Irański piknik

Przemierzamy ulice miasta mojego gospodarza. Opowiada mi historię zakładów pałających się produkcją dywanów zarówno tych szytych ręcznie, jak i tych wytwarzanych maszynowo. Jest ich tutaj około tysiąca i to właśnie owe dywany są największą wizytówką miasta. Znajdują się po obu stronach autostrady, na obrzeżach miasta. Same budynki nie prezentują się zbyt atrakcyjnie, jak zresztą cała, niska zabudowa miasta. W pewnym momencie gwałtownie skręcamy w prawo, zjeżdżając w boczną drogę prowadząca do pseudo parku. To betonowy plac w kształcie prostokąta, porośnięty gdzieniegdzie pojedynczymi drzewami. Stajemy, a Mohammed otwiera przednią maskę pojazdu.

– Coś się stało? – pytam zdziwiony.

– Nic się nie stało. Niech się trochę ochłodzi, a my zjemy śniadanie.

Przygotował dla nas jedzenie w formie pikniku. Jak już wcześniej zauważyłem, pikniki są dość mocno rozpowszechnioną formą wolnego spędzania czasu w kraju. Jakby się nad tym głębiej zastanowić nie powinno to tak naprawdę nikogo dziwić, bo co może robić młodzież, której odgórnie wszystkiego się zabrania. Nie ma dyskotek, nie wolno urządzać publicznie głośnych schadzek, tańczyć. Repertuar kinowy jest bardzo mocno okrojony. Zakazuje się spożywania alkoholu. Jedyną formą rozrywki wydaje się być zatem pewnego rodzaju forma pikniku i spędzania czasu ze znajomymi i rodziną, grając w karty, pijąc herbatę czy też rozmawiając na kocu rozłożonym na miejskim trawniku. Rozkładamy zatem i nasz koc, na środku stawiamy chleb, przed każdym z nas talerz oraz termosy z napojami zabranymi przez mojego gospodarza. Całości dopełniają sery i owoce. Wokół widzę sporo psów, jednakże nie są to bezpańskie zwierzęta. Ludzie nie trzymają ich uwiązanych na łańcuchach przy budach, także wybiegają na ulice i szukają towarzystwa wśród przybyszy z miasta. Rzucamy im kilka kawałków chleba. Poza psami można tutaj zaobserwować ogromną liczbę wolno biegających kotów. Mohammed ponownie popada w zadumę.

– Wiesz, my nie mamy demokracji, nie znamy jej chociażby w wydaniu europejskim. Tutaj krytykowanie władzy jest surowo zakazane i zazwyczaj kończy się wizytą w więzieniu, dlatego nikt nawet nie odważy się zaryzykować publicznie wyrażać swoich poglądów jeśli są one sprzeczne z tym co wolno nam mówić. Musimy płacić podatki, z czego 20% idzie na cele duchownych. Jeśli nie chcesz, nie musisz tej części odprowadzać, ale wtedy popadniesz w tarapaty, więc każdy to robi. Oni mają wszystko, kontrolują wszystko. Musisz być posłuszny władzy. Jeśli się sprzeciwiasz, napotykasz problemy w każdym elemencie swojego życia.

Powoli kończymy nasze śniadanie, a Mohammed rozgniata jeszcze kilka orzechów włoskich na deser. Jak zauważyłem już wcześniej jest to stały element tutejszego menu. To czego nie zjedliśmy zostawiamy na środku koca, który starannie składamy, aby przypadkiem nic nie wypadło na zewnątrz. Całość pakujemy do bagażnika samochodu i ruszamy w dalszą podróż.

Oddech atomu

Po obu stronach drogi widzę niemające końca łańcuchy górskie, kotłujący się w powietrzu piach, pył i kurz. Zawiesina kurzu jest tak gęsta, że trudno o ostry krajobraz w oddali widzianych szczytów. Brak jakiejkolwiek zieleni może być na dłuższą metę przygnębiający.

Pustynny bezkres w drodze do Abyaneh

Pustynny bezkres w drodze do Abyaneh

Jedyne co daje się dostrzec to niskie, pozbawione jakichkolwiek kolorów przydrożne porosty. Braki wody dostrzega się na każdym kroku. Stąpając po ziemi czuję jak pod stopami pękają mi proszące o krople wody, grube warstwy zbitego, twardego, rozpadającego się natychmiast w pył piachu. Trudno się dziwić, bo przecież dni deszczowych jest tu góra kilkanaście w roku. Krajobraz dla tubylców monotonny, mnie zachwyca, porywa moje serce. Czuję się jak tytułowy bohater amerykańskiej produkcji Mad Max przemierzający postapokaliptyczny świat. Nieopisywalne, niemierzalne i niezwykłe to uczucie jakże wielka jest potęga natury, która otaczając człowieka z każdej strony daje mu do zrozumienia jak niewiele znaczy, jak małym jest okruszkiem w tym przeogromnym, przecudnym świecie mającym w sobie jakiś boski pierwiastek. W takich momentach doskonale dostrzegam ów cząstkę, bez której nic nie byłoby takie samo.

– Schowaj aparat – stanowczym tonem i gestem ręki wskazuje, że nie mam pod żadnym pozorem robić zdjęć.

– Teren jest pod stałym nadzorem kamer, pod ciągłą obserwacją. – kontynuuje.

Przejeżdżamy właśnie w okolicach jednostek zajmujących się wzbogacaniem uranu w celach produkcji atomu, o którym tak często słyszymy w naszych mediach. To właśnie jedno z miejsc, z powodu którego panuje cały ten medialny szum. W drodze powrotnej dostrzegam, iż zakaz zdjęć widnieje także na znakach drogowych. Wokół jednostki, której główne laboratoria ukryte są pod łańcuchem górskim, znajdują się wyrzutnie rakiet, wieże z kamerami oraz wieże łącznościowe. Całość wygląda imponująco i powoduje drobny dreszczyk emocji.

Wioska ukryta w górach

Kontynuujemy naszą podróż, by w końcu dotrzeć do wymarzonego, upragnionego celu, a mianowicie położonej głęboko w górach wioski Abyaneh. Populacja jest dość mała i wynosi około 300 osób. Ludzie posługują się swoim, niezrozumiałym dla Persów dialektem. Co ciekawe, to jedyne miejsce gdzie ów dialekt jest używany. Większość dzieci opuściła rodziców i wyjechała za granicę w poszukiwaniu pracy. Część także studiowała w Stanach Zjednoczonych. Raz do roku przyjeżdżają odwiedzić swoje rodziny, wspomagając je zastrzykiem gotówki. Udaję się na spacer wąskimi uliczkami, ograniczonymi czerwonymi, glinianymi murami.

Uliczkami Abyaneh

Obserwuję ludzi, ich tradycyjne stroje, spoglądam na ich życie codzienne, na czynności, które wykonują. Mam wrażenie, że czas się tutaj zatrzymał dawno temu. Życie płynie wolniej, jest skromne. Nikt nie goni za pieniądzem, za nowym samochodem czy telewizorem. Tym samym odczuwam pewną radość żyjących tutaj ludzi. Oni są tak naprawdę szczęśliwi z dala od cywilizacji, z dala od wyścigu szczurów, od pogoni w drabince na drodze ku karierze w wielkich korporacjach. W poszukiwaniu widoku wioski wdrapuję się na znajdujące się naprzeciw budynków wzgórze. Sceneria jest imponująca, zapiera dech w piersiach. Odkładam aparat, siadam na krawędzi skał, rozkoszuję się pięknem tutejszego krajobrazu. Monumentalne góry, niekończące się połacie porostów i fragmenty murów, pozostałości zamku, a przed nimi kilka niskich, skarłowaciałych z braku wody zielonych krzaków, Dzień chyli się ku końcowi. Czas wracać na dół, gdzie czeka na mnie Mohammed.

– Jak było? – z uśmiechem na twarzy pyta mnie tuż po powrocie.

– Zjawiskowo. – krótko odpowiadam, bo tak naprawdę cóż więcej mogę powiedzieć.

Przecież on doskonale zdaje sobie sprawę z imponującego widoku, jaki rozpościera się z położonego w oddali wzgórza. Wchodził tam nie raz. Wsiadamy do samochodu i powoli ruszamy w kierunku domu.

Kulinarnej uczty ciąg dalszy

Po powrocie po raz kolejny zostaje uraczony pysznościami kuchni irańskiej. Mam też okazję po raz pierwszy skosztować islamskiego piwa. Oczywiście bezalkoholowego. Nie jestem fanem piwa, ale smak tegoż trunku pozostawia wiele do życzenia. Nie przypomina w najmniejszym stopniu tradycyjnego oryginału. Nie ma też smaku zwykłej oranżady. Alkohol, jak już wspomniałem, jest tutaj zakazany, choć rodzina otrzymywała już kilkakrotnie prezenty z zachodu chociażby w formie butelek whisky. Mi na szczęście nie przyszły do głowy pomysły na przemycanie trunków wysokoprocentowych, gdyż ewentualne skutki ów procederu mogłyby być opłakane. Co ciekawe irańskie miasto Shiraz słynie z wina, które jest jednak produkowane we Włoszech. Z pokoju wychodzi Ali Reza, starszy syn mojego hosta.

Irańska uczta kulinarna

– Dokąd idziesz? – pytam z nadzieją na przeprowadzenie krótkiej rozmowy, gdyż Ali nie mówi dobrze po angielsku.

– Muszę pójść do szkoły na dodatkowe zajęcia. Za siedem miesięcy mam egzamin wstępny na studia. Chciałbym studiować medycynę. – odpowiada łamaną angielszczyzną młody chłopak.

Zanim ktoś dostanie się na uniwersytet musi zdać kompleksowy egzamin wstępny. Chętnych jest zdecydowanie więcej niż miejsc, tym samym cała przeprawa jest dużo bardziej skomplikowana, niż to ma miejsce w naszym kraju.

Uliczkami bazaru

Mohammed musi się udać na kilka godzin do pracy. Postanawiam zatem zagubić się po raz kolejny w bazarowych uliczkach, oddać się w pełni klimatowi miasta, rozkoszować się skradającymi zmysły zapachami otaczających mnie z każdej strony przypraw.

Irańskie przyprawy

Irańskie wyroby garncarskie

To także pierwsza okazja do poznania perskich lokali. Długa, wydająca się ciągnąć w nieskończoność ścieżka bazaru okazuje się być ślepą uliczką. Docieram do głównego punktu bazaru, ogromnej, robiącej piorunujące wrażenie, będącej całej w ozdobach kopuły.

Zdobienia dachu na bazarze w Kaszan

Schodzę po stromych schodach do jednego z tutejszych lokali. Jestem krótko po obiedzie, więc zamawiam zaledwie filiżankę herbaty, zdejmuję obuwie i siadam na podłodze na jednym z dywanów, miejscu będącym ekwiwalentem naszych krzeseł i stołów. Za mną mieniące się kolorami poduszki służące jako oparcia oraz wyłożone błękitnymi płytkami ściany. Kolorystyka, wielobarwność miejsca poraża zmysły przybywających tu gości.

Irański bar

Dookoła mnie grupki ludzi palących fajki wodne. Po lewej stronie cztery kobiety kolejno w fioletowej, zielonej, niebieskiej i błękitnej chuście osłaniającej głowę. Na wprost uruchomiana fontanna, a w niej wytryskująca mozolnie, ospale na wszystkie strony woda. Czuję się obserwowany, słyszę skrywane śmiechy szczególnie płci pięknej. Nie wdaję się z nikim w dyskusje. Oddaję się obserwacjom. Muszę być zatem nie lada atrakcją dla tubylców. Kelner przynosi na talerzu zamówienie. W pierwszym momencie odnoszę wrażenie, że to pomyłka. Zamówiłem tylko herbatę, a otrzymuję cały talerz dodatków, takich jak dwa talerzyki z różnymi rodzajami cukru, jeden koloru złotego, skrystalizowany, drugi w standardowych kosteczkach, dwa duże ciastka, daktyle w czekoladzie posypane startym orzechem kokosowym, talerzyk cynamonu oraz kubeczek wody.

Różnice kulturowe

Kończę wizytę w restauracji i powolnym, leniwym krokiem udaję się na dalszą przechadzkę po bazarowych uliczkach. Mijam stoiska z przyprawami. To te, które uwielbiam najbardziej. Przyprawy mienią się niezliczoną ilością kolorów, a ich zapach pozostaje w głowie jeszcze przez wiele godzin po opuszczeniu tychże miejsc. Dzień chyli się ku końcowi. Opuszczam bazar w poszukiwaniu taksówki. Podaję adres docelowy i dojeżdżam do domu Mohammeda.

To nasz ostatni już wspólny wieczór. Kolejnego poranka udam się w dalszą drogę. Zasięgam podstawowych lekcji języka perskiego u mojego mistrza. Uczy mnie alfabetu, pisania, kilku przydatnych zwrotów, a co najważniejsze czytania liczb. To chyba najbardziej cenna uwaga ze wszystkich, dzięki której do końca mojego pobytu nie dałem się już ani razu oszukać w miejscach, gdzie liczby zapisywano w formacie perskim. Mój gospodarz jest głodny wiedzy o kulturze europejskiej. Mimo, iż gościł wielu przybyszów z mojego kontynentu, nadal zadaje wiele intrygujących pytań dotykających różnych dziedzin życia.

– Możecie uprawiać seks przed ślubem? – z pewną dozą niepewności w głosie kieruje do mnie zapytanie.

– Tak. To nie tylko legalne, ale całkiem normalne. Zanim staniesz z kimś przed ołtarzem, zazwyczaj masz w swoim życiu kilka dziewczyn. Tak to funkcjonuje. Ludzie sprawdzają czy do siebie pasują, docierają się. Jeśli uważają, że coś nie gra, rozchodzą się, aż w końcu trafiają na tego właściwego partnera, tudzież partnerkę. – odpowiadam.

– Czy to znaczy, że wszystkie kobiety, które uprawiają seks przed ślubem, są prostytutkami? – szokuje mnie swoim pytaniem.

– Nie, oczywiście, że nie. To, że uprawia się seks przed ślubem, nie oznacza, że robisz to z każdą osobą. To tak nie funkcjonuje. Jesteś wierny tej jednej. Nie robisz tego z kilkoma osobami jednocześnie. – wyjaśniam.

Jak się okazuje niektóre kwestia kulturowe dla nas oczywiste, dla innych wydają się być całkowitą abstrakcją. To już ostatnie momenty jakże cudownego czasu spędzonego z Mohammedem i jego rodziną. Spoglądam niepewnie w jego oczy, gdzie rysuje się pewien obraz smutku i nostalgii. To tęsknota za upragnioną wolnością, której tak naprawdę nie zna, nigdy nie poczuł na własnej skórze, nigdy nie przeżył. Radość wypisana na twarzach jest maską, skorupą pod którą dają się dostrzec prawdziwe emocje i uczucia skrywane w obawie przed apodyktycznym reżimem garstki żądnych kontroli nad wszystkimi i wszystkim, pławiących się w pysznych, pełnych obłudy, kłamstwa i hipokryzji bogactwach władców życia.

– Bracie, szczerze ufam, iż przyjdzie dzień, w którym to wszystko się zakończy i będziesz mnie mógł odwiedzić w mojej ojczyźnie.

– Dziękuję Przyjacielu.

                                                                          …

Wstaję wcześnie rano, wychodzę do kuchni, gdzie stoi już Shamsi w otoczeniu garnków. To jeden z tych momentów, które trudno dopuszczać do swojej myśli, ale tak to już jest, że coś się zaczyna i coś się kończy. To już ostatnie chwile w domu Mohammeda, najbardziej życzliwego człowieka jakiego było mi do tej pory dane spotkać. Pakuję plecak, wsiadam do auta. Zarówno mój host jak i jego żona udają się ze mną na dworzec, gdyż wybierają się w odwiedziny do swoich znajomych. Oboje mają dzień wolny od pracy. Dojeżdżamy na dworzec. Wychodzę z samochodu, podaję rękę Shamsi i ściskam Mohammeda, dziękując mu za całą okazaną troskę, gościnę, życzliwość i dobro. Zarówno on jak i ja, oboje jesteśmy bardzo wzruszeni jakże podniosłym momentem.

– Pamiętaj, to jest Twój dom i zawsze możesz tu wracać jak do siebie. – z uśmiechem i oczami pełnymi wzruszenia zwraca się do mnie w tej ostatniej chwili.

– Będę pamiętał przyjacielu. Będę pamiętał. – odpowiadam i udaję się w stronę autobusu odjeżdżającego do Isfahanu.