Wstępem słów kilka
Dopadło mnie straszne zmęczenie, kolejna noc kiedy ledwie zmrużyłem oko. Pośrodku mroku marzę o ciepłym, miękkim łóżku, zatopieniu się pod grubą kołdrą. Muszę o tym jednak jak najszybciej zapomnieć, bo przez najbliższy czas swojej rozkosznej krainy snów nie ujrzę. Nie poczytam książki, nie obejrzę żadnego filmu, jak i nie posłucham swojej ulubionej muzyki.
Wokół mnie większość ludzi jeszcze śpi. Jedni przeglądają torby, sprawdzają czy wszystko jest na swoim miejscu. Inni wyjmują grzebienie i poprawiają włosy. Kobiety nerwowo zakładają na głowy chusty.
Wyglądam przez okno. Przed sobą, a w zasadzie żeby być bardziej precyzyjnym powinienem użyć sformułowania pod sobą, widzę nieskończoną liczbę migotających światełek. Wydają się być takie małe, niewinne, zagubione pośród ciemności, szukające swojego miejsca w otchłani. Czuję wewnętrzne oznaki lekkiego zdenerwowania. Choć może to nie jest stres, to bardziej fascynacja spowodowana chęcią poznawczą. To na co czekałem całe życie za chwilę ma się przecież rozpocząć. Przesuwamy się coraz bardziej do przodu, jednakże nadal nie jestem w stanie dojrzeć końca świetlnej smugi ciągnącej się w nieskończoność. Nagle samolot gwałtownie skręca, dysze silników zmieniają kierunek ciągu, a ja staję twarzą w twarz z potężnym kolosem, z którym niewiele miejsc na naszej pięknej planecie może się równać. Miliony ludzkich istot pode mną, część z nich śpi, bo przecież mamy właśnie sam środek nocy. Co niektórzy przemykają ulicami w swoich pojazdach wyglądających z góry jak dziecięce samochodziki, jak zabawki wrzucane do przedszkolnego koszyka. To już ostatnie chwile, ostatnie minuty i sekundy. Stało się.
Na pokładzie słychać ludzi ospale klaszczących na cześć pilota, który bezpiecznie i całkiem łagodnie usadowił maszynę na ziemi. Wyrwało mnie jakby z letargu. Jednym potrząśnięciem nabrałem ogromu sił, bo przecież przyszedł czas stawienia czoła nowej rzeczywistości, na konfrontację książkowej teorii z uliczną praktyką. Marzenie się co prawda spełniło, bo przecież wylądowałem i stąpam po perskiej ziemi, ale tak naprawdę dopiero teraz wszystko miało się zacząć.
Pierwsze chwile
Po wyjściu z samolotu i dokonaniu formalności urzędniczych skierowałem swe kroki na pierwsze piętro lotniska w celu wymiany waluty na tutejsze riale niedostępne w krajach europejskich. Ospały, zmęczony siadam na ławeczce obok nieznajomego pana. Ciemny, troszkę łysawy, starszy człowiek, na oko w wieku pięćdziesięciu lat częstuje mnie cukierkiem i pyta skąd jestem.
– Poland – odpowiadam.
– Holand? Flowers? – donośnym głosem pyta.
– Nie, nie Holand. Poland. Lachestan.
– Lachestan! Wspaniale! – euforycznym tonem wykrzykuje mój rozmówca.
Łamanym angielskim, gdyż ów pierwszy napotkany przeze mnie Pers zna zaledwie kilka słów, pyta dokąd zamierzam się udać podczas mojej podróży po jego ojczyźnie. Na szybko przedstawiam mu zarys mojego planu, począwszy od stolicy, a kończąc na południowym krańcu.
– Isfahan, Shiraz good. Qom, Teheran no – daje mi pierwsze wskazówki odnośnie mojego planu przejazdu.
– Czym się zajmujesz? Jesteś studentem czy pracujesz?
– Pracuję.
– W jakiej branży?
– W transportowej.
– Ja pracuję w branży weterynaryjnej na uniwersytecie w stolicy.
Krótka wymiana zdań, miłych gestów i ruszam do okienka żeby wymienić walutę.
Rial czy Toman? O zawiłościach walutowych
Napotykam pierwszy problem. Pani pracująca w kantorze nie chce wymienić więcej niż sto dolarów. Postanawiam zatem ustawić się jeszcze raz i wymienić kolejne sto dolarów. Udaje się bez większych problemów.

Irańskie riale
Momentów życzliwości mamy tutaj na każdym kroku bardzo wiele. Lokalni ludzie są żądni wiedzy na temat naszej kultury. Odcięci od świata, kontrolowani, szukają każdej możliwości kontaktu z przybyszem z Zachodu. Przychodzi czas na przedostanie się do centrum. Zbliża się godzina szósta, a lotnisko tętni życiem. Taxi! Taxi! To słowo będzie mi towarzyszyło przez kolejne dwa tygodnie mojej wyprawy.
Jaka cena? – pytam pierwszego z brzegu mężczyznę w żółtym pojeździe.
– 60.000 – odpowiada.
– 40.000 – negocjuję.
– 50.000 – próbuje podnieść cenę taksówkarz.
– Ok, możemy jechać – przystaję na propozycję, wsiadam do pojazdu i ruszam do centrum miasta. Tutaj dochodzimy do kolejnego kuriozum, a mianowicie do formatu podawanych cen. Otóż obowiązującą walutą w kraju są riale. Wszystkie ceny podawane są natomiast w tomanach. I tak dla przykładu 100.000 riali to 10.000 tomanów. Na początku jest to dość spory wysiłek dla mojego umysłu, jednakże z czasem należy przywyknąć i zapomnieć, wyprzeć z głowy słowo rial. Taka nazwa widnieje tylko i wyłącznie na banknotach, które trzymamy w ręku. Wirtualny toman jest natomiast wszechobecny i to z nim należy się zaznajomić, to na niego należy przeliczać kurs z naszej rodzimej złotówki.
Irańskie taksówki
Wracając jeszcze na chwilę do samych taksówek mamy ich tak naprawdę kilka rodzajów. Pierwszym z nich są już wcześniej wspomniane żółte, zarejestrowane oficjalne pojazdy. Nie należy liczyć jednak na żaden rodzaj taksometru czy czegokolwiek podobnego. Cenę ustalamy przed wejściem do auta! Często, jak później się okazało, zdarza się tak, że właściciel taksówki zaprasza nas do środka, nie podając ceny za przejazd. Takie sytuacje są niedopuszczalne. Każdy przejazd uzgadniamy na samym początku, żeby uniknąć jakichkolwiek nieporozumień, tudzież naciągnięć, co jest dość powszechną praktyką. W końcu jesteśmy bogatymi turystami z Europy, którzy bez zawahania zapłacą każdą zaproponowaną cenę. Kolejnym rodzajem taksówek, jeśli można je naznaczyć takim mianem, są prywatne pojazdy stojące za terminalami. Tutaj ceny są nieznacznie niższe, ale taki pseudotaksówkarz nie posiada licencji, a tym samym nie może wjechać na terminal lotniskowy, autobusowy jak i do niektórych stref miejskich. Taka sytuacja miała miejsce chociażby w stolicy, gdzie musiałem wysiąść wcześniej niż założyłem, gdyż okazało się, że w okolicach, do których chciałem pojechać stał patrol policji kontrolujący licencje taksówkarzy. Trzecią dość popularną opcją są tak zwane taksówki dzielone. Cała zabawa polega na znalezieniu większej ilość osób jadących w podobnym kierunku. Jeśli takowych osób nie znajdziemy, wsiadamy do taksówki i czekamy aż dosiądą się inni podróżni. Cena przejazdu jest dzielona na wszystkie osoby znajdujące się w pojeździe. Taksówki są głównym środkiem transportu miejskiego. Mało kto jeździ tutaj autobusami czy innymi środkami lokomocji. Popularne są jeszcze motory. Tramwajów, trolejbusów i innych europejskich wynalazków próżno szukać.

Żółte taksówki w Teheranie
Po wejściu do opłaconego przeze mnie wehikułu i umieszczeniu plecaka w bagażniku, który się nawet nie domykał, w oczy rzuca się stan techniczny pojazdu. Popękana szyba, pourywane lusterka, niedziałające pasy bezpieczeństwa to norma. Z głośników umieszczonych w przednich drzwiach zaczyna się wydobywać perska muzyka. Odkładam aparat, nie robię zdjęć, rozkoszuję się chwilą. Wokół mnie przepiękny widok wznoszących się ku niebu górskich szczytów. W oddali przede mną snujące się kontury pierwszych budynków, opatulone unoszącym się nad miastem smogiem produkowanym przez ponad dwa miliony pojazdów przemierzających ulice stolicy. Spoglądam w prawą stronę i widzę ospale wschodzące słońce, którego pomarańcz powoli zaczyna rozświetlać niebo. Moje ciało przeszywają dreszcze. To pierwsze spotkanie z moim odwiecznym marzeniem, z celem mojej pierwszej wielkiej życiowej przygody. Całości dopełnia otaczający mnie dźwięk perskiej muzyki. Docieram do pierwszego celu na liście. Płacę taksówkarzowi umówioną cenę, zabieram swój plecak i ruszam przed siebie.
Irański ruch uliczny
Wybierając się pewnego czerwcowego wieczoru do kina na najnowszy film irańskiego reżysera Jafara Panahiego pod tytułem „Taxi Teheran” nakręcony w formie paradokumentu, nie zdawałem sobie sprawy, że przedstawione tam paradoksy życia codziennego jednej z największych stolic ówczesnego świata przyjdzie mi poznać na własnej skórze.

Irańska rzeczywistość uliczna
Trąbienie, miganie światłami w celu wymuszenia pierwszeństwa przejazdu, wyprzedzanie z prawej strony, przemieszczanie się dwóch pojazdów jednym pasem autostrady, wspomniane już pozbijane szyby, pourywane lusterka, niedomykające się drzwi, nie działające pasy, liczniki, niewskakujące biegi w skrzyni, brak jakichkolwiek norm spalań, dymiące jak z kominów fabryk pojazdy, pędzące pośrodku nocy motory bez świateł prowadzone przez kierowców bez kasków, hordy ludzi spacerujące przez środek ronda, to wszystko jest tutaj na porządku dziennym i nikogo tak naprawdę nie dziwi. Największe udręki w całym tym harmidrze życia codziennego zdaje się przeżywać pieszy.
Mam okazję to odczuć na własnej skórze. Zasada jest bardzo prosta, a mianowicie jeśli nie wtargniesz na siłę przed nadjeżdżający z ogromną prędkością samochód, nie przetrwasz tej niekończącej się pogoni. Mam tutaj na myśli trzy-, czteropasmowe jezdnie w każdym kierunku o bardzo intensywnym natężeniu ruchu, gdyż potężne korki ciągnące się w nieskończoność to również codzienna rzeczywistość tegoż świata. Wygląda to mniej więcej w następujący sposób. Podchodzimy do brzegu jezdni, spoglądamy na nadjeżdżające z przeciwnej strony auta i próbujemy sobie znaleźć lukę między pasami, w którą w jakiś sprytny, zwinny sposób musimy się wkomponować. Nadjeżdżający kierowcy ruchem ręki, a dokładniej rzecz ujmując uniesieniem jednego lub kilku palców ku górze sygnalizują, iż nas widzą i możemy się bezpiecznie przemieścić o kilka metrów dalej, gdyż ominą nas jak narciarz zjeżdżający ze stoku alpejskiego podczas slalomu. Proszę tylko nie zapominać, że z drugiej strony też jadą w tym samym czasie auta i na nie również musimy zwracać uwagę. Sukcesywnie krok po kroku, taką właśnie techniką posuwamy się do przodu, aż na drugą stronę ulicy.

Codzienne uliczne życie
Kolor świecącego się światła na przejściu dla pieszych nie ma tutaj dla nikogo najmniejszego znaczenia. To samo tyczy się samych przejść. W zasadzie do dziś zastanawiam się po co tak naprawdę ktokolwiek trudził się z malowaniem zebry na ulicach. Czemu ona tak właściwie miałaby służyć, skoro nie spotkałem, jak i nie widziałem ani jednej osoby, która w jakikolwiek sposób widziałaby sens w respektowaniu cywilizowanych zasad ruchu drogowego. Przy przejściu stoi policjant. Nie zwracajmy jednak na niego uwagi. Tak naprawdę szkoda naszego czasu, gdyż jego również kompletnie nie interesuje co się z nami stanie. Tak wygląda sytuacja w południowej części miasta zamieszkanej przez ludność mniej zamożną.
Różnice ekonomiczne i społeczne zauważyć można tutaj na każdym kroku. Południe jest tańsze, dużo bardziej zatłoczone i mogłoby się wydawać, że tym samym mniej atrakcyjne. Osobiście uważam je za bardziej porywające, gdyż to właśnie w tym miejscu można poczuć oryginalność stolicy. Większa cywilizacja panuje w bardziej zamożnej północnej części. Tam rzadko się raczej spotyka osoby siłą próbujące wtargnąć na ulicę, jakby im życie było nie miłe. Wolna amerykanka panuje tylko na południu. Nie ukrywam, że gdy już przywyknie się do panujących zasad ruchu, zabawa w obserwację lokalnej ludności, jak i pokonywanie toru przeszkód daje wiele radości przybyszowi z cywilizowanej Europy.
Irańska gościnność
Przechadzając się ulicami miasta rzucam się dość mocno w oczy autochtonom. Wyobraźcie sobie ciemnoskórego mężczyznę spacerującego po jednym z naszych rodzimych miast. Reakcje, z którymi się spotykam są trudne do opisania. Gościnność, otwartość, serdeczność, chęć pomocy drugiej osobie w potrzebie, dobroć, uczynność to cechy, którymi paradoksalnie cechuje się tutaj każdy napotkany na ulicy człowiek. Nie są to tylko i wyłącznie wyssane z palca hasła, tanie chwyty marketingowe zachwalające tutejszą społeczność. Można by rzec, że przecież wschodnioeuropejskie narody znane są także z niezwykłej gościnności i przychylności przybyszom z zagranicy. Myślałem podobnie dopóki nie skonfrontowałem się z rzeczywistością panującą tutaj. To zupełnie inny poziom wyżej opisanych cech. Trudno tak naprawdę ubrać to w jakieś sensowne słowa, gdyż to jedna z tych rzeczy, które trzeba przeżyć na własnej skórze, aby zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi. To właśnie te wartości sprawiają, iż zatracam się całkowicie, zakochuję się w miejscach w których przebywam, w ludziach których spotykam. Spędziłem tutaj raptem kilka godzin, a spotkałem już kilka osób obdarzających mnie zainteresowaniem, dobrym słowem czy też jakiegoś rodzaju pomocą.
Uliczkami The Grand Bazaar
Niewyspany, zmęczony zarwaną nocą pozwalam się zagubić w uliczkach rozpościerającego się na wszystkie strony największego bazaru w tym kraju, który wygląda zgoła inaczej niż wyobrażenia o bazarach w naszej ojczyźnie. To labirynt dziesięciu kilometrów uliczek częściowo osłoniętych, a częściowo znajdujących się pod gołym niebem. Można tutaj kupić tak naprawdę wszystko począwszy od pasty do zębów, poprzez różnego rodzaju bibeloty, a skończywszy na najwyższej jakości ręcznie szytych perskich dywanów. To nie ja jestem tu obserwatorem i nie bazar jest dla mnie największą atrakcją. To właśnie ja zwracam na siebie największą uwagę, jestem obserwowany i zagadywany przez lokalną społeczność. Hej, co słychać? Skąd pochodzisz? Takie pytania otaczają mnie od samego początku mojej wizyty w kraju. Wszystko w porządku. Dziękuję. Na informację, że pochodzę z Polski spotykam się po raz kolejny z tą samą reakcją co na lotnisku. Z Holandii? Nie, z Lachestanu. I kolejny wybuch euforii. Siatkówka. Macie dobrą drużynę. Tym samym uświadamiam sobie, że na jakiś czas należy zapomnieć o słowie Polska i przestawić się na jego perski odpowiednik, a mianowicie Lachestan.

The Grand Bazaar
Przechadzając się dalej wąskimi uliczkami bazaru przesiąkniętego zapachem różnorakich miejscowych przypraw, moją uwagę przykuwa elewacja budowli, a szczególnie instalacja elektryczna, która została w totalnym chaosie poprowadzona na zewnątrz. Brakuje tutaj jakiegokolwiek tynku. Kable bez ładu zwisają w różnych kierunkach nad głowami sprzedawców, nie są w żaden sposób odizolowane. W pewnym momencie słyszę dźwięk nadjeżdżającego z dużą prędkością pojazdu. Mimo, że mogłoby się wydawać, iż to strefa piesza, nikogo nie dziwią jeżdżące i trąbiące z każdej strony motory pozbawione systemu świetlnego, tudzież całkowicie zdezelowane pickupy i wózki tragarzy wiozących toboły na swoje straganiki.

Przyprawy na bazarze
Na bazar przyszedłem w dość konkretnym celu, a mianowicie by zagubić się pośród ciągnących się tu w nieskończoność uliczek. Tylko w ten sposób tak naprawdę można poczuć atmosferę tego na pozór nieatrakcyjnego, ale po głębszym spotkaniu jakże fascynującego i klimatycznego miejsca. To niezwykłe jak wiele różnych osobowości, jakie grono różnorodnych osób wydających się być jedną wielką rodziną można tutaj spotkać.

Perskie dywany

Stoisko z obrazami
Na herbacie u Hassana
Błąkając się dalej wśród bazarowych stoisk zauważam krzepkiego, wysokiego mężczyznę o ciemnej cerze, krzaczastych brwiach, wyłysiałym czole, rozpiętej na jeden guzik kraciastej koszuli. Hassan ma na oko pięćdziesiąt kilka lat. Nie przyszedł tu jednak sam. Towarzyszy mu kilkuletnia córka. Spogląda na mnie przyjaznym wzrokiem, schyla się, wyciąga klucze, którymi otwiera kłódkę. Podnosi zasłony sklepu, pociąga za klamkę drzwi i zaprasza mnie do środka. Mój swego rodzaju gospodarz para się sprzedażą dziecięcych ubranek. Jego sklep jest całkiem kompaktowych rozmiarów. Sukienki, sweterki, kurteczki porozwieszane są od podłogi po sam sufit. Mimo, iż nie ma tutaj zbyt wiele wolnego miejsca, Hassan rozkłada stół i krzesła, wyjmuje czajnik i gotuje wodę na herbatę. Sam rytuał jest dość ciekawym doświadczeniem, gdyż na butli z gazem, do której przykręcony jest palnik, stawia garnek z wodą. Dopiero na tym garnku umieszcza dzbanek i podgrzewa znajdującą się w nim wodę. Po serii tradycyjnych pytań skąd pochodzę, co jest celem mojej podróży, kiedy przyjechałem, czy też jak długo zamierzam zostać w jego ojczyźnie, zaczyna mi opowiadać o swojej rodzinie.

Spotkanie przy herbacie
Pochodzi z Azerbejdżanu, lecz nie tego, który wszyscy kojarzymy, lecz z prowincji o tej samej nazwie. Pracę rozpoczyna każdego dnia o godzinie dziewiątej i pracuje do godziny piętnastej. Często akompaniuje mu jego młodsza córka. Ma jeszcze jedną, starszą, która jednak nie przychodzi na bazar. Czas upływa w bardzo przyjemnej atmosferze i mimo braków językowych staramy się porozumiewać przy pomocy gestów, mimiki, półsłówek angielskich, tudzież glosariusza znajdującego się w jednym z moich książkowych przewodników.
W trakcie czekania na ugotowanie się wody na herbatę gospodarz częstuje mnie słodyczami jak i po kolei wyjmuje przyprawy i zioła, które konsekwentnie dodaje do herbaty. Są to kolejno felaver mohammadi, kakoti oraz hel. Użyłem tutaj fonetycznej transkrypcji perskich słów, gdyż użycie oryginalnej wersji pisowni perskiej nie miałoby najmniejszego sensu. Efekt finalny jest porażający. To zdecydowanie najlepsza herbata jakiej smakowałem w swoim życiu. Połączenie magicznych składników daje zniewalający efekt. Czuję się jakbym pił jakiś napój stworzony przez Bogów. Natychmiast wyjmuję długopis i karteczkę, prosząc mistrza parzenia herbaty o spisanie w oryginale wszystkich użytych ziół. To tutaj po raz pierwszy spotkałem się z dość nietypowym dodawaniem cukru do herbaty. Otóż jest on podawany na talerzyku w formie malutkich kosteczek, które przegryza się przed skosztowaniem napoju. Dość mocnym zaskoczeniem jest dla mnie reakcja Hassana na moją wypowiedź o dalszych planach podróży, a mianowicie fakcie, iż chcę się udać do Qom. To już kolejna osoba, która odradza mi podróż w owym kierunku, zarzucając, że przecież nic tam nie ma. Dla mnie jest to miejsce szczególne. To miasto w którym Imam Chomeini rozpoczął Rewolucję Islamską, a tym samym ów miejsce jest drugim pod względem świętości celem rzeszy pielgrzymów. Hassan widząc moją stanowczość wyjmuje długopis i zapisuje na karteczce swój numer telefonu.
– Jeśli nie miałbyś jak się udać do Qom zadzwoń, zawiozę Cię. – oświadcza.
Po raz kolejny poraża mnie gościnność tubylców. Co prawda dostanie się do Qom nie było dla mnie jakimś szczególnym wyzwaniem, gdyż zdawałem sobie sprawę z częstotliwości autobusów kursujących w tamtym kierunku. Z grzeczności i by nie urazić mojego gospodarza wsunąłem karteczkę do portfelu i z uśmiechem na twarzy życzliwie podziękowałem za okazaną mi pomoc. Ostatnia krótka wymiana zdań, uprzejmych gestów, wyjmuję z plecaka pocztówki z obrazkami mojego miasta, wręczam Hassanowi, który wzrusza się, niezmiernie dziękuje i przekazuje je swojej córce. To moje pierwsze dłuższe spotkanie z tubylcem i czas na pierwsze pożegnanie. Pakuję aparat, zabieram plecak i ruszam dalej.