Na dobry początek

Poranek rozpoczynamy obfitym śniadaniem. Na początek otrzymuję przepyszną zupę z soczewicy nazywaną adasi. Poza tym po raz kolejny mogę rozkoszować się niezwykłym smakiem tutejszego chleba. Tym razem jest to kalapache w kombinacji z kozimi serami oraz świeżo ciętymi warzywami. Na deser nunberendzi, czyli ciasteczka wyrabiane na mleku, zawierające mak i ryż. Są one wizytówką miejscowości Na’in położonej kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Isfahanu.

Zupa adasi

Ciasteczka nunberendzi

Naszą dzisiejszą wizytę rozpoczynamy pieszo. Spacerując chodnikami miasta dostrzegam kilka pickupów wyładowanych po brzegi zielonymi, soczystymi arbuzami. Co ciekawe pojazdy te nazywane są nissanami, bez znaczenia jakiej tak naprawdę są marki. Kiedyś były tu tylko pickupy marki nissan i tak już pozostało. Teraz każdy dostawca arbuzów jeździ po prostu nissanem.

Transport arbuzów

W pałacu Ali Quapu

W pierwszej kolejności kierujemy się do pałacu Ali Quapu, który tym razem udaje nam się zwiedzić od środka. Z zewnątrz nie jest on może jakimś arcydziełem architektonicznym, ale w środku potrafi już urzec przede wszystkim wielobarwnymi i obfitującymi w różnorakie wzory sufitami i ścianami.

Wielobarwne sufity

Ciekawym elementem wydają się być kopuły w kolorze miedzi, posiadające niezliczone ilości otworów. Otóż w te otwory wkładano kiedyś butelki z winem, gdy jego produkcja nie była jeszcze oficjalnie zakazana przez prawo. Owe butelki nazywano jam. Oczami wyobraźni próbuję wizualizować sobie jak niezwykłe wrażenie musiało to robić, gdy wszystkie dziury były wyłożone pełnymi butelkami wina.

Sufity z miejscami na wino

Wchodząc po schodach docieramy na najwyższe piętro budynku, a w zasadzie na jego taras ze wspaniałym widokiem na cały plac oraz dwa górujące nad nim meczety. W oddali widać także wieże najwyższego meczetu miasta, do którego udamy się w godzinach popołudniowych. Schodzimy na dół i zmierzamy w kierunku pałacu Chehel Sotun.

Plac Naqhs-e-Jahan

Po drodze wstępujemy na moment do jednego z pobliskich stoisk z miejscowymi przysmakami i kupujemy pistacje. Wyglądają inaczej niż te, którymi zajadałem się w stolicy. Każda z nich ukryta w delikatnej, wchodzącej w jasny róż łupince. W smaku są tak samo dobre jak te z Teheranu.

Chehel Sotun

Wchodzimy na tereny pałacu otoczonego ogrodami. Dla mieszkańców miasta w zasadzie każdy fragment zieleni jest niezwykły, jednakże dla mnie jako przybysza z Europy ogrody nie powalają na kolana. Na naszym kontynencie spotkamy wiele większych i piękniejszych zielonych miejsc. W centralnej części, tuż przed wejściem do pałacu, połyskuje tafla błękitnej wody ozdobiona dookoła donicami z kwiatami. Samo wejście przykuwa uwagę niezwykłą architekturą. Po raz kolejny mam okazję podziwiać mieniące się maluteńkie fragmenty luster umieszczone w ścianach i kopule koloru złotego. W środku można zauważyć malowidła z różnych okresów panowania dynastii. Część z nich przedstawia sceny historyczne, przede wszystkim różnego rodzaju bitwy. Niestety górna część kopuły jest w połowie pusta. Otóż złociste barwienie zostało zdrapane. Reza potwierdza, że po prostu je skradziono. Na zewnątrz siadamy na moment na ławce, by odpocząć nieustającego ani na chwilę upału. W oczy rzucają się przepiękne kwiaty. Jedne drobnolistne koloru żółtego, inne natomiast różowe o większych płatkach. Opuszczamy tereny pałacu i kierujemy się do meczetu Jameh.

Największy meczet Isfahanu

Co prawda mój przewodnik twierdzi, że nie ma w nim nic ciekawego, ale skoro już przebyłem tak daleką drogę, grzechem byłoby nie zobaczyć największej tego typu budowli w mieście. Łapiemy taksówkę i po kilkunastu minutach jesteśmy na miejscu.

Powierzchnia meczetu jest imponująca, to 20,000 metrów kwadratowych! Wybudowany został w stylu tak zwanych czterech iwan, czyli pomieszczeń ze sklepieniami otwartymi od strony dziedzińca, ustawionymi do siebie. Przechadzam się po otwartej przestrzeni dziedzińca, mijam kilka pojemników z ogromną ilością kamieni służących modlitwie.

Kamienie w meczecie

Na jednym z nich wisi muzułmański różaniec.

Różaniec

Kawałek dalej przechodzę obok stołu, na którym leży cala masa Koranów. W jednym z małych korytarzy prowadzących do wnętrza budowli siedzi opleciona czadorem starsza kobieta pogrążona w lekturze Koranu. To dość częsty widok przy tutejszych meczetach. Taki sam obrazek widziałem kilkukrotnie podczas wizyty w Qom.

Stolik z Koranem

Kobieta czytająca Koran

Wielki Meczet w Isfahanie

Łaźnie miejskie

Kilka chwil kontemplacji podczas spaceru na głównym placu meczetu i ruszamy w kierunku tutejszych łaźni. Obecnie łaźnie są już nieczynne i pełnią funkcję zabytkową. Podchodzimy do głównego wejścia gdzie Reza na moment znika. Po chwili wraca zdyszany:

– Nie spoglądaj w umieszczone na budynku kamery. Ogarnąłem bilety dla miejscowych, ale nie rzucaj się w oczy, żeby Cię nie wychwycili.

W łaźniach spotykamy grupkę turystów z Niemiec, jednakże jak łatwo się domyślić są to pojedyncze przypadki. Tym bardziej jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że miejsce oddalone jest spory kawałek od centrum miasta.

Troska o środowisko naturalne

Udajemy się w drogę powrotną, gdyż czeka nas jeszcze obiad w lokalnej kuchni oraz wizyta w najpiękniejszym z meczetów, zdobiącym wszystkie pocztówki Isfahanu, widniejącym na okładkach wielu przewodników. Ruszamy w stronę podziemnego dworca autobusowego. Co prawda nie udaje nam się złapać autobusu i jesteśmy zmuszeni wziąć taksówkę, taką nieoficjalną, gdzie Reza cenę negocjuje bezpośrednio z mężczyzną jadącym w tą samą stronę co my.

Prywatna taksówka

Wracając jeszcze na moment do samego dworca. Otóż moją uwagę przykuwa okropny, duszący swąd spalin pojazdów. Mimo, iż dworzec znajduje się pod ziemią, nikt nie ma tutaj świadomości niebezpieczeństwa i zatruwania środowiska. Nikt nie wyłącza silników pojazdów stojących w podziemiach dworca, co jest niezwykle uciążliwe i na dłuższą metę może przyprawić o silne bóle głowy, nie mówiąc już o ogólnym negatywnym wpływie na cały ludzki organizm. Nie po raz pierwszy jestem świadkiem destrukcyjnego działania i głupoty ludzkiej na środowisko naturalne. Pewnie minie jeszcze sporo czasu zanim kraj ucywilizuje się w tym aspekcie.

Niespodziewana wizyta

Nie dojeżdżamy do samego centrum, lecz wysiadamy chwilę wcześniej. Ta część miasta jest dużo bardziej zaniedbana. Otaczają mnie zniszczone budynki wyglądające jakby przeszły czas wojny. Podniszczone balkony na ledwo trzymających się filarach, wieloletnie sypiące się daszki foliowe znajdujących się na parterze sklepów, czy też stojące przed nimi czterokołowe gruchoty, to obraz obrzeży Isfahanu. Przemierzamy pieszo ów dzielnicę, zbliżając się coraz bardziej do centrum.

Obrzeża Isfahanu

Jednakże zanim to nastąpi, zahaczamy o sklep jednego z wujków Rezy. Starszy, radykalnie wyglądający pan o siwym zaroście i pomarszczonej twarzy, kuśtykając powolnym krokiem zabiera nas na drugą stronę ulicy. Otwiera drzwi zakurzonego pomieszczenia przypominającego sklep w likwidacji. Wchodzimy do środka, gdzie po prawej stronie stoi kilka krzeseł i mały stoliczek, a po lewej przy samym wejściu biurko. Na ścianie wiszą portrety ajatollaha Chomeiniego oraz Chameneiego. Zostajemy przywitani słodyczami oraz napojami chłodzącymi, które okazują się zbawienne przy panujących temperaturach. Człowiek ten jest sprzedawcą w sklepie z zabawkami i ma dość dobry posłuch w okolicy. Nie mam możliwości porozmawiania z nim bezpośrednio, gdyż nie zna w najmniejszym stopniu języka angielskiego, tym samym jestem skazany na mojego tłumacza. Wspomina mi o Lechu Wałęsie i o czasach, które spędził w Europie. Odwiedził wiele krajów, a w szczególności Węgry. Zawitał też w Polsce na krótką chwilę w drodze do Niemiec, gdzie udał się odebrać pewną osobę. Nie poznałem niestety szczegółów tej historii, gdyż nie opowiedział jej Rezie. Może opowieść była zbyt smutna, zbyt intymna i po prostu nie chciał drążyć tematu. Po miłych chwilach spędzonych ze starszym panem opuszczamy budynek i ruszamy dalej.

Trafiamy na bazar, stoisko ojca naszego gospodarza. Jest to dość niewielka przestrzeń, gdzie sprzedawana jest odzież przywożona z Dubaju. Reza próbuje skontaktować się z kolegą pracującym w jednym z mniej znanych meczetów, słynących z górującej nad nim wieży, która wydaje się być doskonałym punktem widokowym miasta. Jak się okazuje nie możemy niestety wejść na szczyt, gdyż znajduje się w stanie renowacji i turyści, a w zasadzie żadne osoby poza robotnikami nie są na nią wpuszczane.

Lokalna uczta kulinarna

Nadszedł najwyższy czas na ucztę kulinarną. Mój przyjaciel zabiera mnie tym razem do miejsca, gdzie stołują się miejscowi ludzie. Na pierwszy rzut oka lokal przypomina polski bar mleczny i chyba to jest najwłaściwsze skojarzenie. Zdaje się całkowicie na gust Rezy i proszę, żeby wybrał dla mnie coś lokalnego, z czego słynie irańska kuchnia. Po chwili kucharz przynosi dania i napoje. Nie otrzymałem sztućców, co jest dość pospolitym zjawiskiem, gdyż wszyscy spożywają tutaj pokarmy przy użyciu rąk. Na ułożonym na talerzu chlebie sangak znajdują się dwa rodzaje drobno zmielonego mięsa, jedno o kolorze wyglądającym na zmieloną i smażoną wieprzowinę, czym oczywiście nie jest, gdyż jedzenie i serwowanie tego rodzaju mięsa jest surowo zabronione, oraz drugie, mniejsze przypominające kaszankę. Poza tymi dwoma rodzajami mięsa owinięty w chleb jest również mały, twardy kawałek mięsa, który nie różni się niczym od języka jakiegoś zwierzęcia. W małej miseczce obok znajduje się pływająca papka ciasta w kolorze biało-żółtym. Widok zbyt apetyczny. Do całości dania serwowane są warzywa zapakowane w foliową torbę. Trudno mi rozpoznać po smaku co to dokładnie jest. Poza cebulą podawaną w połówkach, reszta wygląda jak różnego rodzaju trawy. Całość okraszona jest orzeźwiającym napojem przyrządzanym ze skwaszonego mleka, lub jogurtu wymieszanego z wodą. Taka mieszanka nazywana jest dugh. Niestety ów uczta kulinarna przyprawia mnie o mdłości. Najwidoczniej mój żołądek nie jest w stanie zaakceptować tak drastycznej zmiany smakowej.

Dugh

– Co to za rodzaj mięsa? – pytam Rezę, czego za chwilę będę gorzko żałował.

– To zmielone płuca jagnięce. – rozkoszując się każdym kolejnym kęsem odpowiada.

Żeby zabić smak ów potrawy na moim podniebieniu, momentalnie chwytam za szklankę z rozsławionym wśród tubylców napojem. Efekt jest jeszcze gorszy, gdyż smak skwaszonego mleka powoduje u mnie odruch wymiotny. Warto wspomnieć chociażby o ciekawostce dotyczącej tegoż trunku. Otóż Irańczycy twierdzą, iż po wypiciu szklanki dugh człowiekowi natychmiast chce się spać. Zatem jest to doskonała propozycja przed po południową drzemką, bądź snem. Nie wiem ile w tym prawdy, ale Reza uważa, że napój posiada substancje wprawiające człowieka w senny nastrój. Nie pozostaje mi nic innego jak uwierzyć w tą teorię, gdyż pierwszy łyk był moim ostatnim i ze skwaszoną miną poprosiłem mojego gospodarza o zamówienie szklanki wody. Spożycie typowego dla Isfahanu posiłku trwa w moim wykonaniu dłuższą chwilę, a jego smak utrzymuje się jeszcze do końca dnia. Przed wyjściem z lokalu robię kilka pamiątkowych zdjęć uśmiechniętego kucharza w białym kitlu i białej czapce zakrywającej włosy, mieszającego gotowaną potrawę na ogromnej patelni. Te dość traumatyczne dla mnie doświadczenie kulinarne na długo pozostanie jeszcze w mojej pamięci i kubkach smakowych, gdyż nawet po powrocie do kraju, jestem w stanie doskonale odtworzyć sobie smak zjadanej przeze mnie potrawy.

Lokalni kucharze

W meczecie Sheikha Lotfollaha

Przyszedł zatem czas na odwiedzenie najważniejszego obiektu kultu religijnego w mieście, a mianowicie meczetu Sheikha Lotfollaha, uznanego za dzieło sztuki architektonicznej ery Safawidów. Powalające jest już samo jego wejście w formie półksiężycowej, w kolorach błękitu, jak w każdym innym meczecie. Dolna fasada oraz główna brama zbudowane zostały z marmuru. Całość wydaje się być skromna w porównaniu do innych meczetów, które było mi dane widzieć wcześniej. To właśnie ta skromność jest urzekająca, obezwładnia wyobraźnię odwiedzających. Nie ma tutaj dziedzińca, ani wewnętrznych ejwanów. Wnętrze zniewala natomiast niezwykłym wykończeniem dekoracji. Główna kopuła zdaje się kierować wzrok przybywających ku środkowej jej części. Cała pokryta w kolorze złotym z ciemniejszymi wzorkami, większymi na zewnętrznych krawędziach i zmniejszającymi się ku środkowi. Napawam się niespotykanym widokiem, spoglądam na każdą ze ścian, na kopułę, rozstawiam statyw, uwieczniam urzekające piękno na fotografiach, zmierzam ku jednej ze ścian i siadam. To jeden z najwspanialszych momentów. Nie ma tutaj zbyt wiele osób. To już ostatnia godzina otwarcia obiektu dla zwiedzających. To doskonały moment na pogrążenie się w myślach, na zadumę, na kontemplację, której po ciężkim i obfitym w atrakcje dniu potrzeba mi chyba najbardziej. To także doskonałe miejsce, żeby po kilku godzinach spędzonych w żarze palącego słońca odsapnąć w chłodnym, rześkim, troszkę bardziej wilgotnym powietrzu. W pewnym momencie wybrzmiewa dzwonek, znak, iż zbliża się pora modlitw i wszyscy zwiedzający muszą opuścić miejsce.

Meczet Szejka Loftollaha

Naqsh-e Jahan – kolejne spotkanie

Po wyjściu z meczetu wracamy na bazar. Spotykamy również mamę i młodszego brata Rezy. Oddajemy się błogiemu relaksowi siadając na jednym z trawników placu Naqsh-e Jahan. To w tej właśnie chwili zaczynam powoli rozumieć niezwykłość tego miejsca. Naqsh-e Jahan zaczyna skradać moje serce, sprawia, że kolejnego dnia zakocham się w nim bez reszty, nie mogąc się z nim pożegnać. Obserwuję ludzi spędzających tutaj swój wolny czas. Atmosfera jest porażająca. W powietrzu czuć totalny spokój, wyważenie i umiarkowaną radość. Po prawej rodzina siedząca na kocu rozkłada jedzenie. Ojciec chwyta za dzbanek postawiony na przenośnej kuchence i nalewa herbaty dzieciom i żonie. Kawałek dalej grupka młodych kobiet z rusari okrywającym głowę śmieje się i rozmawia. Jeszcze w innym miejscu kilku młodych chłopaków oddaje się grze w karty. Inni młodzi mężczyźni grają w piłkę nożną. Gra w piłkę, tudzież siatkówkę to dość częsty widok i sposób na spędzanie wolnego czasu. Robi się coraz ciemniej, więc postanawiam chwycić za statyw, przykręcam do niego aparat i ruszam wokół placu, żeby uchwycić piękno osnutego mrokiem i błyskiem oświetlających lamp, drugiego co do wielkości placu świata. Gdy wracam ruszamy w stronę domu, jednakże nie do końca nam się to udaje.

Nocą na placu Naqhs-e-Jahan

Na kolejnej herbacie całkiem przypadkiem

– Skąd jesteście? – zatrzymuje nas pewien młody chłopak.

– Z Polski. – odpowiadam.

– Cześć. Jak się masz? Zapraszam na herbatę. – zachwyca mnie poprawnie wymawiając powitanie w języku polskim.

Udajemy się zatem z powrotem na bazar do jednego ze sklepów oferującego ręcznie robione dywany. To malutkie pomieszczenie wypchane od góry do dołu produktami o niesamowitych wzorach. Po chwili siadamy, a sklepikarz przynosi tackę z filiżankami herbaty i cukrem ułożonym w tradycyjny sposób na małej miseczce. Zaczyna się pokaz dywanów w formie lekcji historii, gdyż przy każdym produkcie młody sprzedawca przedstawia mi fakty związane z jego szyciem. Jest ich cała masa, o różnych wzorach, wielkościach jak i grubościach. Na sam koniec zwraca się do mnie czy miałbym jeszcze jakieś pytania i czy może jeszcze w jakikolwiek sposób służyć pomocą. Dość mocno zaskakuje mnie fakt, iż sprzedawca nie jest nachalny i nie namawia do zakupu sprzedawanych przez niego produktu. Dzień wcześniej odwiedziła go mała grupka turystów z Polski, którzy postanowili zrobić małe zakupy. Dziękujemy za gościnę i udajemy się w stronę domu, jednakże jak się okazuje znowu nie bezpośrednio.

Prywatny koncert za zamkniętymi drzwiami

Reza postanawia zabrać mnie do sklepu swojego wujka. Na pierwszy rzut oka nie ma tutaj tak naprawdę nic szczególnego. Ot zwykły spożywczak z najzwyklejszymi produktami. Mój przyjaciel przedstawia mnie swojemu wujowi, który natychmiast zabiera nas na drugie piętro budynku. Wchodzimy do dość ekskluzywnie wyglądającego pomieszczenia. Ściany wyłożone są tapetą w czerwone, kwieciste wzory. Dokoła szklanego stołu stoją skórzane fotele i kanapa, a przy ścianach kilka, nigdy nie widzianych przeze mnie instrumentów muzycznych. Wujek Rezy zajmuje się prowadzeniem sklepu, jak i sprowadzaniem ziemniaków z Węgier, które w następstwie przerabiane są na frytki.

Jak zwykle zostaje uraczony niezwykłą gościnnością moich gospodarzy i na stole, poza słodyczami, ląduje kilka plastikowych butelek napojów chłodzących. Reza w swoim stylu wyjaśnia, który z napojów pomaga w zwalczaniu różnych rodzajów dolegliwości. I tak nano pije się na problemy z żołądkiem, bitmeschk na bóle głowy i gorączkę oraz nastaram na nerwy.

Wujek naszego hosta pyta o moją profesję. Gdy odpowiadam, iż zajmuję się transportem towarów, wywiązuje się dalsza część rozmowy, a mianowicie pytanie o ceny transportów ziemniaków z Polski do Iranu, jak i o jakość naszych warzyw, gdyż rozważa możliwość zmiany dostawcy sprowadzanych towarów.

Reza zdradza mi pewną tajemnicę. Otóż jego wujek w wolnych chwila gra na tutejszych instrumentach perkusyjnych i jest naprawdę dobry w tym co robi, ale zarazem dość nieśmiały. Po chwili negocjacji, daje się jednak namówić i zagrać krótki utwór na drewnianym bębnie nazywanym tonbak. Kilka minut później do pokoju wchodzi jego starszy brat, który jest rzekomo mistrzem gry na tonbaku. Reza prosi o zaprezentowanie jego umiejętności i pozwala mi na nagranie próbki możliwości swojego wujka. Wielkie show się zaczyna. Starszy brat chwyta w ręce bęben, a młodszy, który przed chwilą dla nas zagrał użycza głosu. Jestem pod ogromnym wrażeniem jego możliwości wokalnych. Został obdarzony potężną siłą głosu, przeszywającą salkę w której się znajdujemy. Jego brat z dbałością o najdrobniejsze szczegóły, z doskonałą precyzją i profesjonalizmem wybija rytm na bębnach. Po chwili oboje zaczynają śpiewać, a pomieszczenie wypełnia niezwykły barwa wokalna. To zaledwie pięć minut rodzimej muzyki, ale jakże pięknych. Artyści zbierają gromkie brawa i słowa uznania, tłumaczone przez Rezę na język perski, gdyż żaden z braci nie włada niestety językiem angielski. Oboje proszą mnie o nieudostępnianie materiału w sieci, bo mogliby wpaść z tego tytułu w poważne tarapaty. Każdy rodzaj wykonywania muzyki jest niestety zabroniony, czego będę jeszcze świadkiem podczas mojej wizyty w mieście. Robimy wspólne pamiątkowe zdjęcie i schodzimy schodami w dół do sklepu znajdującego się na parterze.

– Czuj się jak u siebie w domu i częstuj się czymkolwiek chcesz. – informuje, po czym nakłada mi miseczkę ze świeżo ciętymi warzywami znajdującymi się w chłodziarkach.

Zajadam się zalewanymi w occie ciętymi ogórkami oraz kawałkami marchewki i kalafiora, a całość zapijam piwem o dość ciekawej nazwie jednego z krajów związkowych naszego zachodniego sąsiada, a mianowicie Bavaria. Nie ma to jednak nic wspólnego z piwem jak się łatwo domyślić, gdyż na puszce widnieje dumny napis 0,0 %. Sam napój w smaku nie zachwyca, ale tak to już chyba po prostu bywa z bezalkoholowymi piwopodobnymi trunkami. Przychodzi czas pożegnania i szczerego podziękowania za okazałą gościnę i serdeczność.

Krzyk wolności na moście Khaju

Ruszamy dalej i uświadamiam sobie, że ten wieczór będzie bardzo długi, gdyż znowu nie udaje nam się dotrzeć do domu, lecz wąską ścieżką wiodącą przez park kierujemy się w stronę jednego z mostów, tego najbardziej ulubionego mostu Rezy. W drodze do celu rzucają mi się w oczy kolejne osoby leżące na trawnikach w parku. Wiele z nich pali wodną fajkę, inni grają w siatkówkę, jeszcze inni ćwiczą na miejscowych siłowniach, które można spotkać na każdym kroku. Nie różnią się one niczym od tych rozsianych po miastach naszego kraju.

Most Khaju robi na mnie piorunujące wrażenie. Jego blask rozświetla miasto z daleka. Byliśmy na nim co prawa już wcześniej, jednakże dopiero w nocy jego urok onieśmiela odwiedzających. To jeden z tych momentów, kiedy trudno znaleźć słowa pozwalające opisać monumentalne piękno architektonicznego kunsztu, wytworu ludzkiej wyobraźni, osnutego ogromem ciężkiej pracy rąk. Zbliżamy się coraz bardziej do XVII wiecznej perełki miasta. 23 łuki o 105 metrach długości i 14 metrach szerokości łączą dzielnicę Khaju z dzielnicą Takht Foulad. Po raz kolejny Reza przybliża mi szczegółową historię mostu, której próżno szukać w różnorakich przewodnikach. Wchodzimy na moment do znajdującej się w murach mostu księgarni. Można w niej nabyć wszelkiego rodzaju pamiątki związane ze zwiedzanym miejscem, poczynając od książek, poprzez kartki pocztowe do filmów dokumentalnych.

Most Khaju

To co wydaje się być bardziej interesujące niż historia, to niepowtarzalna atmosfera miejsca. Obserwuję przybywających wieczorami młodych ludzi, którzy spędzają czas pod łukami mostu, próbując się rozerwać w jakikolwiek sposób, czy to rozmawiając, czy śpiewając, czy też grając na gitarach. Spróbować wydaje się być najbardziej odpowiednim słowem opisującym wydarzenia mające tutaj miejsce. Otóż atmosfera przypomina mi w dużym stopniu tą z placu Naqsh-e Jahan. Radośni ludzie, a może tylko pozornie radośni w obliczu strachu, kary, która w każdej chwili może ich spotkać, kontroli macki aparatu władzy mającej nieograniczony zasięg, czyhającej tuż za rogiem, wypełzającej w najmniej oczekiwanym i spodziewanym momencie. Jestem świadkiem takowej sytuacji. Otóż urzekająca gra i śpiew jednego z młodych chłopaków siedzących pod mostem nagle cichnie. Idąc dalej widzimy patrol policji i ludzi zmierzających do domu. Jak mi chwilę później oznajmia Reza, to niestety dość częsty obrazek w tutejszej okolicy. To jakby miejsce spotkań i manifestów młodych Irańczyków. Władza nie pozwala natomiast na publiczne zgromadzenia i okazywanie swojej radości, a co najgorsze swoich poglądów. Tym samym wszelkie wybryki podobnego rodzaju zostają natychmiastowo tłumione w zarodku. Siadamy na chwilę na jednym z łuków, by odpocząć po trudach całodniowych wojaży. To doskonały moment na kontemplację. Jak zwykle czuję się obserwowany. Po raz kolejny wydaje się być egzotyczną atrakcją dla miejscowych. Chwile upływają na milczeniu i obserwacjach.

– Czas wracać do domu. – stwierdzamy jednoznacznie i udajemy się w stronę mieszkania, zahaczając jeszcze o budkę z lodami, przy której młoda para gra w siatkówkę.

Pogawędki na dachu domu

Jedyne o czym marzyłem po powrocie do domu, to udanie się pod prysznic i na spoczynek, jednakże jak się okazuje nici z moich planów, gdyż nasza gospodyni czeka już na nas z kolacją na dachu domu. Tym razem zaserwowano nam pyszną gotowaną kukurydzę spryskaną sokiem z limonki. Na kolacji pojawia się koleżanka Rezy, stała bywalczyni domu. Uczy się w szkole średniej i marzy o karierze aktorskiej. Dziwnym trafem okazuje się, że wysłała list do jednej z polskich uczelni z pytaniem o możliwości studiowania jakie oferuje się obcokrajowcom. Pokrótce przekazuję podstawowe informacje mojemu gospodarzowi, który tłumaczy moją wypowiedź swojej koleżance. Niestety nie mówi ona w żadnym z europejskich języków, co całkowicie wyklucza ją z grona osób ubiegających się o miejsce na uniwersytecie.

Po dłuższej chwili dołącza do nas także ojciec Rezy. Opowiada nam trochę o tym jak wygląda jego praca. Otóż raz na kilka tygodni wybiera się do Dubaju po zakup towarów, które w następstwie sprzedaje na miejskim bazarze. Nie trudno zauważyć jak wiele osób utrzymuje się tutaj z handlu.

Wybija północ, a kolejnego dnia musimy znów wcześnie wstać. Została nam jeszcze do zobaczenia cała ormiańska dzielnica, a ja nie wyobrażam sobie innego zakończenia dnia jak na placu Naqsh-e Jahan, czego Reza nie jest jeszcze świadomy. Powolnym krokiem udaję się piętro niżej, chowam się pod kołdrą i próbuję zasnąć, jednakże po głowie wędrują mi różne myśli. Tegoż dnia po raz kolejny uświadomiłem sobie jak smutne jest życie w dyktatorskim reżimie religijnym. Zarówno na placu jak i na moście poczułem tą samą, wiszącą w powietrzu nostalgię za wolnością. Nostalgię, której kulminacyjny punkt ujrzę już za kilkanaście godzin.