Dzień 13 Chwile grozy i walka o przetrwanie
Trzynasty dzień rowerowej przygody na Islandii może troszkę stereotypowo, ale jak przystało na liczbę trzynaście należy do pechowych. Zanim jednak ruszymy przed siebie, kontaktujemy się z zaznaczonymi na otrzymanej jeszcze w Reykjaviku mapie, tak zwanymi entuzjastami rowerowymi, którzy służą pomocą w nagłych, kryzysowych sytuacjach. Chłopak co prawda przyjechał, ale jedyne co był w stanie zrobić, to dokonać oględzin opony i powiedzieć, że możemy wyciąć kawałek starej dętki i przykleić ją od spodu, żeby zabezpieczyć rozcięcie od środka. Na ten pomysł wpadłem już wcześniej. Niestety nie posiada żadnych zapasowych części, a w szczególności opony o rozmiarze dwudziestu ośmiu cali. Co więcej nie dysponuje również żadnym zestawem naprawczym.
Myślę, że takich miejsc nie powinno oznaczać się na mapach rowerowych, gdyż w przypadku problemów uniemożliwiających dalszą jazdę, można popaść w nie lada tarapaty. Poza stolicą i Akureyri w Islandii naprawdę bardzo ciężko o jakiekolwiek części rowerowe.
Nie tracąc czasu ruszamy dalej, ale już po kilku kilometrach łapie nas deszcz. Niebo nie wygląda jakby miało się przejaśniać. Wiatr miał wiać w plecy, ale wieje znowu w twarz. Poza rosnącymi po obu stronach drogi mchami, nie jest nam dane podziwiać niczego więcej, gdyż widoczność poprzez zwisającą mgłę jest ograniczona prawie do zera.
Kawałek dalej natrafiamy na innego rowerzystę walczącego z niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi. Blondynka natychmiast rozpoznaje, że to Amerykanin, który przed Akureyri pomagał nam składać rozsypujące się bagażniki. Mijamy się z nim tego dnia jeszcze kilkukrotnie. Chce dojechać do Vik, chyba, że wiatr popchnie go dalej.
A wiatr trzydzieści kilometrów przed wyznaczonym celem, zaczyna się odwracać i przybierać na sile, pomagając nam w ekspresowym tempie pokonywać pozostałą część trasy. Prognozy nie były mylne. Nadchodzi islandzka wichura, nazywana tu z angielskiego gale. Zaczyna coraz bardziej padać, a rowery z każdą chwila nabierają coraz większej prędkości. Dziesięć kilometrów przed metą z naprzeciwka nadjeżdża inny rower. Dziewczyna walczy coraz bardziej usilnie, ale czy takowe zachowanie można uznać za rozsądne? Czy może nie jest świadoma tego, co za moment się wydarzy? Do następnej miejscowości, Kirkjubæjarklaustur, z której wyjeżdżaliśmy dziś rano pozostało jakieś sześćdziesiąt kilometrów, a islandzki gale, jednym podmuchem potrafi wywrócić kampery i przyczepy kempingowe do góry nogami.
Ostatecznie udaje nam się dojechać do kempingu przed kolejnym, silnym uderzeniem ściany deszczu. Chowamy się w nieogrzewanym, nieprzyjemnym pomieszczeniu, okrytym metalowym dachem i udajemy się na zakupy do pobliskiego sklepu. Jedyny przybytek w którym tak naprawdę nic nie ma. Przypomina trochę polskie sklepy z czasów PRL. Kupujemy dwa gorące kubki, wracamy na kemping, by je zalać wodą. Pomieszczenie pełniące funkcję kuchni jest dość obskurne, zimne, nieprzyjemne, wilgotne, by nie powiedzieć obleśne.
Uciekamy do namiotu, zastanawiając się jak przetrwamy kolejną noc. Jedno jest pewne, dziś na pewno szybko nie zaśniemy. Ta noc będzie naprawdę długa. To będzie najtrudniejsza noc podczas całego wyjazdu. Namiotem zarzyna rzucać na lewo i prawo. Wiatr, w porywach osiągający prędkość dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, wciska całą górną konstrukcję stelażu wraz z tropikiem do wewnątrz. W połączeniu z silnym wiatrem, namiot musi stawiać opór jeszcze ścianie deszczu napierającej ze wschodniej strony. Godzina pierwsza jeszcze nie wybiła, a część ludzi już opuściła swoje zalane namioty. To wtedy zgodnie z prognozami pogody ma nastąpić kulminacja.
Wychodzę z namiotu, by poprawić zabezpieczenia konstrukcji. Dość kuriozalnie, ale na zewnątrz jest dużo bardziej przyjemnie niż wewnątrz. Nie odnosi się wrażenia, że za moment nastąpi koniec świata. Wracam do środka. Kolejne minuty mijają jak godziny. Spoglądam to na ekran telefonu, bezcelowo przeglądając strony internetowe, to na konstrukcję namiotu, obserwując czy przypadkiem się nie rozsypała. W pewnym momencie słyszę trzaśnięcie, jakby dźwięk rozrywanego materiału. Patrzę na lewo i wszystko wydaje się być w porządku. Po prawej stronie dostrzegam jednak szczelinę. Wiatr szaleje tak mocno, że naruszył konstrukcję namiotu. Rozdarł fragment tropiku. Choć spoglądając dokładniej, zauważam, że wiatr rozpiął tylko górny zamek od drzwi wejściowych. Na szczęście sam tropik nie uległ zniszczeniu. Wietrzne i deszczowe szaleństwo zaczyna słabnąć dopiero po godzinie trzeciej nad ranem. Mimo późnej pory udaje mi się zasnąć, jednakże skutkuje to przebudzeniem się dopiero o godzinie dziesiątej.
Dzień 14 Islandzki krach finansowy
Tuż po przebudzeniu widzę duże poruszenie na kempingu. Wszyscy przybysze suszą swoje dobytki, ale tak naprawdę tu nie ma się gdzie wysuszyć, a na dodatek pogoda w żadnym stopniu temu nie sprzyja. Słońce pojawia się na horyzoncie na dosłownie kilka minut. Vik, jak i całej południowej części wyspy, mamy już serdecznie dość. Nie interesuje już nas nawet jak wygląda słynna czarna plaża oddalona kilka kilometrów od miejsca w którym się właśnie znajdujemy.
Udajemy się do tego samego sklepiku co wczoraj, by kupić coś do jedzenia, z nadzieją, że tym razem w ofercie będzie więcej produktów. Nic bardziej mylnego. Półki nadal świecą pustkami. Co więcej ceny, które na Islandii są bardzo wysokie, tu potrafią przyprawić naprawdę o zawrót głowy. Zamawiamy kawę i siadamy przy stoliku, spoglądając przez okno. Na zewnątrz znowu zaczyna siąpić. Mgła jest tak gęsta, że widoczność wydaje się być zerowa. Deszcz padać już raczej nie przestanie. Nie pozostaje nam nic innego jak wyjść na zewnątrz i ruszyć przed siebie.
Sam początek to walka ze stromym podjazdem, by chwile później pomknąć szybko w dół i znowu walczyć z dziesięcioprocentowym nachyleniem. Takie uczucie déjà vu przeżyjemy jeszcze kilka razy, zanim teren się wypłaszczy. Podziwianie islandzkich krajobrazów nie jest wykonalne, gdyż gęsta mgła skutecznie nam to uniemożliwia. Czuję, że za moment z zimna odpadną mi stopy. Obie pary butów były zmoczone. Nie miałem zatem wyjścia i musiałem ubrać wilgotne obuwie. Jak już wcześniej wspomniałem, na Islandii nie ma warunków do wysuszenia odzieży.
Dziś chcielibyśmy dojechać do kolejnego kempingu oddalonego o sześćdziesiąt kilometrów od Vik, wypocząć, nabrać sił na walkę kolejnego dnia. Zatrzymujemy się na dwa krótkie postoje przy czynnym wulkanie i jednym wodospadzie, gdzie spotykamy rowerzystów z Polski, ale nie mamy ani sił, ani ochoty na wdawanie się w rozmowy. Blondynka z drogi wypatruje ciekawe miejsce, a mianowicie miniaturowe domki w formie trójkątów porośnięte zielenią, ukryte w skałach. Przybytki przypominają te znane mi z tolkienowskiego świata, w których mieszkali Hobbici. Choć tu bardziej prawdopodobne byłoby spotkanie elfów.
Zaczynam odczuwać pierwsze skutki przeziębienia. W tym samym momencie wiatr zmienia kierunek i te sześćdziesiąt kilometrów przejeżdżamy w błyskawicznym tempie. Przed nami na horyzoncie wiszą czarne chmury, ale oboje jesteśmy zgodni co do jednego, wykorzystujemy sprzyjające warunki i jedziemy kolejne dwadzieścia kilometrów do Hvolsvöllur, gdzie znajduje się teoretycznie lepiej wyposażony kemping i market, a co za tym idzie dane nam będzie spożyć ciepły posiłek, czyli coś, czego mój organizm w tym momencie potrzebuje najbardziej, gorącego posiłku, ciepłej herbaty i długiego snu.
Po godzinie z kawałkiem dojeżdżamy do upragnionego kempingu. Dość przyjemne miejsce, mając na uwadze doświadczenia z dnia poprzedniego. Spotykamy dwóch hiszpańskich rowerzystów, którzy rozbili się tuż obok, ale z nimi również nie zamieniamy słowa. W kuchni dwie kolejne grupki Amerykanów. To narodowość, która zdecydowanie przoduje w statystykach turystycznych na Islandii. Chyba nigdy nie zrozumiem, co ich tu przyciąga. Zasiadamy przy stole, by się posilić i porozmawiać o słynnym już islandzkim kryzysie.
Żeby zrozumieć źródło islandzkiego krachu należałoby się cofnąć do lat 90, kiedy to globalny kapitalizm bazował na wywoływaniu baniek finansowych. Czym jednak są ów bańki? Otóż polega to na wpompowywaniu w gospodarkę wirtualnych pieniędzy akcji spółek internetowych, zawyżaniu cen nieruchomości, jak i przewartościowaniu walut. Dla Islandczyków przełomem był rok 2003, kiedy to islandzkie banki zaczęły podbój światowego rynku finansowego. We wszystkim pomogło grono wykształconych na amerykańskich uczelniach młodych ludzi, dla których wzrost nie mógł mieć żadnych granic. Pycha? Głupota? A może arogancja?
W ciągu kilku lat Islandia stała się mocarstwem finansowym., a PKB trzech najważniejszych banków na wyspie wynosiło tyle co PKB całego kraju. Banki zaczęły zakładać zagraniczne oddziały, oferując atrakcyjne oprocentowanie, przyciągając tym samym całe rzesze nowych klientów, jak i brać miliardowe pożyczki zagraniczne na zakup ryzykownych aktywów, dzięki czemu mogły kredytować islandzkie grono inwestorów. Rozwój banków nie pozostawał obojętny dla ekspansji giełdy, która urosła dziewięciokrotnie, jak i cen nieruchomości, które wzrosły trzykrotnie. Napływ dewiz i umacnianie się korony zachęcało Islandczyków do zaciągania kredytów. Coraz większa konsumpcja powodowała wzrost cen, czyli inflację. Do przewartościowania korony oraz przerostu aktywów bankowych przyczyniły się ekspansja banków za granicę, zwiększona konsumpcja, a co za tym idzie zaciąganie coraz większej ilości kredytów, wysokie stopy procentowe i spekulacyjny napływ obcej waluty.
W 2008 roku inwestorzy z zagranicy zaczęli mieć wątpliwości co do płynności finansowej banków i stabilności islandzkiej waluty. Kurs korony zaczął drastycznie spadać, banki utraciły płynność finansową, a rząd przejął zarządzanie nad trzema największymi tego typu instytucjami wraz z ich zobowiązaniami. Zablokowano wolną wymianę waluty, którą można było kupować na specjalnie zorganizowanych aukcjach, a mieszkańców ostatecznie zobowiązano do deponowania obcych walut w bankach islandzkich. Jeszcze większym problemem okazała się niemożność wypłaty depozytów klientom zagranicznym, a w szczególności internetowego banku Icesave w Wielkiej Brytanii i Holandii. W odpowiedzi Brytyjczycy zablokowali lokalne aktywa banków, doprowadzając islandzkie finanse do katastrofy. Dług publiczny urósł do blisko 90%.
Wszystkie te wydarzenia przyczyniły się do drastycznego spadku kursów akcji i indeksów giełdowych. Efektem krachu finansowego PKB spadł o 65%, co trzeci obywatel chciał opuścić wyspę, a wielu z nich zostało z domami i samochodami obciążonymi hipoteką, której wartość sięgała trzykrotnej wartości ich własności. Tak naprawdę nie sposób obliczyć faktyczną wielkość strat spowodowanych kryzysem. Jedno jest pewne, Islandia przeszła jeden z najcięższych kryzysów finansowych na świecie, ale radzi sobie jak może i wciąż myśli o przyszłości.
Wracamy do namiotu, a ja prewencyjnie biorę dwie tabletki przeciwbólowe i przeciwgorączkowe i idę spać. Na szczęście jutro nie musimy się nigdzie zrywać, gdyż dziś udało nam się zrobić pewną nadwyżkę kilometrów w stosunku do założonego planu.