Dzień 11 Na lagunie lodowcowej
Dzień rozpoczyna się dość leniwie. Znowu deszcz. Nikt z nas nie chce opuszczać namiotu, ale w końcu musimy się zebrać w sobie. Południowej części wyspy nie polubimy. Kolejny dzień i znowu deszcz. Krajobrazy albo nieustannie spowite we mgle, albo gdy już na chwilę zaprezentują swój charakter, nie mają nic powalającego do zaoferowania. Skały i ciemny piach ciągną się niezmiennie dziesiątkami kilometrów.
Początek jazdy przebiega dość sprawnie, aż do mojej kolejnej awarii bagażnika. Jedna ze śrub mocujących odpada, ale na szczęście mam jeszcze jedną w zapasie, którą natychmiast montuje.

Laguna lodowcowa
Trzydzieści pięć kilometrów po płaskim i dojeżdżamy do laguny lodowcowej Jökulsárlón. Niebieskie kawałki lodu spokojnie dryfują po wodzie, bądź ostały się już na dnie. Deszcz nadal siąpi, a Blondynka nie jest zachwycona brudnym, jak stwierdza, lodem. Fakt, lód fragmentami jest brudny, ale nie ujmuje to krajobrazowi w żadnym stopniu jego niezwykłego uroku. Nawet tu, w tak kamienistym terenie, brytyjskie dzieci znajdują coś dla siebie. Kulają, turlają się, wspinają od linii brzegowej jeziora ku górze, doskonałego punktu widokowego na całą okolicę. Zastanawia mnie, gdzie w tym momencie są rodzice. Nie jest to zbyt bezpieczna zabawa. Grupki śmiałków spragnionych wrażeń wykupują wycieczki i łodziami opływają lodowe skały. Ani to przyjemne bo zimno i pada, ani fascynujące, bo po co oglądać bryły z bliska, które z góry w całej okazałości wyglądają najładniej.

Pływające bryły lodowcowe
Wchodzimy do pobliskiej kawiarni, by się trochę ogrzać i napić wzmacniającego napoju. W lokalu z chwili na chwilę przybywa coraz więcej turystów różnej maści. Jest też wielu hinduskich Kanadyjczyków. Oczywiście jak wszędzie są też Azjaci i Niemcy. W pewnym, końcowym już momencie, przychodzi do nas dwójka starszych mężczyzn i kobieta. Pytają, czy oparte o płot na zewnątrz rowery są nasze. Potwierdzamy przypuszczenia, które odwdzięczają sporą dozą podziwu, pytając o zebrane doświadczenie, jak i przejechaną trasę. Przy okazji rozmowy dowiadują się, że islandzki Ring Road to zaledwie pięćset kilometrów. Dość ciekawe spostrzeżenie, biorąc pod uwagę, że mam już w nogach ponad siedemset, a na dodatek dwieście sześćdziesiąt przebyłem autobusem, a do mety kolejne czterysta pięćdziesiąt kilometrów. Ściskając kciuki, życzą nam udanej podróży.
Mistrz suspensu i jego ptaki
Pięćdziesiąt kilometrów przejeżdżamy w ekspresowym tempie i w tym momencie wiatr jak zaklęty zaczyna wiać w przeciwnym kierunku. Kilometry zaczynają mijać coraz wolniej, w oddali dostrzegamy kolejny, stromy podjazd, a nad nim wiszące czarne chmury. W międzyczasie mijamy kilku rowerzystów pędzących z zawrotną prędkością z przeciwnej strony. Największym zaskoczeniem, a zarazem grozą tego dnia jest to, co wydarza nam się tuż po podjeździe.

Islandzkie mchy
Zmęczeni wyjmujemy czekoladę, by uzupełnić braki energii w organizmie. W tym momencie, jak w horrorze Hitchcocka, atakuje nas stado ptaków. Schowanie czekolady do torby w niczym nie pomaga, gdyż dzikie bestie nadal uporczywie próbują atakować nas w głowy. W pośpiechu i panice zjeżdżamy do znajdującej się tuż obok stacji paliw i główkujemy co zrobić dalej. Z pomocą jak zawsze przychodzi Internet. Doszukujemy się informacji, że to dość agresywny gatunek ptaków i gdy tylko znajdziemy się w pobliżu gniazd ulokowanych na ziemi, bestie natychmiast atakują intruza. Co ciekawe ptaki nie podlatują do aut. Pewnie odstrasza je warkot silników. Z domostwa obok stacji wyjeżdża młoda Islandka, a ja dopytuję jak się pozbyć ptaków. Ona, niezbyt zainteresowana rozmową, stwierdza, że gdzieś w pobliżu musi znajdować się gniazdo, ale ptaki w większości przypadków nie dziobią w głowy, tylko w ostatnim momencie się wycofują, więc mając czapki, niczego nie powinniśmy się obawiać. Na parking podjeżdżają trzy auta rozwydrzonej młodzieży. Robią trochę hałasu, tankują auta i odjeżdżają, a ja w międzyczasie natrafiam na informację, że ptaki atakują zawsze najwyższy punkt, nie rozpoznając go. Wyjmuję jeden z elementów stelażu namiotu, zakładam na niego rękawicę, unoszę nad głowę i testuję nowy sposób walki z agresorem, który w obliczu bezradności spuszcza na mnie swoje odchody. Jedną ręka chwytam za kierownicę roweru, w drugiej trzymam stelaż z rękawicą i idąc przed siebie, robię z siebie największego błazna w okolicy, przyciągając uwagę nie tylko ptaków, ale także przejeżdżających obok aut. Zastanawia mnie tylko, co sobie mogą myśleć mijający nas ludzie. Na szczęście ani oni, ani ja, nigdy się już więcej nie zobaczymy. Kilkaset metrów dalej bestie odpuszczają, a my ponownie wskakujemy na rowery i przejeżdżamy ostatnie kilometry tego dnia w siąpiącym deszczu. Emocje jeszcze nie opadły, a my zmęczeni i przemoczeni szukamy miejsca pod rozbicie namiotu.
Dzień 12 Problemów technicznych ciąg dalszy
Islandzka turystyka często robi coś z niczego, a na swoje highlights kreuje miejsca nie różniące się specjalnie od innych, podobnych. Ale może od początku. Jadąc od strony wschodniej mijaliśmy co jakiś czas odnogi największego na kontynencie lodowca Vatnajökull. Islandczycy zrobili natomiast największą atrakcję z części lodowca położonego na terenie Parku Narodowego Skaftafell. Fakt, robi on co prawda duże wrażenie, ale tylko gdy patrzymy na niego z ulicy, jadąc. Zjeżdżanie z głównej drogi zgodnie ze stojącym znakiem informacyjnym mija się z celem. Dojeżdżamy do drogi prywatnej i w zasadzie na tym kończy się nasza przygoda. Dalej wyprawę można kontynuować na piechotę. Nie jesteśmy jedynymi wywiedzionymi w pole ludźmi. Kilku motocyklistów, jak i kilku kierowców kamperów kończy swoją przejażdżkę w dokładnie taki sam sposób. Dojeżdżają do końca drogi i zawracają.
My również zawracamy, utykając tu na kolejną godzinę. Wybuch jak petardy tylnego koła Blondynki jest kolejną katastrofą sprzętową na islandzkiej ziemi. Załamany obracam kołem i znajduję pęknięcie. Co prawda nie duże, ale dostanie nowej opony na tym pustkowiu nie jest w żaden sposób możliwe. Kolejny punkt rowerowy oznaczony na mapie za sto dziewięćdziesiąt kilometrów. Zaczynam się zastanawiać jak rozwiązać problem. Opona pękła z tyłu. Z przodu nie mamy sakw, a co za tym idzie nie ma aż tak dużego nacisku. Zdejmuję zatem oba koła, zamieniam opony i myślę co zrobić dalej. Jedyne co przychodzi mi do głowy, to stworzenie pewnego rodzaju wkładki z kilkunastu warstw taśmy klejącej, która uchroni nową dętkę przed pęknięciem i pozwoli zabezpieczyć rozcięcie od zewnątrz również taśmą, obklejając dookoła felgę. Nie pozostaje nic innego jak próbować. Kończę pracę, pompując oba koła, pozostawiając niższe ciśnienie w przednim kole. Sam nie wierzę jednak w powodzenie misji.
Czas na pierwszą próbę jazdy nowym sposobem. Ku mojemu zaskoczeniu, pierwsze kilometry przemierzamy nadzwyczaj sprawnie. Trzydzieści kilometrów dalej nakładam nową warstwę taśmy, wzmacniając zabezpieczenie. Wiatr coraz bardziej przybiera na sile, zrzucając nas z rowerów. Męczymy kolejne fragmenty trasy, nie mając sił na oglądanie wzgórz, porośniętych soczystą zielenią. Co jakiś czas mijamy kolejne stada owiec, jak i agresywnych ptaków. Jesteśmy już bardziej spokojni, gdyż wiemy jak się zachowywać.
Islandzkie pertraktacje akcesyjne z Unią Europejską
Pod koniec dnia dojeżdżamy do całkiem przyjemnego kempingu w Kirkjubæjarklaustur, gdzie nareszcie możemy ugotować obiad. Siadamy przy stoliku i znowu pogrążamy się w rozmowach. Tym razem na temat islandzkich gierek z Unią Europejską.
Wszystko tak naprawdę zaczęło się 1994 roku, kiedy to Islandia została członkiem Europejskiego Obszaru Gospodarczego. Poza jednym z posłów nikt nie wyraził poparcia dla Unii jako projektu politycznego. Nikt nie wspomniał o plusach migracji, możliwości przemieszczania się, większych wpływach na międzynarodowej arenie politycznej, czy też wpływach kulturowych. Jedynym plusem dla Islandczyków były kwestie ekonomiczne. Zwolennicy członkostwa odpierali ataki przeciwników, argumentując przykładowo, że imigrację można kontrolować. W Islandii można spotkać się również z dwoma stanowiskami dotyczącymi wejścia do Unii Europejskiej. Zwolennicy nazwali się Silniejszą Islandią. Przeciwnicy natomiast Zorientowanymi na Świat. To oni nie chcą, by Islandia była ograniczana przez jakikolwiek układ międzynarodowy. Wyliczają niezliczone korzyści bycia niezależnym w zglobalizowanym świecie, przywołując chociażby wydarzenia z 2006 roku, kiedy to Islandia rozpoczęła negocjacje w sprawie układu o wolnym handlu z Chinami, czy też te z 1919 roku, kiedy to po podpisaniu porozumienia o eksporcie ryb z Włochami pod rządami Mussoliniego, Islandczycy nie brali udziału w tworzeniu Ligii Narodów sprzeciwiającej się faszyzmowi. Jak widać dla Islandczyków każda umowa jest dobra, jeśli dotyczy tylko i wyłącznie interesów gospodarczych. Jakakolwiek komunikacja, poparcie, czy też solidarność z innymi na arenie międzynarodowej nie wchodzą w grę. Historia i nieustanne gierki z Unią Europejską na temat przystąpienia do układu jest dość zawiła. W latach 1995 do 2007 rządzący negowali chęć przystąpienia do Unii. Innego zdania była oczywiście opozycja. Sytuacja uległa zmianie po kryzysie finansowym na wyspie. Na początku 2009 roku rozważano wejście do Unii, a w optymistycznych wariantach nawet w tym samym okresie, w którym przystępować miała Chorwacja. Wniosek o złożenie podania o członkostwo przedstawiono w parlamencie pięć miesięcy później. Oficjalne podanie o członkostwo Islandia złożyła 17 lipca 2009 roku. Cztery lata później, w czerwcu 2013 roku nowy prawicowy rząd zastopował negocjacje z Unią i ostatecznie 12 marca 2015 roku Islandia wycofała swoją kandydaturę.
Kończąc swoje przemyślenia, wracam z powrotem na kemping. Jutrzejszy dzień będzie bardzo ciężki. Zgodnie z prognozami będzie deszczowo, natomiast wieczorem czekają nas nawałnice i bardzo silne wiatry.