Dzień 7 Australijczycy i Włosi na rowerach oraz kilka słów o islandzkim kinie

Początek tego dnia, to najbardziej udany fragment wyjazdu pod kątem połykanych kilometrów. Trzydzieści pięć kilometrów do upragnionego Akureyri w ekspresowym tempie dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę. To drugie co do wielkości miasto w Islandii, nazywane często jej północną stolicą, będące jednocześnie miastem portowym i centrum rybackim.

Zanim jednak dojedziemy do miasta, udajemy się do sklepu z narzędziami, by sprawdzić ceny kluczy. Rozważałem zakup brakującej mi w zestawie na tym wyjeździe dziesiątki, jednakże cena produktu dość szybko sprowadziła mnie na ziemię. W przeliczeniu czterdzieści złotych za jeden maleńki klucz to spora przesada. O dziwo ceny bagażników są dość mocnym zaskoczeniem, gdyż wychodziłem z założenia, że poniżej dziesięciu tysięcy koron niczego nie znajdę, a najtańsze modele startują już od ośmiu tysięcy.

Opuszczamy sklep i dwupasmowa drogą udajemy się do centrum, znajdujemy kemping, chcąc zażyć kąpieli. Pracownik recepcji nie należy do osób przyjaźnie nastawionych i dość mocno podkreśla, że w drodze wyjątku pozwoli nam skorzystać z łazienki. Dziwne, gdyż na liście oferowanych usług napisano cenę za prysznic. Jest ona zatem tylko i wyłącznie ofertą skierowana dla gości kempingu. Jednakże to kolejne tego typu miejsce, które udowadnia, w pewien sposób zaświadcza nam o bezsensowności ów instytucji na islandzkiej ziemi. Jeden prysznic na całe pole namiotowe zamknięty na klucz. Gdy ktoś z gości chce skorzystać z przybytku, musi udać się do recepcji po klucz i po kąpieli natychmiast odnieść go z powrotem.

Niedaleko centrum dostrzegam kino. Co ciekawe Islandia produkuje rocznie tylko sześć filmów. Przełóżmy jednak tą liczbę na ilość mieszkańców, czyli nieco ponad trzysta tysięcy. To tak jakby każde miasto w Polsce wielkości Lublina wypuszczało na rynek sześć produkcji. Ludzie związani z kinematografią często kształcą za granicą, ubogacając się w wiedzę i umiejętność innego myślenia, niż to wpojone im na wyspie. Zagraniczne znajomości są też przydatne w dalszym etapie, a mianowicie poszukiwaniu sponsorów. Łatwo zauważyć, że większość znanych islandzkich filmów było koprodukowanych z innymi krajami, jak chociażby Dania czy Norwegia. Rynek jest tak mały, że Islandczycy samodzielnie są w stanie uzbierać trzydzieści, w niektórych przypadkach czterdzieści procent z całości wymaganego budżetu. Duży wpływ na kształt islandzkiego kina ma tradycja sag, jak chociażby opowieści o elfach, trollach, czy wikingach. Warto jednak zaznaczyć, że islandzkie kino znane poza granicami wyspy ogranicza się do obrazów pokazywanych na festiwalach, czyli stworzonych pod konkretnego widza, poszukującego, lubującego się w opowiastkach o problemach, patologiach społeczeństwa. Nie należy zatem kreować wizerunku Islandii na podstawie wyselekcjonowanych i prezentowanych na naszym rynku produkcji filmowych.

Jadąc dalej wchodzimy do marketu na zakupy, a chwilę później do centrum informacji turystycznej, dowiedzieć się gdzie możemy wymienić walutę, jak i spojrzeć na rozkłady jazdy autobusów, by kolejnego dnia przedostać się na południe.

W Islandii nie ma kantorów, a wymiany walut dokonuje się w bankach, bądź właśnie w punktach informacji turystycznej. Nasz przejazd do południowej części wyspy przewidziany był z okolic jeziora Mývatn. Niestety jak się okazuje narodowy przewoźnik zabierający na pokład rowery bez dodatkowych opłat dojeżdża tylko do miejscowości Egilsstaðir. Jeśli chcielibyśmy dostać się dalej, musielibyśmy skorzystać z usług prywatnego przewoźnika, która pobiera dodatkową opłatę za przewóz rowerów, a sam bilet jest dużo droższy. Szybka decyzja o zmianie planów. Łapiemy dziś busa z Akureyri, odpuszczamy oglądanie jeziora i lądujemy dziewięćdziesiąt kilometrów wcześniej, niż pierwotnie zakładaliśmy, pokonując ostatecznie taką sama odległość autobusem jaka była w planach.

Również i w Akureyri, jeszcze przed wejściem na pokład autobusów, spotykamy kolejnych rowerzystów. Pierwsza grupka to trójka emerytowanych rowerzystów z Włoch. Panowie są już na pewno blisko, albo nawet powyżej siedemdziesiątki. Moją uwagę przykuwa ich mała ilość bagażu. Jak się okazuje nie mają ze sobą całego sprzętu kempingowego. Rezerwują kolejne noclegi z krótkim wyprzedzeniem. Dość ryzykowne podejście, biorąc pod uwagę kaprysy islandzkiej aury.

Dwójka Australijczyków, córka z ojcem, poznana chwilę później zupełnie na odwrót, gdyż każdy z nich zabrał ze sobą po cztery wypchane po brzegi sakwy oraz dwie torby. Mają ze sobą dwadzieścia kilogramów jedzenia jak i cały sprzęt do gotowania. Przyjechali tu na całe sześć tygodni i zwiedzają wyspę zdecydowanie bardziej dogłębnie niż my, w dużo spokojniejszym tempie. Przejeżdżają dziennie około sześćdziesięciu kilometrów.

Sam system zakupu biletów autobusowych jest dość ciekawym doświadczeniem. Otóż wykupujemy równowartość znaczków, które przekazujemy kierowcy, a ten drukuje pokwitowanie. Rowery wrzucamy na tylni wieszak, a następne dwieście sześćdziesiąt kilometrów islandzkiej ziemi podziwiamy z okna autobusu. Blondynka zadowolona z kolejnych podjazdów, które ją ominęły. Ja z lekkim niedosytem, jak i pełną świadomością kształcącą się każdego kolejnego kilometra spędzonego w tym pojeździe, że oglądanie Islandii z okna mija się kompletnie z celem. Nie odczuwam namacalnego kontaktu z przyrodą. Nie mogę się nią delektować. Przemijalność zróżnicowania krajobrazowego jest zdecydowanie zbyt szybka.

Dwójka Australijczyków wysiada przy jeziorze, a do pojazdu wsiada dwóch innych rowerzystów, których biorę początkowo za Polaków, spoglądając na markę ich rowerowych sakw. Nie nawiązujemy jednak żadnego kontaktu, tym samym nie dowiadujemy się skąd pochodzą.

Islandczycy to naród, który w temperaturze piętnastu stopni Celsjusza chodzi w krótkich rękawach i gdy my zamarzamy, oni czują się jak ryba w wodzie. Pewnie dlatego nikomu nie przeszkadza otwarty dach w autobusie gdy leje i jest zimno.

Dojeżdżamy do stacji końcowej, wysiadamy z autobusu i odbieramy bagaże. Blondynka nie chce zostawać na miejscowym kempingu, gdyż ma w planach przejechanie dziś jeszcze kilkunastu kilometrów. Przechodzę na tył autobusu i przyrzekam sobie, że już nigdy więcej nie będę przewoził roweru na tylnym bagażniku. Nasze wyglądają jakby wyjechały z kopalni. Oklejone czymś w rodzaju smoły, tudzież resztek asfaltu, najprawdopodobniej z nowo kładzionej nawierzchni kilkadziesiąt kilometrów wcześniej. Zatłuszczone tarcze sprawiają, iż hamulce w jednym momencie stały się całkowicie bezużyteczne. Kilkanaście kilometrów dalej rozbijamy nasz mały domek na uboczu jedynki.

Dzień 8 Górska przeprawa i początek norweskiego epizodu

Dziś od samego początku czułem, że to będzie mój kryzysowy dzień. Taki dzień na wyjeździe rowerowym prędzej czy później zawsze przychodzi. Przyszedł i tym razem. Od samego rana wlekę się niemiłosiernie To Blondynka wiedzie dziś prym. Na niebie nie dostrzegam żadnej chmury i w mgnieniu oka uświadamiam sobie jak będzie wyglądała moja twarz po całym dniu pedałowania. Poranek był tak ciepły i namiot nagrzał się do tego stopnia, że wyskoczyłem z niego już o siódmej trzydzieści rano. Dziś tez po raz pierwszy, będąc ubranym na krótko, nie odczuwam na swoim ciele chłodu.

Krajobraz pomiędzy Egilsstaðir i Djúpivogur jest tak zróżnicowany i tak zniewalający, że żadne słowa nie byłyby w stanie oddać odczuć związanych z podziwianiem potęgi natury na tym fragmencie trasy. Jeśli ktoś twierdzi, że na Islandii nie rosną drzewa, a takie twierdzenie jest dość powszechne, powinien wybrać się właśnie w tą część wyspy. Przez dłuższy odcinek drogi, to po jednej, to po drugiej stronie, ciągną się jakby plantacje choinek. Z każdą chwilą jedzie się coraz ciężej i mam wrażenie, jakby droga wznosiła się coraz bardziej w górę. Spoglądam na odczyty z barometru i jak się okazuje moje wrażenie nie jest mylne. Droga wznosi się i będzie się wznosić przez kolejne kilometry. Mijamy stada owiec, mieniące się błękitem jeziora, jak i słynne islandzkie łubinowe pola.

W pewnym momencie jedynka zamienia się w droga gruntową, a obok nas zatrzymuje się auto z dwoma Amerykanami dopytującymi, czy na pewno są na Highway Number 1. Cóż, jeśli na najważniejszej drodze w kraju nie ma asfaltu, możemy pomyśleć, że to jakieś roboty drogowe. Nic bardziej mylnego. Jedynka fragmentami jest po prostu zwykłą szutrówką, co mieliśmy okazję zaobserwować przemierzając wschodnią część wyspy autobusem.

Dojeżdżamy do rozjazdu dróg. Nas interesuje górska przeprawa trasą numer dziewięćset trzydzieści sześć prowadzącą do Djúpivogur. Już na samym jej początku dowiadujemy się, że łatwo nie będzie. Tablica, a na niej informacja o siedemnastoprocentowym podjeździe. Islandczycy musieli się pomylić. Pamiętam jedenastoprocentowe podjazdy z Norwegii, gdzie trudno było wprowadzać rower po asfalcie. Ale siedemnaście procent po drodze gruntowej? To niemożliwe! A jednak moja wyobrażenia dość szybko zostają skonfrontowane z rzeczywistością. Taki podjazd jednak jest możliwy, a próba opisania trudności jego pokonania mija się celem. Dla czytelnika, czy też słuchacza to zawsze tylko liczby, a gdy już o liczbach mowa, to na dokładkę dostajemy coraz mocniejszy wiatr w twarz sięgający dwunastu metrów na sekundę, jak i całe masy kurzu od przejeżdżających co jakiś czas obok aut.

Islandczycy w przeciwieństwie do obcokrajowców pędzą jak szaleni i wcale nie zwalniają, widząc rowerzystów. Warunki jazdy są tak ekstremalnie ciężkie, że celem naszych marzeń jest doczołganie się jakimś cudem resztkami sił do Djúpivogur. Energii nie dodają nawet zatrzymujący się co jakiś czas turyści chylący przed nami czoła, czy też stojący na poboczu i klaszczący ludzie. Poziom zirytowania podnoszą co najwyżej amatorzy fotografii, kierujący swoje obiektywy w naszą stronę.

Jeszcze przed wjazdem na dziewięćset trzydzieści sześć spotykamy Francuza jadącego w drugą stronę, który gorzko żałuje swojego wyboru, gdyż cały czas musi walczyć z wiatrem. Dziennie robi maksymalnie pięćdziesiąt kilometrów, mimo że jego bagaż jest naprawdę minimalistyczny. Namiot podwiązany na ramie roweru, bagażnik na sztycy i mały plecak. Pociesza nas mówiąc, iż w drugiej części będziemy mieć ostry zjazd w dół.

Ten zjazd niestety w niczym nie pomaga, gdyż wiatr jest tak silny, że wyhamowuje nas do dziesięciu kilometrów na godzinę, a na dodatek jest tak stromy i kamienisty, że samobójstwem byłaby próba rozwinięcia jakiejś większej prędkości. Ostatnie dziesięć kilometrów to już tylko próba doczołgania się do kempingu, gdzie zamierzamy spędzić najbliższą noc. Krajobraz znowu się zmienia i dojeżdżamy do wbijającego się w ląd fiordu. Dojeżdżamy do celu resztkami sił.

Miłą niespodzianką jest dostępność przytulnej kuchni. Słaniam się na nogach. Nie pamiętam kiedy ostatnio byłem tak słaby po jeździe na rowerze. Jeszcze tylko zakupy w markecie, który jest na szczęście otwarty do godziny dziewiętnastej. W przeciwnym razie moglibyśmy zapomnieć o jakimkolwiek ciepłym posiłku.

Na kempingu dopada nas starszy mężczyzna z Norwegii. Jak się później okazuje przemierza wyspę podobnie jak my, na rowerze i również dojechał tu tą samą górska drogą. Jego córka, która była z nim, ale niestety musiała zakończyć swoją przygodę z wyspą w Akureyri ze względu na poważną kontuzję więzadeł, studiowała farmację w Poznaniu. Tym samym Norweg bywał wiele razy w Polsce, w takich miastach jak Gdańsk, Sopot, Warszawa, Kraków, czy Zakopane. Wszystkie miejsca poza Sopotem bardzo miło wspomina. Jego doświadczenie jest dużo większe niż nasze. W czasach młodości przejechał rowerem Australię oraz Saharę w Afryce. Podróż do Islandii ma dla niego zupełnie inny wymiar. Wymieniamy także spostrzeżenia na temat Norwegii, gdyż w zeszłym roku przemierzaliśmy rowerami jego ojczyznę. Zachęca nas do odwiedzenia Lofotów. Słynnego Rallarvegen nie udało mu się przejechać, gdyż podczas jego próby było zasypane śniegiem. Jutro chce wyruszyć razem z nami w stronę Höfn. Jest pełen optymizmu, gdyż jego norweska prognoza pogody informuje go o bezwietrznej aurze. Mój islandzki veður mówi coś zupełnie innego. Po godzinie dziesiątej wiatr będzie się coraz bardziej nasilał, także trzeba wstać możliwie wcześnie rano i ruszyć przed siebie. Naszą rozmowę o przygodach na drodze numer trzydzieści pięć podchwytuje pewien Amerykanin. Dopytuje co to za droga i jak ją ominąć. Norweg zdziwiony dopytuje dlaczego tamtędy nie mogą jechać wynajęte pojazdy. Z chwili na chwilę do kuchni schodzi się coraz więcej ludzi. Obiad gotują trzy nastolatki z Francji. Mała porcja makaronu dzielona na trzy osoby dobitnie wskazuje na to, że nie tylko my żywimy się na tym wyjeździe w marketach.

Zaczyna padać. Uciekam do namiotu. Niech ta noc trwa jak najdłużej, gdyż mój wycieńczony organizm nie ma najmniejszej ochoty się wybudzać i podejmować kolejnego trudu i kolejnej walki z kilometrami.