Dzień 9 Norweski kompan
Pada. Całą noc pada, a ja nie mogę zasnąć przez odgłosy przesuwanych drzwi w przyczepie kempingowej stojącej tuż przy naszym namiocie. Cały czas ktoś hałasuje. Dochodzę do wniosku, że dużo łatwiej jest mi zasnąć na odludziu, gdzie nikt się nie kręci, nie przeszkadza. Deszcz i wiatr nie są zwiastunem łatwego dnia. Kolejny ciężki dzień po wymęczonych wczoraj siedemdziesięciu kilometrach. Wymiana spostrzeżeń z Norwegiem na temat dzisiejszego odcinka i ruszamy przed siebie, póki wiatr nie rozszalał się jeszcze na dobre.
Wyjazd z kempingu, a pierwszy łagodny podjazd już zwiastuje problemy. Blondynka walczy z bólem prawego kolana i nie jest w stanie pedałować, nie odczuwając dyskomfortu. Jeśli dokądkolwiek dziś dojedziemy i nie będziemy musieli zakończyć naszej wyprawy przed czasem, uznam to za duży sukces.
Od samego początku jedynka nas nie rozpieszcza. Szczyty gór i podjazdy wyłaniają się z każdym kolejnym, mijanym zakrętem. Skały nadal spowite mgłą. Podjazd, zjazd, zjazd i podjazd. Jeśli ktokolwiek spodziewał się płaskiego terenu z uwagi na fakt poruszania się wzdłuż linii brzegowej, jest w dużym błędzie. Z każdą chwilą Blondynka wydaje się coraz bardziej nienawidzić wyspy. Przypomina sobie walkę na podjazdach w Norwegii. Kilkanaście kilometrów dalej dogania nas nasz kolega, dumny z siebie, gdyż mówił, że dziś wiać nie będzie. No tak, ale to nadal godziny przedpołudniowe, a wtedy zazwyczaj nie wieje. Południowe krajobrazy w naszym mocno subiektywnym odczuciu nie są tak spektakularne jak te, widziane na północy. Islandia stała się mroczna, ponura, posępna, jakby skrywająca jakieś niezgłębione tajemnice. Po lewej ocean. Momentami jedziemy równo z linią brzegową, a czasami wspinamy się stromymi podjazdami, by podziwiać niezliczone ilości wody z góry. Co jakiś czas krajobraz urozmaici jakaś pojedynczo stojąca chata, jakiś turysta zatrzymujący się na moment na poboczu, by sfotografować dziko biegające owce. Po naszej prawej stronie ciągną się wysokie skały, jakby usypane z drobnego kamienia. Jedne większe, drugie mniejsze, osuwają się codziennie ku dołowi. Plaże przybierają kolor czarny.
Na jednym z kolejnych podjazdów po raz kolejny spotykamy Norwega, który opowiada nam o problemach logistycznych swojej córki przy powrocie do kraju. Linia lotnicza SAS nie chciała zabrać roweru nieopakowanego w karton. Na szczęście wszystko jakoś szczęśliwie się zakończyło. On jest w dużo bardziej komfortowej sytuacji niż my, gdyż przed odlotem nie musi pakować roweru. Plan na dziś? Dojechać do Höfn. To troszkę ponad sto kilometrów od punktu początkowego. Pewnie moglibyśmy to również zrobić, ale nam aż tak się nie spieszy, gdyż wystarczy jakieś siedemdziesiąt pięć kilometrów dziennie, by w sobotę dojechać do ostatniego przystanku w Grindaviku. Po drodze mijamy wielu rowerzystów, jednakże w przeciwieństwie do Norwega, z żadnym z nich nie rozmawiamy. Kiwnięciem ręki wymieniamy pozdrowienia i mkniemy dalej przed siebie.
Na noc zatrzymujemy się w pięknej, porośniętej gęstym mchem dolinie nieopodal płynącego strumyka krystalicznie czystej wody. Ten dzień był zdecydowanie dużo łatwiejszy niż wczorajszy. Oby tylko jutro wiatr nie pokazał nam swojego prawdziwego oblicza.
Dzień 10 Kilka słów o imigracji zarobkowej w Islandii
Początek dnia, jak to często bywa w tej podróży, nie napawa optymizmem. Niebo gęsto pokryte chmurami, a dostrzeżenie w oddali szczytów gór wydaje się być niemożliwe. Pierwszy cel na dziś nie wydaje się zbyt wymagający. Dwadzieścia siedem kilometrów do Höfn i załapanie się na prysznic na jakimś z tamtejszych kempingów.
Kilkanaście kilometrów dalej dostrzegamy pierwszych turystów rozbitych na dziko. Samochody ukryte za skałami, ale dość łatwo zauważyć namioty w pstrokatych kolorach.
Kawałek dalej docieramy do pierwszego na trasie tunelu. Mamy co prawda spore doświadczenie w pokonywaniu tuneli z naszej poprzedniej podróży po Norwegii. Tym samym przybytek o długości kilometra i trzystu metrów nie robi na nas szczególnego wrażenia. Jadąc od strony wschodniej zjeżdżamy w dół, także cała przygoda w tunelu trwa łącznie może z dwie minuty. Wyjazd z tunelu i zderzenie ze ścianą deszczu.
Szybko wskakujemy w odzież przeciwdeszczową. Przemoczeni dojeżdżamy do Höfn, bierzemy prysznic na pobliskim kempingu i przeglądamy menu, by zamówić coś do jedzenia, rozgrzać organizm ciepłym napojem i przede wszystkim przeczekać niesprzyjająca pogodę. Okazuje się, że to nie jest karta z jedzeniem, które można zamówić na kempingu, ale pobliskiej restauracji promowanej przez kemping. Recepcjonista wyjaśnia nam dojazd do lokalu.
Kilka minut później siedzimy już w hermetycznie czystej restauracji, wystrojonej w chłodnym nordyckim stylu, z dużą ilością stolików, z których tylko jeden jest zajęty przez dwójkę Azjatów i jednego białego turystę. Zasiadamy przy oknie, zamawiamy kawę i pizzę. Oboje jednoznacznie stwierdzamy, że wyrób kulinarny a la Italia jest całkiem udany. Ogrzewamy się spędzając tu najbliższe dwie godziny, rozmawiając o imigracji zarobkowej na wyspie.
Na początku XX wieku Islandia nie była ciekawym kierunkiem dla uchodźców ze względu na swoją biedę. W pewnym momencie postawiono na przemysł rybny. Rozszerzono strefy połowów, zmodernizowano flotę, jak i rozbudowano przetwórstwo. Zwiększony popyt na ryby podczas II wojny światowej sprawił, że Islandia wykaraskała się z kryzysu, w którym tkwiła jeszcze w latach trzydziestych. Obecność wojsk alianckich doprowadziła do powstania nowych miejsc pracy. W ciągu kilku lat Islandia stała się jednym z najbogatszych krajów Europy. Jednakże bazując tylko i wyłącznie na przemyśle rybnym, kraj narażony był na wahania na międzynarodowym rynku, jak i na stan populacji rybnych. Zdarzały się zatem okresu boomu i okresy recesji. Stąd też zainteresowanie obcokrajowców tutejszym rynkiem pracy nie było zbyt wysokie. Ponadto dużą rolę odgrywały restrykcje wjazdowe. Sytuacja zmieniła się po roku 1994, kiedy to Islandia stała się członkiem Europejskiego Obszaru Gospodarczego.
Polacy, poza nielicznymi przypadkami, zaczęli tu przyjeżdżać na początku lat 90. Pracę znajdowali w przetwórstwie rybnym, najczęściej w małych osadach rozlokowanych wokół wyspy. Zdarzały się również przypadki, kiedy to Polacy byli zatrudniani w innych sektorach jak chociażby do budowy huty aluminium w Reyðarfjörður, czy też elektrowni wodnej w Kárahnjúkar. W 2006 roku islandzki rząd otworzył rynek dla nowych państw Unii Europejskiej i wtedy rozpoczął się boom. W tym samym czasie rosło zapotrzebowanie na pracowników w sektorze budowlanym, a polski pracownik zdążył już sobie wcześniej wyrobić dobre imię, przez co Islandczycy chętnie zatrudniali naszych obywateli. Zainteresowanie pracą w Islandii było tak duże, że polskich pracowników można było zacząć spotykać w supermarketach, w autobusach i innych miejscach. Gdy Polaków na wyspie było już zbyt dużo, zmienił się również stosunek Islandczyków do imigrantów. Zaczęto krytykować ich za rzekome niszczenie kultury, wszczynanie bójek, zabieranie miejsc pracy. Sytuacja na nowo zmieniła się podczas wielkiego kryzysu. Część Polaków opuściła wyspę, a islandzkie Biuro Praw Człowieka wykorzystało moment do szerzenia integracji i zainicjowało kampanię społeczną chwalącą Polaków. Oczywiście każdy medal ma dwie strony. Gdy pracodawcy byli zadowoleni z Polaków, trudno by było inaczej skoro godzili się pracować sześć, czasami siedem dni w tygodniu za wynagrodzenie dużo niższe niż tubylcy, kwaterowano ich po kilku w jednym małym mieszkaniu, społeczeństwo ubolewało i nie pochwalało tegoż procederu. Jak widać problematyka imigracji jak zawsze jest bardzo zawiła i skomplikowana, a kryzys finansowy tylko dolał oliwy do ognia. Dziś Polacy stanowią najliczniejszą, czterdziesto cztero procentową grupę obcokrajowców na Islandii, wyprzedzając w ten sposób Litwinów, Niemców i Duńczyków.
Opuszczamy restaurację i niechętnie udajemy się dalej, zahaczając o pobliski market, gdzie wypatruje wedlowskie produkty jak i inne polskie specjały, jak chociażby paprykę i ogórki konserwowe.
Przeczekaliśmy gorszą pogodę, czas zatem ruszyć w dalszą drogę. Choć przeczekanie wydaje się być tylko teoretyczne, gdyż pięć kilometrów dalej znowu dopada nas deszcz, a mając do zrobienia dziś jeszcze kolejnych pięćdziesiąt, nie możemy sobie pozwolić na dalszy odpoczynek. Teren z każdym kolejnym kilometrem coraz bardziej się wypłaszcza. Obszary górskie zamieniają się w doliny, a ja czuję się jakbym jechał przez polskie wsie i obserwował przepiękną zieleń rodzimych pól. Ale jestem przecież na Islandii, o czym świadczą pojawiające się jeden po drugim jęzory, odnogi tego największego, najbardziej znanego lodowca. Jego obecność będziemy odczuwali jeszcze przez kolejne dwa dni, a szczególnie kolejnej nocy pod namiotem, rozbitym na dziko przy jednej ze skał. Co prawda lodowiec skrywa się głęboko z tyłu, ale jego oddech, chłód bardzo wyraźnie odczuwamy na własnej skórze, w mgnieniu oka wskakując w kurtki puchowe. Mamy za sobą blisko siedemset kilometrów. Jutro poniedziałek. Jeszcze sześć dni pedałowania. Sześć ciężkich dni drogi do domu.