Dzień 5 Stosunek do obcokrajowców i islandzkie kempingi
Gdy przyjeżdżasz do Islandii pamiętaj o jednym, tu możesz liczyć albo na siebie, albo na innych turystów. Nocując na jednym z kempingów, choć tak naprawdę trudno to miejsce nazwać kempingiem, poczułem się przez chwilę jak w turystycznych miejscowościach Maghrebu. Opuszczając ów miejsce, dwie śruby, które otrzymałem od Dobrego Niemca, okazały się za krótkie. Założyłem zatem dwie dłuższe, jednakże chciałem ograniczyć dystans pomiędzy wspornikiem, a ramą kilkoma nakrętkami. W recepcji poinformowano mnie, iż co prawda mają serwis rowerowy, ale poratowanie kilkoma starymi, zardzewiałymi nakrętkami będzie mnie kosztować trzy i pół tysiąca koron. Podziękowałem za pomoc.
Warto zwrócić uwagę na islandzką niechęć w stosunku do obcokrajowców. Otóż znajduje ona swoje źródło w ruchu niepodległościowym, kiedy to Islandczycy koncentrowali się na obronie przed obcymi wpływami. Bardzo ważna stała się czystość kulturowa, językowa i etniczna. Małe i jednolite społeczeństwo sprawia wrażenie bycia zamkniętym, gdzie imigrantom trudno się zaadoptować. Jednakże Islandczycy twierdzą zupełnie inaczej. Uważają, że jeśli obcy zna kulturę, symbole i historię danego narodu, staje się jego częścią i wtedy jest w pełni akceptowany. Istnieje jednak pewna przeszkoda. Aby wejść do wspólnoty należy posługiwać się sprawnie językiem islandzkim, który jest dość trudny do opanowania, a Islandczycy nie są zbyt wyrozumiali dla osób, które popełniają błędy. Tym samym tylko nielicznym pozostaje zweryfikować i skonfrontować jak jest naprawdę.
Islandzkie kempingi są miejscami, gdzie zostawia się pieniądze i nie dostaje w zamian nic poza prysznicem, choć jak jeszcze później się okaże, czasami i to nie jest gwarantowane. Na kempingu, na którym spędziliśmy ostatnią noc, byliśmy tak naprawdę zmuszeni się zatrzymać. Co ciekawe tu nie pozwala spożywać się posiłków w zamkniętej salce, gdyż spełnia ona funkcje czysto restauracyjną. Pomieszczenie kuchenne nie istnieje. Nie ma zatem jak ugotować wody, a gdy prosi się obsługę o takową przysługę, patrzą na mnie jak na kosmitę. Jednakże największym absurdem tego miejsca jest zakaz wyrzucania śmieci. Pretekstem do podyktowania przybyszom ów zakazu jest rzekomo drogi wywóz śmieci z interioru. Obok stoi oczywiście duży niebieski kontener, ale nie można z niego korzystać. Wracam myślami do wielu przeczytanych przed wyjazdem artykułach o niesfornych turystach, zaśmiecających wyspę, bądź idąc jeszcze dalej, zostawiających gdzie popadnie swoje odchody. Dlaczego nikt zatem nie spojrzy na problem obiektywnie? Na drugą stronę medalu? W dużej mierze Islandczycy sami sobie są winni. Przemierzając interior rowerem, potrzebuję na pokonanie całej trasy dwóch i pół dnia. Nie ma tu żadnych sklepów, ani punktów gastronomicznych. Tym samym zmuszony jestem zabrać ze sobą zapasy jedzenia. Co zatem zrobić z całą górą wyprodukowanych śmieci? Wieźć je ze sobą kolejnych dwieście kilometrów? A może zabrać do samolotu i przetransportować do swojego kraju, bo wywóz śmieci w Islandii kosztuje majątek? Myślę o kryzysie, który dotknął kraj w dwutysięcznym dziewiątym roku i myślę o kryzysie, który, jak wskazują wszystkie znaki na niebie, dotknie kraj ponownie za kilka lat. Jeśli to nastąpi, nie będę współczuć.
Ruszamy w dalszą drogę, a jej początek nie napawa optymizmem. Pierwsze dziesięć kilometrów to znowu walka z terenem, a ja tym razem muszę bardzo asekuracyjnie posuwać się do przodu, gdyż mój złożony prowizorycznie bagażnik może nie wytrzymać trudów terenu. Po godzinie jazdy stan drogi wydaje się poprawiać. Znowu jestem zmuszony wyjść przed szereg, wyłamać się i nie zgodzić się ze stwierdzeniem, jakoby w północnej części Kjölur nie było nic godnego uwagi. Wręcz przeciwnie! Ciągnące się w nieskończoność połacie niezamieszkanych terenów, porośniętych mchami, poprzecinanych miejscami jeziorami i mieniącą się wodą skąpaną w blasku przedzierających się przez chmury promieni słońca, wyłaniające się gdzieś daleko szczyty lodowców, powodują, iż można się tu poczuć naprawdę spełnionym.
W połowie drogi, na bardzo stromym podjeździe, natrafiamy na zatrzymujący się autobus. Z pojazdu wybiega grupa turystów, chcących fotografować okoliczne tereny, jak i dwóch zmęczonych rowerzystów. Takie zachowania wprowadzają mnie w stan dużej irytacji, gdyż nie jestem małpą w cyrku zamkniętą w klatce, ani muzealnym eksponatem, służącym za doskonały obiekt do fotografowania. Wyjmuję zatem aparat i zmierzam w kierunku autobusu, celując obiektywem w przyklejonych do okien gapiów.
W północnej części Kjölur nie tylko krajobraz uległa ciągłym zmianom. Sytuacja meteorologiczna również zmienia się jak w kalejdoskopie. Gdy zjeżdżamy na moment na posiłek do stojącej na uboczy chatki służącej jako pomieszczenie ratunkowe przy nagłych zmianach pogodowych, świeci słońce, ale gdy chwilę później z niej wychodzimy, zaczyna padać deszcz. Zakładamy zatem całą odzież przeciwdeszczową, ale zanim zdążymy się uporać z całą procedurą, znowu zaczyna świecić słońce. Takie zmiany są tu na porządku dziennym, jednakże to, na co zawsze można liczyć w interiorze, to wszechobecne zimno i nieustający wiatr. Temperatura jest bliska zeru, a w ciągu dnia rzadko przekracza osiem stopni. Chatka jest również dowodem na to, iż Islandia przeżywa prawdziwy boom turystyczny. Wszystkie ściany gęsto zapisane różnymi rodzaju pamiątkowymi wpisami, z opisanymi trasami i ilością dni, jakie turyści spędzili na wyspie. Są też i inskrypcje z Polski. Jest też księga pamiątkowa, drewno, niewykorzystane kartusze gazowe, czy też zupki chińskie.
Droga zamienia się w coraz bardziej ubitą, miejscami wydawałoby się, że z piasku prześwitują fragmenty asfaltu. Całą zabawę psuje nadjeżdżająca z naprzeciwka ciężarówka polewająca nawierzchnię wodą. Droga przez to staje się bardziej miękka, a co za tym idzie koła roweru pod naporem ciężaru całkowicie grzęzną i jazda z chwili na chwilę jest coraz cięższa i wolniejsza. Ażeby tego było mało, islandzkie auta widzące przed sobą jadących rowerzystów, wcale nie kwapią się by zwolnić.
Kilka godzin jazdy i docieramy do części asfaltowej i rozjazdu dróg. To zdecydowanie najbardziej atrakcyjna część trasy. Szybki zjazd pośrodku wnoszących się dookoła porośniętych zielenią szczytów górskich, biegających dookoła koni, stad owiec, śpiewających ptaków, płynących strumyków i nieskończonej ilości pól w większości również barwy zielonej. Gdzieniegdzie na wzgórzu można dostrzec pojedynczo stojące domy, a na podwórkach zdezelowane, stare auta, albo maszyny rolnicze czekające na kolejny dzień pracy. To wszystko przywodzi na myśl tolkienowską krainę Shire. Można by tylko oczekiwać, aż z zza rogu wyskoczy jakiś hobbit. Choć w przypadku Islandii należałoby raczej mówić o skrywającej się gdzieś pośród tej mieniącej się zieleni hordzie elfów.
I tak po dobrych kilku godzinach jazdy, licznik już przekroczył granicę osiemdziesięciu kilometrów, a zmiana topografii terenu utrudni nam poszukiwanie dogodnego skrawka ziemi pod kolejny nocleg. Do założonego celu nie jesteśmy w stanie dojechać. Zabraknie nam straconych wczoraj trzydziestu kilometrów. Zatrzymujemy się zatem na skrawku równego terenu, tuż przy ogrodzeniu jednego z pól znajdującego się niedaleko drogi. Nie będziemy mogli się tu co prawda ukryć, ale nie mamy zbyt dużego pola manewru. Wykorzystujemy chwilę bez deszczu i rozbijamy namiot.
Dzień 6 Polska złotówka
Deszcz to pierwsze co słyszę tuż po przebudzeniu. Chyba po raz pierwszy przyjdzie nam zatem składać mokry namiot. Jednakże to Islandia i zanim zdążyliśmy się wygrzebać z ciepłych śpiworów, przestaje padać. Wystawiam głowę z namiotu i kilkaset metrów dalej dostrzegam auto z dwójką wstydliwie się nam przyglądających mężczyzn. Jakąś godzinę temu słyszałem jak się tu zatrzymują. Pewnie przyjechali na pole do pracy.
Do jedynki zostało nam zaledwie kilka kilometrów. Tak przynajmniej mi się wydawało, gdyż pokonujemy jedną krótką prostą i wjeżdżamy z powrotem na drogę główną. Północ Islandii miała być nudna i znowu jest zupełnie inaczej. Od samego początku jest spektakularnie. Porośnięte zielenią góry oszołamiają. Rozciągające się poniżej w nieskończoność doliny tylko uwydatniają potęgę północnej natury. Niestety już na sam początek dnia, wyspa serwuje nam dość długi podjazd, a w zasadzie serię podjazdów. Tym samym tracimy sporo czasu, gdyż Blondynka nigdy nie pokochała gór i co jakiś czas muszę czekać, aż podprowadzi swój rower. Po kilku takich odcinkach i ponad godzinie walki nareszcie możemy się rozkoszować szybkim i długim zjazdem, by dotrzeć przed czasem do Varmahlíð.
Trudno byłoby się zatrzymywać co chwila, by sfotografować każdy, spektakularny mijany widok. Jednakże od czasu do czasu to czynię, a na jednej z takiej przerw Blondynkę zagaduje pewien Amerykanin. Dopytuje jak idzie nam podróż rowerami, jak chronimy się przed deszczem, a także opowiada o swoich przygodach na wyspie. Chciał zrobić coś innego, dlatego wybrał Islandię. W Los Angeles z którego pochodzi, jest za tłoczno, a tutaj ludzi nie za wiele i na dodatek niecodzienne widoki. Na wyspę przyleciał islandzkimi liniami WOW Air. Cała podróż trwała dziesięć godzin, a z uwagi na fakt, iż są to połączenia niskobudżetowe, w podstawowym pakiecie przewoźnik nie przewiduje żadnych posiłków. Kanapka przed wylotem w pełni jednak zaspokoiła potrzeby mężczyzny. Lot był w nocy, także udało się go przespać. Cali Amerykanie. Szczęśliwi, zadowoleni, pozytywnie nastawieni od życia, nie potrzebują zbyt wielu wygód. Przybysz z zza Oceanu wynajął auto i objeżdża wyspę zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Pierwszy tydzień był bardzo ciężki, gdyż na okrągło padało i było mgliście. Podjeżdżając do lodowców nie był w stanie niczego zobaczyć. Mógł sobie tylko wyobrazić, że ów lodowiec faktycznie tam stoi. Wspinać również się nie można, co spowodowane jest globalnym ociepleniem. Niesie to ze sobą zbyt duże niebezpieczeństwo. Amerykanin trzyma kciuki za naszą dalszą podróż rowerową i rusza w drogę.
Stojąc na zajeździe myślę sobie jak inni są Azjaci w porównaniu do Europejczyków, którzy nie powiedzą nawet zwyczajowego hi, podjeżdżając na ten sam zajazd.
W Varmahlíð spotykamy jeszcze dwójkę Francuzów, którzy od dwóch godzin bezskutecznie próbują złapać stopa i oferują nam swoje jedzenie. Odrzucamy ofertę, gdyż przed momentem zrobiliśmy zakupy i nasze torby są po brzegi wypchane pożywieniem. Na południu było im dużo łatwiej przemieszczać się w ten sposób, gdyż większość turystów wynajmujących auto porusza się właśnie po południowej części wyspy. Tu czasami zdarza się, że muszą skorzystać z połączeń autobusowych.
Zjeżdżamy na kemping, by wziąć prysznic. Miejsce prowadzone przez lokalną rodzinę, która nie otrzymuje żadnych dotacji od miasta na prowadzenie biznesu. Dokonujemy porannej toalety, a pieniądze za skorzystanie z usługi pozostawiamy w specjalnej do tego celu przygotowanej skrzynce, gdyż nie zastajemy w recepcji nikogo z obsługi.
Kilka kilometrów po wyjeździe z miasteczka zauważam, że Blondynki bagażnik spotkał dokładnie ten sam los co mój. Pękły stalowe wsporniki. Mam nadzieję, że jakimś cudem uda nam się dojechać do Akureyri i naprawić usterkę. W głowie zaczynam snuć kilka scenariuszy. Znajdę kogoś, kto zespawa uszkodzone elementy, kupię obejmy hydrauliczne, albo w najgorszym wypadku kupię nowy bagażnik. Wsporniki pękły w innym miejscu, niż w drugim bagażniku. Tym samym nie da się go opuścić niżej gdyż, metalowe części obcierałyby o oponę.
Na kolejnym długim podjeździe wpadam na pomysł, aby zamienić wsporniki w obu rowerach. Potrzebuję jeszcze tylko jakiegoś rowerzystę, który użyczy mi brakujących kluczy. Takowy przejeżdża kilkanaście minut później. To Amerykanin, który przyjechał na Islandię, by objechać wyspę dookoła. To jego pierwszy tego typu wyjazd w życiu. Rower z całym zestawem sakw wynajął na miejscu. Zaplanował przejechanie stu dziesięciu kilometrów każdego dnia i jak dotąd jest zachwycony wyspą, a szczególnie kempingami, gdzie może się wykąpać w ciepłej wodzie. My jego entuzjazmu co do jakości kempingów nie podzielamy. Mamy troszkę inne wyobrażenia. Może w USA ich stan jest jeszcze niższy i stąd ów entuzjazm rowerzysty. Wspólnymi siłami naprawiamy rower i ruszamy dalej w górę, by chwilę później cieszyć się kolejnym zjazdem i szukać powoli miejsca pod namiot. To chyba dobry, dość ustronny fragment terenu. Podczas rozbijania obozowiska Blondynka znajduje polską złotówkę. Najwidoczniej nasi rodacy również się tu niedawno rozbijali.