosta, bądź dzień w więzieniu. Dla sprzedającego poważne kłopoty, a zazwyczaj zamknięcie sklepu. – odpowiada Reza.
Głównym celem naszej wizyty w Julfie jest kościół chrześcijański. Co prawda wyznawanie innych religii w Iranie nie jest zabronione przez prawo, jednakże są one dość szczątkowym elementem całości. Świątynia z zewnątrz otoczona jest ceglastym murem. W środku, poza małym patio i kościołem, w budynku po drugiej stronie znajduje się jeszcze muzeum. Sam kościół ma troszkę inną formę niż te, które znamy z naszych miast. Otóż głównym, najbardziej rzucającym się w oczy elementem jest kościelna wieża z zegarem i krzyżem na szczycie. Natomiast nad samym budynkiem świątyni znajduje się kopuła przypominająca te z meczetów. Spotykamy tutaj kilkoro turystów fotografujących freski i obrazy zdobiące wnętrze budowli. Jestem zmuszony przejąć rolę przewodnika i odpowiadać na pytania mojego przyjaciela, który nie jest specjalistą jeśli chodzi o wyznania chrześcijańskie. Co ciekawe i co natychmiast rzuca się w oczy, to obrazy, na których wymalowane są nagie kobiety. To tak naprawdę jedyne miejsce, gdzie możemy spotkać nagość. Prawo zabrania prezentowania jakiejkolwiek formy nagości publicznie. Po krótkim zwiedzaniu, gdyż nie udaje nam się trafić na mszę, udajemy się do muzeum naprzeciwko placu. Nie jest ono specjalnie urzekającym obiektem. Jedynym elementem, a w zasadzie formą ciekawostki, są inskrypcje perskie na włosach, możliwe do obejrzenia pod mikroskopem. Opuszczamy obiekt, a Reza postanawia zabrać mnie na tutejsze fast foody oraz na bezalkoholowego drinka.

Kościół w Isfahanie
Samo miejsce urzeka swoją atmosferą. Jest to mały, subtelny lokal, jednakże jego wystrój przypomina trochę architekturę Pałacu Golestan w stolicy. Dookoła ściany zdobione wysadzanymi elementami maleńkich luster sprawiają, iż wszystko lśni i błyszczy. Udajemy się po schodach na piętro, gdzie stoi kilka stolików. Reza zamawia drinki i jedzenie. To talerz podsmażanych ziemniaków siekanych w plastry, polewanych ketchupem oraz ciętą na kawałki szynką. Jeden z napojów zawiera cięte ogórki i nazywany jest sekendzebin, drugi natomiast jest bardzo słodki, zawiera miód i nazywa się kolab. Czas płynie miło, lecz nieubłaganie. Opuszczamy lokal, a ja oddaję się beztroskiemu spacerowi po okolicy.

Irańskie drinki

Irański fast food
Zatracam się w atmosferze tego niezwykłego, oryginalnego, jakże innego od całej reszty miasta miejsca. W pewnym momencie przechadzkę przerywa nam dzwoniący telefon. To mama Rezy pyta kiedy zamierzamy wrócić, gdyż chciałaby dla nas przygotować obiad. Ruszamy zatem powoli w stronę domu, gdzie czekają na nas kolejne pyszności irańskiej kuchni. Przed wyjściem gospodyni zaproponowała mi pranie oraz naprawę plecaka, który uszkodziłem jeszcze przed przylotem. Plecaka co prawda nie udało się naprawić, gdyż musiałbym czekać na wszycie zamka dwa dni, a kolejnego dnia udawałem się dalej, ale wszystkie rzeczy pachniały świeżością i były wyprasowane.
Maestria kulinarna irańskiej gospodyni
Zasiadamy do stołu. Na przystawkę otrzymuję torschi angur, czyli winogrona, według tego co mówi Reza, kilkuletnie. Na jedno z głównych dań podano zereshk polow, czyli ryż z żurawiną oraz plastrami smażonych ziemniaków, co wydaje mi się bardziej dekoracją, niż jednym z elementów dania. Cała kompozycja jest całkiem smakowita. Kolejnym z dań jest tradycyjny fesenjan, czyli drób z grochem i orzechami włoskimi. Mam również okazję skosztować krystalizowanego cukru szafranowego, nazywanego nabat, jak i najsłynniejszych regionalnych słodyczy boldahi asli gaz. To rodzaj nugatu z dodatkiem rośliny angebin, niezwykle drogiego dodatku porastającego miejscowe pustynie. Po zakończonym obiedzie na stół trafia jeszcze lavashak, czyli suszone na słońcu, duszone, kwaśne owoce koloru ciemnoczerwonego. Można się nimi zajadać i służą jako dodatek do herbaty. Podawane są w formie cienkich plastrów grubości gazety, z których każdy odrywa swój kawałek. Cały obiad jest jedną wielką ucztą polegającą na degustacji najbardziej wykwintnych potraw i smakołyków rodzimej kuchni.
Kolejne kurioza komunikacji publicznej
Po skończeniu jedzenia uciekam na dłuższą chwilę do przydzielonego mi pokoju spakować swoje rzeczy i zabukować bilety na autobus. To także przykład jednej z bardziej kuriozalnych sytuacji na jakie napotkałem podróżując po kraju. Na oficjalnej stronie kompani zajmującej się przewozem osób, nie widnieje żaden kurs w kierunku, w którym mam się udać kolejnego dnia o poranku. Mama Rezy próbuje dodzwonić się na dworzec. Gdy już powiodło się ustalenie godziny odjazdu, pozostają jeszcze do wyjaśnienia niejasności związane z rodzajem autobusu. Otóż możemy wybierać między standardową wersją, bądź też pojazdem VIP. Nasza gospodyni została poinformowana, że możemy zabukować bilety na wersję ekskluzywną.
Miłość od trzeciego wejrzenia, czyli ostatnie spotkanie z Naqsh-e Jahan
Nieubłaganie zbliża się wieczór. Spoglądam wymownie na Rezę, a on już wie, że najwyższy czas, by udać się na plac. Tym razem gospodyni bierze kluczyki do samochodu i wraz z rodziną – nie ma tylko ojca, która nadal jest w pracy – udaje się z nami do centrum.
Reza zabiera mnie na irańskie lody, które w smaku nie dorównują niestety naszym przysmakom w najmniejszym stopniu. W zasadzie jest to pewien rodzaj pakietu, gdyż do loda w okrągłej formie zamkniętego po obu stronach wafelkiem, dostajemy po czekoladowej mufince.
Ruszamy w stronę Naqsh-e Jahan. Gdy tylko wchodzę w jego obręb, przechodzą mnie ciarki. Wiem, że to już ostatnie chwile, to może mój ostatni raz w życiu, kiedy mam możliwość przechadzać się po tym magicznym miejscu. Proszę Rezę o chwilę samotności. Potrzebuję tego, by w pełni zanurzyć się w panującej tutaj atmosferze, by namacalnie poczuć miejsce. Obserwuję ludzi siedzących na trawnikach, biwakujących, grających w siatkówkę, rozmawiających. Po prawej stronie mężczyzna na rowerze, w letniej granatowej kurtce pokazuje coś na telefonie swojemu koledze. Po drugiej stronie samotnie siedząca na ławce kobieta pogrążona w myślach. Pośrodku leniwie tryskająca ku górze woda z fontann do znajdującego się poniżej basenu. Przechadzam się lewą stroną placu w kierunku meczetu. Moja kontemplacja zostaje nagle przerwana.
– Cześć. Skąd jesteś? – zaczepia mnie dwóch młodych mężczyzn.
– Z Polski. – odpowiadam.
– Przyjechałeś sam?
– Jestem z kolegą, który pochodzi z Isfahanu.
– Z Polski. Wspaniale. Polański, Kieślowski. Trylogia Biały, Czerwony, Niebieski i Dekalog. Uwielbiam Kieślowskiego. To jeden z najznamienitszych reżyserów na świecie. To zupełnie inne kino niż hollywoodzkie produkcje. – oszałamia mnie swoją znajomością polskiego kina jeden z chłopaków, który zdecydowanie lepiej posługuje się językiem angielskim niż drugi z nich, dla którego większość wypowiedzi szybko tłumaczy na język perski. – Jakie są Twoje ulubione filmy? – pyta.
– Cóż, jestem fanem kina amerykańskiego. Spielberg, Scott, Cameron, Nolan, Fincher, Mendez. – odpowiadam. Dyskusja o filmach trwa w najlepsze, po czym pada dość zaskakujące pytanie.
– Oglądałeś Pianistę Polańskiego?
– Tak, oczywiście.
– Myślisz, że faktycznie tak było jak przedstawiono w filmie?
– Co masz na myśli? – dopytuję.
– Czy faktycznie Holocaust miał miejsce, czy to tylko propaganda, bo nam często się mówi, że wszystko co jest przedstawiane w filmach jest ułudą, która nigdy tak naprawdę nie miała miejsca. – zaskakuje mnie rozmówca.
– Wiesz, w Polsce mamy pozostałości obozu Auschwitz-Birkenau, który teraz przerobiono na muzeum. Gdybyś kiedykolwiek miał okazję być w Europie, koniecznie się tam wybierz. Zobaczysz, że to nie są bujdy. – byłem tak potwornie zaskoczony pytaniem i wybity z tropu, że nie potrafiłem nic innego powiedzieć.
– Potrzebujesz pomocy w oprowadzaniu? Chcesz, żebyśmy Ci coś powiedzieli o mieście? – zmienia temat mężczyzna.
– W zasadzie nie. Wszystko co chciałem już tak naprawdę widziałem, a jutro skoro świt wybieram się do Yazd.
– Masz tam jak się dostać?
– Jadę autobusem.
– Gdyby się coś zmieniło, zapisz sobie do mnie numer telefonu i z chęcią rano wybiorę się z Tobą na miejsce oprowadzić Cię po mieście, pomóc w poszukaniu noclegu.
Nie miałem jak zapisać numeru, gdyż nie posiadałem żadnego notesu ze sobą, jak i telefonu, który został w domu, żeby się ładować. Mój polski numer na nic by się nie zdał, a irańskiego po prostu nie znałem na pamięć.
– Wpisz swój numer na wyświetlaczu swojego telefonu, a ja zrobię po prostu zdjęcie aparatem. Bardzo dziękuję za propozycję pomocy. Gdyby coś się zmieniło, na pewno się odezwę. Udanego wieczoru!
Po raz kolejny miałem okazję spotkać się z ogromną, niewyobrażalną dla nas irańską życzliwością. Kieruję się dalej w stronę meczetu. To miejsce koi duszę, uspokaja człowieka wewnętrznie. Jego atmosfera jest trudna do wyrażenia w słowach. To ostoja spokoju, miejsce niezwykle zrównoważone, pozwalające kontemplować, zatracać się w myślach, zapomnieć o codziennych troskach i utrapieniach. To tutaj odczuwam po raz pierwszy coś, czego nigdzie indziej na świecie nie odnalazłem. Otóż w otaczającym mnie mikroświecie czuję wiszącą w powietrzu radość. Ludzie rozmawiają ze sobą, śmieją się, wydają się być szczęśliwi. No właśnie, oni tak naprawdę tylko wydają się być szczęśliwi, bo poza radością w tym samym powietrzu daje się odczuć czyhającą za rogiem mackę reżimu, która w najmniej oczekiwanym momencie może zaatakować każdego z ludzi siedzących na placu. Szpony skorumpowanej władzy, despotyzmu i dyktatury rządzącej krajem sprawiają, że uczucie szczęścia i strachu mieszają się ze sobą, tworząc niezwykłą atmosferę nostalgii. Nostalgii za czymś ułudnym, mglistym, nieosiągalnym, wyimaginowanym, bajkowym. Nostalgii za czymś, czego nigdy tak naprawdę nie posmakowali, nie odczuli na własnej skórze, nie przeżyli. Nostalgii za upragnioną wolnością znaną z zakazanych filmów, piosenek, książek. Tym, z czego my cieszymy się na co dzień, kompletnie nie zdając sobie z tego sprawy, czasami może nie doceniając nawet tego co mamy.
– Cześć. Jak się masz? Jesteś z Polski? – po raz kolejny moją kontemplację przerywa jakiś chłopak. Jestem zdziwiony skąd wie, że jestem z Polski. – Wczoraj byłeś u mnie na pokazie dywanów. – kontynuuje, a ja przypominam sobie skąd mnie zna.
– Szukałem Cię. – odwracam się, a za mną stoi Reza.
Rozmawia przez chwilę z chłopakiem ze sklepu, po czym kontynuuje dalej przechadzkę ze mną po placu.
– Wiesz, wielka szkoda, że musisz już jutro jechać. Bardzo Cię polubiliśmy i przyzwyczailiśmy się do Ciebie. Ja, mój brat, moja mama. – zwierza mi się.
– To bardzo wzruszające przyjacielu. Tak spaceruję po tym placu i czuję coś niezwykłego. Z jednej strony wyczuwam radość spędzających tutaj czas ludzi, ale z drugiej strony pewną nostalgię za wolnością. Tęsknotę uciśniętych reżimem ludzi. Myślę, że rozumiesz o co mi chodzi i słowa wydają się być w tym momencie zbędne.
– Tak, rozumiemy się bez słów. Czuję dokładnie to samo.
Ciarki przeszywają całe moje ciało.
– Bracie, mam nadzieję, że przyjdzie w końcu dzień, kiedy będziecie mieć wolność, będziecie mogli wyjechać z kraju, że będziesz mógł i również mnie odwiedzić w mojej ojczyźnie. Głęboko ufam, że kraj się w końcu otworzy i ucisk przejdzie do historii.
– Z jednej strony masz rację. Ale zastanawia mnie tak naprawdę tylko jedno i jednego się obawiam. Czy wtedy takie miejsca jak to, nie zatracą całego swojego uroku? Czy wtedy gdy odwiedzisz mnie po raz kolejny, powiesz, że to już nie to samo? Obawiam się, że wtedy cała gościnność, życzliwość i magia mogą zniknąć jak kurz ścierany szmatką z zabrudzonych mebli. Może się mylę, ale takie mam obawy.
Powoli wracamy do mamy Rezy i jego brata. Robi się coraz później, a ja tak naprawdę nie mam najmniejszej ochoty wracać. Nie potrafię się pożegnać z tym jakże magicznym miejscem, w którym zakochałem się bez reszty. Bo taki właśnie jest Naqhs-e Jahan, skrada Twoje serce bez reszty, sprawia, że się w nim zatracasz, oddajesz się w całości. Zmierzamy ku głównemu wyjściu. To już ostatnie chwile, ostatnie kroki, to już ostatnie spojrzenie. Milknę. Już czas…
Trudny czas pożegnań
Wsiadamy do auta, a ja nadal milczę pogrążony w zadumie i tęsknocie. Reza o nic nie pyta, gdyż wie, że właśnie tego potrzebuję. Wracamy do domu i udajemy się do góry na taras, z którego rozpościera się niesamowity widok na całe miasto oraz otaczające je szczyty górskie.

Isfahan nocą z domu Rezy
Mimo, że kolejnego dnia będziemy musieli wstać skoro świt, spać kładziemy się dopiero po godzinie pierwszej w nocy. Dzwoni budzik, a ja totalnie niewyspany, zmierzam leniwie w kierunku łazienki. Za moment przybędzie taksówka. Przychodzi czas pożegnania się z rodziną.
– Byłeś mi jak syn. Dziękuję za wszystko. – tłumaczy dla mnie słowa swojej mamy Reza.
– Ja również za wszystko dziękuję. Czułem się jak u siebie w domu.
Tak naprawdę to momenty, w których trudno cokolwiek powiedzieć. To momenty, gdy nie potrzebujemy słów, by się doskonale zrozumieć. Nie jest to wskazane, ale obejmuję mamę mojego gospodarza na pożegnanie, pakuję plecak do bagażnika taksówki i wraz z Rezą udaję się na dworzec autobusowy. Tu dochodzi do kolejnego kuriozum, o którym już wspomniałem krótko wcześniej. Otóż bilet zarezerwowano na kurs autobusem VIP. Jak się okazuje takiego kursu nie ma i jestem zmuszony kupić bilet na standardowy autobus. Udajemy się na perony, gdzie nikt nie ma pojęcia, do którego pojazdu powinniśmy wsiąść. W końcu Rezie udaje się namierzyć odpowiedni pojazd, który okazuje się wersją VIP. Zatem zarezerwowałem bilet na VIP’a, sprzedano mi bilet na standard, a wsiadłem ostatecznie do docelowo wybranej wersji autobusu. Spoglądam na zegarek i widzę, że już powinniśmy ruszać, ale nieoczekiwanie kierowca wychodzi i zapala papierosa. Najwidoczniej nigdzie się nie spieszy, a mi zostaje jeszcze kilka minut na pożegnanie się z Rezą.
– Bracie, dziś już wiem, jestem przekonany, że Esfahan nesf-e jahan.
Widzę ogromne wzruszenie wypisane na twarzy mojego przyjaciela, gdyż wypowiedziane przeze mnie w oryginale stare, perskie przysłowie jest dla niego jednoznaczne. Otóż Persowie uważają, że Isfahan to pół świata i takie jest dosłowne tłumaczenie ów słów. Kto zatem odwiedził Isfahan i zanurzył się w jego pięknie, to tak jakby zjechał i poznał pół świata.
– Gdybyś cokolwiek potrzebował, miał jakieś problemy w Yazd dzwoń, pomogę Ci.
Po policzkach Rezy zaczynają spływać łzy.
– Ciężko mi. Trzymaj się. Pójdę już.
Reza odchodzi, a ja wsiadam do autobusu. Siedzę troszkę przybity faktem, iż muszę jechać dalej. Ja przecież również przywiązałem się do rodziny. Spędziłem czas z najwspanialszym przewodnikiem jakiego miałem okazję poznać w swoim życiu. Czułem się jak prawowity członek rodziny przez ostatnie trzy dni. To było niezwykłe doświadczenie i przeżycie, którego nie można ubrać w słowa. Do autobusu wchodzi kierowca, zbliża palec do przycisku zamykającego drzwi przez które nieoczekiwanie wbiega opłakany Reza.
– Wszystkiego dobrego. Trzymaj się bracie!
Drzwi się zamykają. Autobus odjeżdża.