Do mojego kolejnego miejsca docelowego docieram około południa. Taksówkarz wysadza mnie na obrzeżach miasta. Życie toczy się tutaj powoli, mozolnie, monotonnie. W zasadzie nie jest to jakimś wielkim powodem mego zdziwienia. Komu tak naprawdę chciałoby się cokolwiek robić w tak wysokich temperaturach.

Beztroskie chwile w Kaszan

Pierwsze, co rzuca mi się w oczy to niewątpliwie specyficzna architektura miasta. Niskie, łączone ze sobą budowle o kopułowych dachach, jasnych murach zbudowanych jakby z mieszanki słomy i błota. Miejscami podniszczone, zrujnowane, wyglądają jakby były miejscem niedawnej wojny lub ataku terrorystów, których próżno szukać w tym mieście.

ulice kashan

Ulice Kaszan

kashan kopulowe dachy

Kopułowe dachy

Moje kroki w pierwszej kolejności kieruję ku pozostałościom murów obronnych miastach, a następnie udaję się do największej atrakcji turystycznej, a mianowicie domów tradycyjnych. To cel każdego przybysza, którego można tu szukać ze świecą. Mimo, iż są to najpiękniejsze budowle miasta, trudno zauważyć tłumy ludzi. Ba, często trudno spotkać kogokolwiek. Podczas mojej wizyty w pierwszym z domów mijam zaledwie jedną skromną grupkę zwiedzających z Niemiec. Wzornictwo i architektura domów robią na mnie piorunujące wrażenie. Mieszanka kolorystyczna składająca się z takich barw jak błękit, biel, złoto, odcienie czerwieni i orzechu przyprawiają mnie o zawrót głowy. Wszystko dopełnione jest niezwykłymi wzorami oraz wysadzanymi kawałkami maluteńkich luster. To podstawa tutejszej architektury. Z drobnych elementów robi się układanki, które finalnie tworzą jedną, wielką, oszałamiającą zmysły gości całość.

Domy tradycyjne w Kaszan

Sufity domów

 

Każdy z domów posiada formę dziedzińca, gdzie można znaleźć troszkę cienia i odpocząć od atakujących mnie z każdej strony upałów. Bardzo niska wilgotność powietrza sprawia, iż przybyszom z Zachodu dość szybko pękają usta. Przyjemności mężczyznom dopełnia zakaz noszenia krótkich spodni.

Dziedziniec

Wnętrze budynków również zaskakuje swoim nieskazitelnym pięknem. Zewsząd otaczają mnie rozchodzące się w każdą stronę barwy świateł odbijanych i wpadających przez witraże rozmieszczone równolegle na wielu ścianach. Czerwień, pomarańcz, biel, błękit, zieleń i znów czerwień przeplatają każde ze znajdujących się tutaj okien. Zazwyczaj są to prostokątne szybki umieszczone w drzwiach oraz pewna forma kwiecistych wzorów znajdująca się w półkolach nad drzwiami.

Witraże

Gubiąc się beztrosko w jakże pustych już dziś uliczkach, przenoszę się wyobraźnią w zamierzchłe czasy. Próbuję sobie wizualizować domy wypełnione ludźmi przechadzającymi się tymi samymi dróżkami, którymi ja stąpam wiele lat później. Staram się rozkoszować i wykorzystywać do maksimum każdą sekundę, minutę, godzinę. Wchodzę do miejscowych łaźni. Dziś są już puste, nieczynne, nikt z nich nie korzysta. Niskie, ale bardzo szerokie ławki pokryte dywanami z przygotowanymi na oparciach poduszkami okalają każde z pomieszczeń. Zbliżając się do wyjścia zauważam wąskie drzwiczki po prawej stronie. Uchylam je, a moim oczom ukazują się wysokie, strome, śliskie stopnie prowadzące ku górze. Stawiam kolejne kroki, człapię zdyszany, aż do momentu wejścia na dach. Widok zapiera dech w piersiach. Obserwuję całe miasto z dachu ów łaźni znajdującej się pode mną. Kopułowe dachy z otworami pokrytymi zielonkawymi szybkami otaczają mnie z każdej strony. Spoglądam dookoła siebie, robię kilka pamiątkowych zdjęć, oddaję się na moment chwili, by rozkoszować się pięknem architektury powstałej dzięki wykraczającej ponad wszelkie wyobrażenia ludzkiej kreatywności. Chwila ta jednak nie trwa długo, gdyż pozwalając sobie na więcej, albo ugotowałbym się, albo zasłabł. Z nieba nadal leje się żar.

Po południowej czysto turystycznej wizycie miasta udaję się do przypadkowo wybranego parku. Siadam na ławce, wyciągam torebkę pistacji przywiezioną jeszcze ze stolicy i zaczynam obserwację ludzi. W zasadzie nie czuję się osamotniony w ów procederze, gdyż obserwowani czynią to samo. Przecież to ja jestem tym, który zdecydowanie bardziej rzuca się w oczy niż oni mi. Cztery kobiety siedzące na rozłożonym po lewej stronie na skrawku trawnika kocu grają w karty. Po prawej na ławce grupka młodych mężczyzn opartych o motory. Jeden z nich zatacza co jakiś czas koła wokół małego placu, aż w pewnym momencie podjeżdża do samotnie siedzącej dziewczyny, prowadzi krótką rozmowę. Po chwili młoda kobieta wsiada na motor i odjeżdżają nie zwracając uwagi na nikogo. Trudno mi ukryć moje zaskoczenie. Najprawdopodobniej byli dobrymi znajomymi, a może członkami rodziny. Może to brat i siostra.

Powiew zachodu w irańskim domu

W pewnym momencie na rondzie zauważam srebrnego peugeota. Staje na poboczu. Z pojazdu wychodzi kuśtykający mężczyzna. Nie jestem w stanie dokładnie rozpoznać jego twarzy, gdyż zapadła całkowita ciemność. Kiwa ręką w moim kierunku. To Mohammed. Poznałem go tak naprawdę całkiem przypadkowo, szukając wycieczki do pobliskiej wsi Abyaneh. Sama wyprawa do Kaszan jest podyktowana tak naprawdę atrakcyjnością tutejszych okolic. Mój gospodarz ma 39 lat. Szerokie ciemne brwi, czarne włosy i delikatny zarost oraz serdeczny uśmiech na owalnej twarzy to elementy, które natychmiast rzucają się w oczy. Wrzucam plecak do bagażnika, po czym udajemy się do pobliskiego domu.

Wjeżdżamy do garażu, który tak naprawdę nie jest typowym garażem jaki znamy z naszych realiów. To jakby ogrodzone murami i bramą patio w formie kwadratu z odkrytym dachem i bezpośrednim wejściem do domu. Przed przestąpieniem progu zdejmuję oczywiście buty i wchodzę do przestrzennego salonu. Wracam na chwilę myślami do domu Hosseina i uderza mnie ogromny kontrast. Po prawej stronie przy samym wejściu stoi klatka z dwoma zielono-żółtymi papużkami falistymi. Po lewej stronie od wejścia, na niskim czarnym stoliku telewizor, a obok niego zatknięta flaga narodowa. Na wprost, na murku odgradzającym część salonu od aneksu kuchennego spostrzegam sporych rozmiarów akwarium, a w nim różnego rodzaju kolorowe rybki. Oczywiście jak w każdym domu tak i tutaj podłogi pokrywają dywany koloru kremowego, wysadzane delikatnym wzorem w barwie różowej. Przy ścianach znajdują się dwie niewielkich rozmiarów sofy. Na wprost od salonu pokój dla dzieci, po prawej niewielkich rozmiarów łazienka, po lewej stronie sypialnia. Otaczający mnie świat wydaje się zupełnie inny, jakby bardziej europejski. Shamsi, żona Mohammeda wita mnie w wejściu uściskiem dłoni. Jej ubiór nie różni się niczym od tego, którego znamy z naszej kultury. Ma na sobie czarne legginsy oraz czarną bluzkę poprzecinaną różnokolorowymi paskami. Nie nosi ani czadoru, ani rusari okrywającej głowę. Mohammed ma trójkę dzieci, dwóch synów Mohammeda Rezę, Ali Rezę oraz młodszą córkę Anitę.

– Czuj się jak u siebie. Zrelaksuj się. To Twój dom. – zwraca się do mnie mój gospodarz.

Podchodzę do pomalowanej, wytynkowanej kredą na biało ściany, która jest niezwykle łagodna w dotyku i nie wierzę własnym oczu. Na aparacie telefonicznym wiszącym przede mną widnieje przyklejona amerykańska flaga.

– Cóż to? Wieszasz w domu flagę swojego największego wroga? – pytam zaskoczony.

– To nasz przyjaciel. To przyjaciel narodu, obywateli. Wrogiem są tylko dla naszego irracjonalnego rządu. – śmiejąc się odpowiada Mohammed.

W tym momencie zdaję sobie sprawę, że mam do czynienia z totalnym przeciwieństwem Hosseina.

– Wiesz, my kochamy Stany, kochamy Amerykę. To oni psują wszystkie relacje międzynarodowe. To oni wszystkich dookoła nienawidzą, a dobro i prawowitość upatrują tylko i wyłącznie w sobie. My uwielbiamy, kochamy kulturę zachodu, waszą kulturę. – kontynuuje Mohammed.

Mój przyjaciel chwyta za pilot, włącza telewizor, a moim oczom ukazuje się doskonale znana mi stacja France24.

– Czy to nie zakazane? – dopytuję.

– Tak oczywiście, ale wiesz nasze kanały to czysta propaganda. Oni pokazują to co chcą pokazywać. Mamy pięćdziesiąt naszych programów, ale nie znam nikogo kto chciałby się zagłębiać w treści tam pokazywane. Manipulacja i propaganda, pranie ludziom mózgów, wpajanie kłamstw. Ja codziennie oglądam tylko i wyłącznie BBC i France 24.

Mohammed jest jedyną osobą w rodzinie posługującą się na tyle językiem angielskim, że może bez problemu rozumieć przekaz zachodnich audycji. Poza angielską wersją BBC ogląda także wydanie perskie brytyjskiego programu nadawane oczywiście spoza granic kraju. Posiadanie telewizji satelitarnej jest zakazane. Każdy jednak dysponuje anteną i odbiera zachodnie stacje. Podczas ewentualnej kontroli konfiskuje się sprzęt, a sprawcę wykroczenia kara się grzywną. Kontrole zdarzają się z bardzo małą częstotliwością. Mohammedowi zdarzyło się to do tej pory raz. Shamsi przynosi herbatę oraz talerzyk z dobrze znanymi mi już kostkami cukru. Zasiadamy na podłodze. Mohammed wyciąga książę i pyta mnie żywnie się śmiejąc, czy znam pokazane na zdjęciach miejsca. To album o Polsce.

– Skąd to masz? – pytam.

– Jeden z moich gości mi przywiózł – z radością odpowiada.

Zaczynam przeglądać broszurę i opowiadam pokrótce o każdym z opisanych miast. Wyciągam z mojego plecaka magnez na lodówkę i przyczepiam obok znajdującej się już tam wieży Eiffla. Wyjmuję również pocztówkę z wizerunkiem mojego miasta i wręczam Mohammedowi. Serdecznie dziękując i poklepując mnie po ramieniu sięga po swoją grubą książkę pamiątkową, gdzie znajdują się wpisy wszystkich jego gości. Otwiera pierwszą wolną stronę i prosi, abym również i ja pozostawił po sobie jakąś inskrypcję. Chwytam za długopis i wpisuję kilka pamiątkowych zdań pod którym zostanie wklejona pocztówka.

– Używasz Facebooka? – pyta mój host.

– Tak, ale tutaj nie działa. – odpowiadam.

– Daj na chwilę telefon. – prosi Mohammed.

Po chwili mi go oddaje i okazuje się, że wszystko działa.

– Jak to zrobiłeś? – pytam.

A on znowu żywnie się śmieje. Otóż strony informacyjne, pornograficzne, Facebook oraz kilka innych są zakazane i tym samym blokowane. Wystarczy jednak zainstalować aplikację VPN i wszystko staje się dostępne jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Prędkość transmisji danych drastycznie spada, ale to jedyny możliwy sposób na dostęp do zachodnich serwisów. W przypadku telewizji sygnał często jest zakłócany co jest bardzo szkodliwe dla zdrowia. Można to zauważyć chociażby przeglądając kanały lokalne i te zachodnie. Na lokalnych jakość odbioru jest doskonała, a stacje europejskie po prostu przestają momentami działać. Mohammed pracuje w branży telekomunikacyjnej i orientuje się doskonale w technicznych nowinkach jak i sposobach umożliwiających obejście pewnych, narzuconych z góry blokad na obywateli.

Przy europejsko-perskiej kolacji

Shamsi przygotowała kolację. Rozkładamy obrus na podłodze, który upatruję sobie jako imitację stołu i zasiadamy do jedzenia. Robię pamiątkowe zdjęcie, przy czym Mohammed prosi mnie, abym nigdzie go nie publikował, gdyż jego żona nie ma na sobie odpowiedniego stroju. Przez odpowiedni strój rozumiem nakrycie ciała zgodnie z zasadami islamu. Interpretuję to jaki pewien rodzaj buntu przeciw reżimowi. Sama walka wewnętrzna z wiarą jest swoistym buntem wymierzonym przeciwko władzy i dyktaturze narzucanej ludziom siłą. Mohammed opowiada mi o tarapatach w jakich znalazł się po upublicznieniu niestosownych wpisów przez jednego ze swoich gości na portalu społecznościowym. Był wzywany na komisariat w celu złożenia oświadczeń i wyjaśnienia całej sytuacji.

– Ale skąd wiedzieli, że to Twój gość? – zastanawiam się.

– Mój Drogi Przyjacielu, oni widzą, słyszą i wiedzą o nas wszystko. Pracuję w branży w jakiej pracuję i widzę jak to działa. Każda rozmowa jest podsłuchiwana. Mogą przeczytać każdą wysyłaną przez Ciebie wiadomość. Oni mają wszechpotężną władzę, której macki dosięgną każdego. – z żalem w głosie przestawia mi wizję okrutnej, zakłamanej rzeczywistości.

Tak samo mogłoby być i w tej sytuacji. Shamsi pracuje w służbie publicznej. Jest pielęgniarką. Rodzina nie może sobie pozwolić na utratę pracy. Mają trójkę dzieci. Wolą nie ryzykować. Siadam koło Anity, najmłodszego dziecka rodziny. Ubrana w chustę na głowie, żółto koszulkę i różnokolorowe spodnie. Obok siedzi mama, dalej Ali Reza, poważnie wyglądający nastolatek z zawieszonymi na nosie prostokątnymi okularami, Mohammed i drugi syn Mohammed Reza. Kolacja wygląda po części dość europejsko. Na środku stoi dwulitrowa butelka coca-coli. Byłem przekonany, że czarnego gazowanego napoju nie skosztuję podczas mojej podróży, ale jednak dość mocno się myliłem. Najwidoczniej pomyliłem kraje, gdyż jest on tutaj dostępny. Co prawda nie zawsze w oryginalnej wersji, gdyż jest podrabiany jak prawie wszystko w Iranie. Na stole pojawiają się dwa ogromne talerze spaghetti oraz spora ilość zielonych, świeżych warzyw, stały element tutejszej kuchni. Po raz pierwszy mam okazję skosztować mast – rodzaj naszej mizerii o troszkę innej konsystencji z grubo ciętymi ogórkami. Sałatka to cięta zieleń dekorowana plastrami rzodkiewki oraz cebulą, z tymże cebula podawana jest w całkowicie innej formie niż na naszych rodzinnych stołach. Nie kroi się jej ani w plastry, ani w kostkę, a przecina na pół i podaje z kawałkiem nieuciętego szczypioru. Całość można przyprawić dość pikantnym sosem nazywanym w języku perskim toschi.

Irańska kolacja

Mast – irańska mizeria

Irańska sałatka

– Spaghetti jest u was popularne? Często to jecie? – moja ciekawość nie daje mi spokoju.

– Nie, gotujemy gdy mamy gości z Zachodu. – odpowiada Mohammed.

Kolacja jest iście przepyszna, co tak naprawdę nie było regułą podczas całej mojej wyprawy. Najwidoczniej moje przyzwyczajone do całkowicie innego jedzenia podniebienie nie mogło bez przeszkód przestawić się na orientalną kuchnię. Po kolacji przychodzi czas na deser w formie półmiska owoców i filiżanki herbaty, jak to miało miejsce dnia poprzedniego. Siadamy na podłodze, a Mohammed wyciąga kolejną stertę książek. Moją szczególną uwagę przykuwa ta, w której przestawiono wszystkie turystycznie ciekawe okoliczne miejsca. Jest w niej także wioska Abyaneh, do której mam się udać kolejnego dnia.

O rozrywce, zaręczynach i weselach

– Znasz jakieś perskie tańce? – zaskakuje mnie znienacka pytanie.

– Hmm, chyba nie – odpowiadam.

– Pokażę Ci zatem. – wyciąga swojego laptopa.

W tle przygrywa perska muzyka, a my przyglądamy się różnorodności kulturowej, rozrywce, która jest tutaj przecież zakazana. Kobiety na nagraniach ubrane są w dość skąpe stroje i zdecydowanie godziłyby w obowiązujące tutaj prawo.

– Jak to? Przecież to zabronione. – wyrażam swoje zdziwienie.

– Edycje nagrywane są przeważnie w Dubaju. W naszej telewizji takiego czegoś nie zobaczysz. – wyjaśnia mój gospodarz.

Są to programy w stylu naszego „Tańca z Gwiazdami”. Do drzwi dzwoni dzwonek i zasiewa zdenerwowanie w mieszkaniu. Schamsi natychmiast zakłada na głowę chustę. Odwracam się, a do domu wchodzi młoda kobieta.

– To przyjaciółka mojej żony. – mówi Mohammed.

Po raz kolejny dociera do mnie pod jak ogromną kontrolą jest tutaj wszystko. Każdy tak naprawdę boi się każdego, nie chce być przez nikogo zauważony, nie chce by ktokolwiek wiedział, że nie postępuje zgodnie z obowiązującym prawem. Ryzyko jest po prostu duże, zbyt duże, nawet by pokazać się przed jedną z najbliższych koleżanek bez rusari na głowie.

Mohammed kontynuuje pokaz zdjęć swoich kurdyjskich przyjaciół, jak i obrazków przedstawiających typowe kurdyjskie wesele. Co ciekawe strój panny młodej nie różni się od tego, który znamy z naszych ceremonii zaślubin. Stroje pozostałych osób odbiegają od tradycyjnych muzułmańskich ubrań. Są bardziej kolorowe. Para młoda udekorowanym autem jedzie przez całe miasto do miejsca docelowego wesela. Było mi dane widzieć kilka takich kohort i wygląda to tak jak korowody weselne w naszym kraju. W zasadzie trudno byłoby nie zauważyć szczęśliwej pary młodej, gdyż wszystkie auta zwalniają tempa, posuwają się naprzód jak żółwie, przy czym każdy z kierowców na znak radości naciska klakson wydający z siebie przeszywające miasto trąbienie. Wesele irańskie trwa jednak zdecydowanie dłużej niż nasze. Może się przeciągnąć od czterech aż do siedmiu dni. Każdego dnia schemat jest powtarzany.

– Co z alkoholem i tańcami? – dopytuję.

– Oficjalnie zabronione, ale każdy to robi. – wyjaśnia szybko mój przyjaciel.

Ceremonia zaręczyn różni się natomiast diametralnie od tej, znanej z naszej kultury i obyczajów. To nie narzeczony, a jego matka, czyli przyszła teściowa narzeczonej udaje się do jej domu rodzinnego prosić o rękę przyszłą żonę swojego syna. W następstwie cała rodzina przybywa do domu narzeczonej, by świętować ów jakże podniosły, radosny moment dla obojga stron. Pytam również o bezpieczeństwo w Kurdystanie, a mój gospodarz jednoznacznie dementuje plotki o rzekomym zagrożeniu w tamtym rejonie kraju. Znowu zatem europejska propaganda medialna daje o sobie znać.

Za granicę

Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu Mohammed pokazuje mi także zdjęcia ze swoich ostatnich wakacji w Bangkoku. Schamsi jest ubrana zupełnie inaczej niż w swojej ojczyźnie, promienieje radością. Okazuje się, że najwięcej problemów przysparza wyjazd do krajów Europy, a dokładniej mówiąc do krajów członkowskich Unii Europejskiej. Irańczycy muszą uzyskać wizę Schengen, oficjalne zaproszenie z kraju docelowego, przedłożyć 200 euro w gotówce na każdy dzień pobytu oraz co najważniejsze w pierwszej kolejności ukończyć dwuletnią służbę wojskową. Po ukończeniu służby mężczyźni otrzymują paszport. Jest oczywiście pewien sposób na obejście oficjalnej procedury. Za świadectwo ukończenia służby należy po prostu zapłacić, ale mało kogo na to stać, gdyż żądana suma jest dość pokaźna. Dla kobiet cały ten proces wygląda inaczej, gdyż oczywistym jest fakt, iż nie muszą one udawać się do wojska w celu uzyskania paszportu. Wymagane jest natomiast zezwolenie męża na opuszczenie kraju. Jeśli kobieta nie jest zamężna, zgody takiej musi udzielić jej ojciec. Mohammed opowiada mi o swoim kolejnym wakacyjnym marzeniu jakim jest Paryż. Ma tam przyjaciela, którego chciałby odwiedzić. W głębi serca mam nadzieję, że zrealizuje swój plan.

Jedno państwo, wiele narodów

Przybliża mi także pokrótce skład etniczny swojego kraju. Północny zachód, czyli teren irańskiego Azerbejdżanu przy granicy z Turcją zamieszkują Turcy, którzy tworzą około 25% całej populacji. Mówią w języku azersko-tureckim. Lurowie osiedlili się na północ od Teheranu i stanowią tylko 2% tutejszej społeczności. Są natomiast dumni z bycia potomkami pierwszych ludów zamieszkujących te tereny. Połowa z nich nadal prowadzi życie nomadów, a kobiety cieszą się większą swobodą i większymi prawami niż inne kobiety. Mówią swoim własnym językiem. Północny wschód zamieszkiwany jest przez 2% Turkmenów. Beludżowie osiedlili się na wschodzie przy granicy z Pakistanem, również tworzą tylko 2% całości społeczeństwa i mówią w języku beludżyjskim przypominającym język pasztuński. Kurdowie na zachodzie przy granicy z Irakiem stanowią około 10% ludności i chełpią się z bycia najstarszym irańskim narodem. Mówią oczywiście własnym, kurdyjskim językiem. Persowie zamieszkują region od Isfahanu ku południowej części kraju i stanowią 50% tutejszej populacji. Arabowie, w większości będący sunnitami, zamieszkują południowy zachód. Jest ich łącznie około 3%. Jak łatwo zauważyć każdy z narodów ma swoje odrębne obyczaje, tradycje, stroje, a nawet język, który różni się na tyle od języka perskiego, że Persowie nie są w stanie go zrozumieć. Różnorodność kulturowa jest zatem zdumiewająca. Uświadamiam sobie w jednej chwili z jakim ogromem dane mi jest się w tej chwili mierzyć, ile razy jeszcze można by tutaj wracać, by zgłębiać piękno i bogactwo kulturowe mojego celu podróży.

Apogeum gościnności

Wybija północ, a przecież rano musimy wcześnie wstać, aby udać się do Abyaneh, niedostępnej wioski położonej ponad siedemdziesiąt kilometrów od Kaszan. Musimy wyjechać jak najwcześniej, żeby w miarę możliwości uniknąć skwaru, które z każdą chwilą będzie coraz trudniejszy do zniesienia.

– Chodź ze mną. – wzywa mnie Mohammed.

Wstaję i podążam za moim gospodarzem, który zaprowadza mnie do swojej małżeńskiej sypialni. Po środku stoi wielkie, niezwykle wygodne łóżko. Po lewej stronie nocna szafka na całej szerokości strony, a po prawej szafa na ubrania. Cały pokój jest klimatyzowany.

– Rozgość się bracie, czuj się jak u siebie w domu. To Twój dom.

Ogarnia mnie wzruszenie. Nie umiem zareagować, nie wiem jak dziękować. To zbyt wiele.

– Mohammed, nie trzeba, będę spał w salonie. – to jedyne słowa, które jestem w stanie z siebie wykrztusić w tym jakże niezwykłym, niemożliwym do opisania momencie.

– Nie, nie, nie. Śpij dobrze. Jutro musimy wcześnie wstać. Dobrej nocy. – odpowiada.

Shamsi i Mohammed udają się do salonu spać na podłodze. Tonę w myślach. Jestem porażony gościnnością. Moje ciało przeszywają ciarki, oczy zrobiły się wilgotne od łez. Nie do końca potrafię pojąć co się przed momentem wydarzyło. Myślę o naszej gościnności. Przecież nasz naród uważa się za jeden z najbardziej gościnnych w Europie. W ogóle wszystkie narody słowiańskie słynną z niezwykłej gościnności. Chyba po powrocie będę zmuszony zrewidować definicję ów słowa. Zastanawiam się ile osób w moim mieście otworzyłoby drzwi mężczyźnie o ciemnej cerze, niemówiącemu po polsku, wpuściłoby go do domu, nakarmiło go, przenocowało. Na domiar wszystkiego, mój kraj uchodzi za kraj katolicki. Pogrążam się w myślach o naszej gościnności, dobru, serdeczności, otwartości, cechach, którymi rzekomo się charakteryzujemy. A może to tylko wygodnictwo, schlebianie samym sobie, obłuda, hipokryzja, narcyzm? Muzułmanin wpuszcza do domu katolika, daje mu jeść, daje mu ciepły prysznic, oddaje mu swoją sypialnie. Na ile Europejczyka byłoby stać w odwrotnej sytuacji? Na ile muzułmanina potraktowałby jak swojego brata? Z mętlikiem w głowie, z wielością otaczających mnie pytań, z pewną dozą niezrozumienia, niedowierzania, poczucia jak wiele nam ludziom z Zachodu jeszcze brakuje, jak bardzo się różnimy, powoli zasypiam.